3. Pierścień Gauntów #Gaunt (Lunks)

Gruby sznur krępujacy jej ręce. Włosy matowe, zupełnie wyzute z pięknego, niemal szkarłatnego koloru. Odziana w lniany wór, prowadzona przez mugola, szła na śmierć w płomieniach.
Czy tak wyobrażała sobie swój koniec? Z pewnością nie. Przede wszystkim nie zamierzała umrzeć. Prawdziwa potomkini Slytherina wiedziała o horkruksach prawie wszystko. Planowała rozbić duszę na trzy części- w przeciwieństwie do większości czarodziejów właśnie tę liczbę, nie siedem, uznawała za szczególną.
Tamta mugolka i tak była stara. Nawet nie krzyknęła, gdy Oktawia wypuściła z różdżki szmaragdowy promień prosto w jej serce. Inna sprawa była z tym brunetem, na którego zaczaiła się za załomem Śmiertelnego Nokturnu. Wyglądało na to, że będzie dobrze, morderstwo przebiegło gładko, a on jeszcze zdążył wystarczająco głośno wrzasnąć, by mogła się bezpiecznie deportować. Ale co z tego, skoro i tak ją złapali, a tydzień później w mugolskiej części Londynu zawisło ogłoszenie o planowanej egzekucji czarownicy.
Och, co za wstyd! Tak potężna, władająca magią kