ROZDZIAŁ 1 - Draco
Ten dzień zapowiadał się tak samo nudno i przewidywalnie, jak cała reszta spędzona w tym ponurym, samotnym miejscu.
Budzik, magicznie nastawiony na dwie godziny przed wschodem słońca, z których każda minuta została dokładnie zaplanowana tak, by wykorzystać potencjał kształtnych, ludzkich dłoni. Dłoni, którymi pośpiesznie mył wciąż ludzką twarz, jadł śniadanie i wkładał ubranie dopasowane do postaci, którą miał przyjąć wraz z nadejściem dnia.
Nienawidził tego momentu. Szczerze nie cierpiał długich, czarnych i cholernie ostrych pazurów, które zniekształcały jego smukłe dłonie. Nie potrafił znieść widoku zmienionej twarzy, która w żadnym stopniu nie przypominała jego własnej. Nawet jego włosy! Miękkie, lekko pofalowane włosy, które z braku chęci do życia urosły niemal do ramion, zmieniały się w rozczochrane, szare strąki.
Spoglądał w lustro na swoją pełną zacięcia twarz i skrzywił się na wspomnienie pogardliwych, pełnych przerażenia spojrzeń. Słów, wwiercających się z siłą łomu, w jego rzekomo pozbawione uczuć serce. To była jego katorga. Rutyna, którą przeżywał dzień w dzień od ponad pół roku.
I nie chodziło tu o obce osoby. Ich opinię miał głęboko w poważaniu. Najbardziej bolały go słowa wypowiedziane w emocjach przez teoretycznie najbliższych ludzi.
Ohyda!
Jak możesz pokazywać się w takim stanie?
... powinieneś się ukryć, przynajmniej do momentu znalezienia lekarstwa.
Tak zrobił. Skorzystał z propozycji matki i zamieszkał jej niegdyś piękny, pokryty białym wapieniem zameczek. Zameczek, który od momentu jego wprowadzenia sczerniał, obumarł i jedynym akcentem, który choć trochę nawiązywał do jego dawnej świetności były białe róże pnące się po sczerniałych ścianach budynku.
Dni mijały, każdego ranka pojawiał się nowy pąk, by wieczorem rozwinąć się do pełnych rozmiarów.
Z braku innych zajęć, liczył wszystkie kwiaty po kilka razy dziennie, jakby upewniając sam siebie, że schemat się nie zmienił, że wciąż pojawia się jeden pąk na dobę.
Za towarzystwo miał jedynie starego skrzata o imieniu Duch, którego zadaniem było dbanie o jego komfort... i o ile rzeczywiście nie mógł narzekać na czystość, brak jedzenia, czy świeżych ubrań, o tyle słowo "towarzystwo" było bardzo mocno przekoloryzowane. Towarzystwo oznacza możliwość porozmawiania, przebywania z daną osobą czy stworzeniem. Przez ostatnie pół roku widział Ducha może ze dwa razy, gdy pojawił się na śniadaniu wcześniej niż zwykle. Nim zdążył się odezwać, stworzenie zniknęło z głośnym trzaskiem, a on czuł pogardę do samego siebie, że z desperacji naprawdę miał zamiar traktować sługę jako równego sobie. Gdy stało się to pierwszy raz, zły na siebie, zaraz po przemianie rozłożył skrzydła - ogromne, pokryte czarną błoną - i wzbił się w przestworza, by chłód otrzeźwił nieco jego umysł.
Po powrocie był już spokojny, jednak postanowił nie narzucać Duchowi swojej obecności. Uznał dumnie, że jeśli ktoś nie chce spędzać czasu w jego towarzystwie, to nie będzie nikogo zmuszał.
Skąd mógł wiedzieć, że w pewnym momencie przyjdzie mu zmienić nastawienie?
Przetarł twarz świeżym ręcznikiem, w locie złapał bułkę ze stołu i już miał pospieszyć na górę, by zmienić piżamę, na poszarpane łachmany, w których spędzał dni, gdy zauważył zwinięty w rulon pergamin. Rodowa pieczęć momentalnie przyspieszyła bicie jego serca, zupełnie jakby wyczuwał, że nie czekają go żadne dobre wieści. Mimo wewnętrznego zdenerwowania, rozwinął pergamin pewnymi palcami i warknął gardłowo już na pierwsze przeczytane zdanie. Nie miał ochoty czytać dalej, zgniótł papier w dłoni, a powoli wyrastające szpony zostawiły krwawe wgłębienia w jej wnętrzu.
Czekał na ten dzień. Odrywał kartki z kalendarza, odliczał sekundy. Obiecała... przecież obiecała, że się pojawi. Przyniesie dobre wieści. Czy nawet na nią, na własną matkę, nie mógł już liczyć?
Rozumiał jak wiele wysiłku wymagało od niej, by zachowała jego stan w tajemnicy przed Voldemortem. Obawiała się w jaki sposób mógłby wykorzystać te okoliczności... znając jego szalony umysł, pewnie uznałby je za niezwykle sprzyjające. W końcu rzadko spotyka się istotę w maksymalnie wyostrzonymi zmysłami drapieżnika, z wciąż zachowaną ludzką świadomością. Tym właśnie był - ludzkim umysłem, zamkniętym w ciele potwora, z którego uwolnienie nadchodziło dopiero po zastąpieniu słońca blaskiem księżyca... co oznacza, że zdarzały się również noce, gdy wciąż nie mógł być sobą.
Jego przyjaciele, matka... wszyscy obiecali, że będą poszukiwać wiedźmy, która go przeklęła. Że zrobią wszystko, by tylko go uwolnić. On sam spędzał większość nocy przeglądając setki książek w poszukiwaniu rozwiązania i mimo że kilkukrotnie miał wrażenie nadchodzącego rozwiązania - za każdym razem musiał obejść się ze smakiem.
Mieli ustalone spotkania, raz w miesiącu, podczas pełni. Takie spotkanie przypadło właśnie na noc, którą poprzedzał dzień, który miał być tak samo przewidywalny, jak każdy inny, a w którym wszystko zaczęło przebiegać nie tak, jak powinno.
Zaczęło się od wydłużonego snu. Mimo wyjącego dźwięku budzika, dzwoniącego o czasie, zaspał na swoje rutynowe, poranne aktywności. Musiał zjeść w biegu, otrzymał tę felerną informację, że matka nie pojawi się na umówione od ponad miesiąca spotkanie, a rozpoczynająca transformacja przebiegała o wiele boleśniej niż w resztę dni.
Dosłownie miał wrażenie, że coś siłą rozciąga jego mięśnie, twarz, a zakończenia nerwów piekły go jakby przypalane żywym ogniem. Przemiana nigdy nie była specjalnie przyjemna, jednak nie pamiętał, by cierpiał tak bardzo...
Pamiętał za to doskonale pierwszy raz, gdy w przypływie nagłej złości zmienił się... w wilę. A przynajmniej tak wytłumaczyła ten dziwny, niespodziewany fenomen jego matka. Nie uwierzył, nie potrafił, a jednak przy kolejnym napadzie złości stało się to samo.
Okazało się, że jego rodzina posiada w DNA niezwykle rzadki gen, który budzi się raz na kilka pokoleń i atakuje właśnie mężczyzn. Jakoś niespecjalnie zdziwiło go, że trafiło akurat na niego.
W ostatniej chwili wciągnął spodnie, by chwilę później przez specjalnie wyciętą dziurę nad tyłkiem, wyrósł długi, zakończony rozwidlonym czubkiem ogon. Przypominał dwuzębne widły mugolskiego szatana.
Westchnął zirytowany. Przemiana zawsze potęgowała wszelkie jego emocje, więc złość i zawód tlące się gdzieś na dnie jego serca, przybrały niebotyczne rozmiary.
Poczuł, że musi wyjść, przewietrzyć się, oczyścić głowę.
Minął pęknięte, magiczne lustro, którego swego czasu używał do komunikacji ze światem zewnętrznym i wybiegł przed posiadłość, na obumarły ogród. Nawet nie obrócił się, by standardowo policzyć róże i poszukać nowego pąka. Po prostu rozłożył skrzydła, ugiął kolana i wybił się w przestrzeń, pozwalając by pęd i chłodny wiatr rozwiały jego splątane strąki na bok .
*
Stracił poczucie czasu. Nie miał pojęcia jak długo leciał, ani gdzie się znalazł, a jednak nie obawiał się ani trochę, że nie znajdzie drogi powrotnej. Od kiedy zamieszkał w posiadłości podarowanej mu przez matkę, ta zdała się dostosować do niego, wrosnąć w jego duszę. Była jak latarnia morska, której nie sposób zignorować. Gdziekolwiek by nie był, wiedział, że zawsze trafi z powrotem do domu.
Rozejrzał się po lesie, nad którym leciał, obniżył nieco kurs i skupił wzrok, by znaleźć zwierzynę, na którą mógłby zapolować. Początkowo nie zdziwił go brak jakiegokolwiek czworonoga, a jednak po chwili zdał sobie sprawę, że coś tu się nie zgadza. W normalnym stanie nigdy by tego nie zauważył, a jednak wyostrzone zmysły bestii momentalnie wyłapały zaklęcia ochronne rzucone na cały teren pod nim. Czuł ich energię, widział delikatne falowanie na wietrze, które znikało, gdy tylko rozproszył uwagę.
Przez moment przemknęło mu przez myśl, że może powinien zawrócić, a jednak ekscytacja, która skutecznie odganiała złość nie dawała mu innego wyboru, jak zniżyć lot i zbadać otoczenie.
Słyszał o obozach rebeliantów, ukrywających się w lasach przez szalonymi rządami Voldemorta, a jednak nigdy nie spotkał żadnego z nich.
Już w trakcie wojny opozycja miała ciężką sytuację. A gdy Śmierciożercy wygrali... cóż okoliczności stały się całkowicie nie do opanowania. Nie wiedział nawet czy Potter wciąż żyje - ostatnim razem widział jego ciało, gdy zniknęło zabrane przez Wieprzleja. Osobiście nie sądził, by Bliznowaty wyszedł z tego cało...
Zatopiony w myślach, dopiero po chwili zauważył, że intuicyjnie obniżył lot jeszcze bardziej.
Znajdował się tuż nad powłoką bariery, czuł ciepło, które emitowała magia. Wciąż mógł zawrócić, a jednak coś kazało mu przejść przez nią, zobaczyć co jest po drugiej stronie. Coś, czego nie czuł nigdy w życiu i zupełnie nie porównać porównać do niczego co znał.
Może nie chciał, a może po prostu nie miał siły się opierać, bo chwilę później przeniknął przez barierę, naruszając delikatnie jej strukturę - ruch, którego z pewnością nie byłby w stanie zrobić, bez obecnych właściwości.
Jeśli kiedykolwiek miał wątpliwości, czy Voldemort wykorzystałby go do własnych celów, to zniknęły właśnie w tamtym momencie.
Rozejrzał się dookoła i zobaczył ślady przebywania zwierzyny leśnej, co było jasnym dowodem, że rzeczywiście przebił się przez zaklęcia ochronne. Kątem oka zauważył przemykającego królika, który gnał w stronę położonego nieopodal jeziora. Niewiele myśląc zanurkował za nim, na krótki moment skupiając się jedynie na uczuciu wszechogarniającego głodu. Wylądował, jednym ruchem wbił szpony w stworzenie i bez zastanowienia uniósł do ust, by odgryźć kawałek wciąż jeszcze ciepłego mięsa. Zamknął oczy delektując się stanem zaspokojenia głodu i gdyby nie drżący oddech nieopodal, prawdopodobnie nawet by nie zauważył, że nie jest sam.
Gdy tylko usłyszał ten dźwięk, napiął wszystkie mięśnie i obrócił się w stronę intruza w pozycji obronnej. Nie wiedział czego może się spodziewać, ani jak dana osoba zareaguje na jego widok. Nastawiał się na krzyk przerażenia, ucieczkę, rzucanie na oślep zaklęciami... a zamiast tego trafił wprost na wpatrzone w niego, rozszerzone strachem, brązowe oczy. Twarz dziewczyny była w kształcie serca, jej mały nos zdobiły delikatne piegi, prawdopodobnie niewidoczne pod zwyczajnym, ludzkim wzrokiem. Mimo odległości mógł dostrzec ciemne plamki, na jej idealnie brązowych tęczówkach. Wyglądała i pachniała znajomo, a coś w jej spojrzeniu sprawiło, że momentalnie schował kły. Przysiadł na piętach, dłońmi zakończonymi szponami podparł się między nogami i przekrzywił łeb. Nie był pewny jak powinien się zachować. Choć nie, to było spore niedomówienie. Doskonale wiedział, co powinien zrobić. Powinien wzbić się w powietrze i uciec, gdzie pieprz rośnie... co tylko potwierdził kolejny ruch dziewczyny, która z wyciągniętą przed siebie uspokajająco dłonią, podniosła się z miejsca i zrobił krok w bok. Obserwował uważnie każdy jej ruch, zastanawiając się dlaczego te krótkie, brązowe, połyskujące miodowym blaskiem w słońcu włosy wyglądały tak bardzo znajomo.
Już miał się odezwać, gdy z lasu dobiegł go przerażony krzyk:
– HERMIONO!!!
Otworzył szerzej oczy. Zerknął w stronę lasu, z powrotem na znajomą dziewczynę i omal nie stracił równowagi. Niewiele myśląc przechylił się w przód i wciąż w szoku, zrobił niewielki krok w jej stronę. Dziewczyna uniosła drugą rękę i zrobiła mały kroczek w tył.
– Nic mi nie jest, Ron. Nie zbliżaj się proszę – odkrzyknęła, choć nie odwróciła się od niego ani na sekundę.
Przyglądała mu się chwilę, zmarszczyła nos w sposób, który nie wiedzieć czemu wydał mu się niezwykle pociągający. Z trudem powstrzymał odruch, by nie potrzepać głową jak pies.
Hermiona przymknęła na chwilę oczy i wzięła wdech. Obserwował ją na tyle dokładnie by widzieć i słyszeć jak świeże powietrze wypełnia jej płuca, by po chwili wypłynąć na wolność.
Zrobiła mały krok w jego stronę, zamarł. Cała przestrzeń skurczyła się tylko do tej postaci sprzed lat, która nagle pojawiła się w jego świecie na nowo. Patrzyła wprost na niego i ze zdumieniem zauważył, że strach, który widział w jej oczach jeszcze chwilę wcześniej zniknął, zastąpiony spokojem, ciekawością, ale również ostrożnością. Patrzyła na niego tak, jak od dłuższego czasu nie patrzyła nawet jego własna matka. Poczuł, że coś w jego piersi pęka, rozlewa się i rozgrzewa całe jego ciało.
– Nie podchodź do tego!
Nowy głos wybił go z tego dziwnego transu, w którym się znalazł. Pluł sobie w brodę, że nie zauważył całego tłumu czarodziejów, który pojawił się na polanie i celował w niego gotowymi do użycia różdżkami.
Poruszył się niespokojnie i obnażył zęby wydając z siebie ostrzegawcze warknięcie. Był to czysty popis, jednak miał nadzieję, że podziała. Doskonale wiedział, że w tej konfiguracji nie ma najmniejszych szans.
– Powiedziałam, nie podchodzić! – zawołała znowu Hermiona, tym razem odwracając się na milisekundę, by znów do niego powrócić. – Straszycie go!
– Hermiono, chodź do nas, natychmiast. Nie masz ze sobą różdżki.
– Zamknij się, Ronaldzie!
Zrobiła następny krok w jego stronę i znowu cały świat skurczył się do ich dwójki, do tego momentu. Zrobiła kolejny, a to coś, co pękło w jego wnętrzu chwilę wcześniej, zaczęło pulsować, domagając się czegoś... czego zupełnie nie rozumiał.
Hermiona zrobiła jeszcze dwa kolejne kroki i stanęła z wyciągniętą przed siebie ręką, ułożoną tak, jakby chciała połączyć ich dłonie. Wciąż patrzyła mu w oczy, a on nie pozostawał dłużny. Przez myśl przemknęło mu dlaczego do niego podeszła. Dlaczego nie uciekła tak, jak wszyscy inni? Dlaczego...?
– Kim jesteś?
Kim jesteś, nie czym jesteś.
To jedno pytanie sprawiło, że pokonał dzielące ich metry, pozostawiając przestrzeń tylko po to, by wyciągnąć własną dłoń i oprzeć o jej. Kontrast małej, kobiecej dłoni na tle jego czarnej, twardej łapy, z długimi zaostrzonymi pazurami był nie do zniesienia, a jednak nie potrafił przerwać połączenia.
Obserwował jak przekrzywia głowę, marszczy brwi zupełnie, jakby była w stanie przejrzeć przez tę skorupę, w której był uwięziony. Zupełnie, jakby potrafiła zobaczyć jego.
Tylko dlaczego jej to nie odrzucało? Nigdy się nie lubili, a jego obecna prezencja pozostawiała wiele do życzenia...
– Petrificus totalus!
Instynktowanie osłonił się jednym ze skrzydeł, które skutecznie odbijały większość podstawowych klątw. Odsunął się od Hermiony i wściekły warknął na coraz bardziej przerażony tłum.
Przez moment zastanawiał się czy ich nie zaatakować, jednak wtedy zauważył strach w jej oczach. Ta jedna emocja z niewiadomych powodów sprawiła, że postanowił porzucić ten pomysł.
Sapnął z frustracją i odbił się, by odlecieć. Gnał przed siebie nie zważając na raniący go, silny wiatr. Chciał oddalić się z tego miejsca jak najszybciej. A im dalej był, tym bardziej absurdalna była dla niego cała ta sytuacja. Jego zachowanie, jej reakcja, to dziwne coś, które czuł piersi.
Nie chciał i jednocześnie chciał dowiedzieć się co to było.
Jego schowane głęboko, ludzkie ja, przysięgło sobie nigdy tam nie wracać...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top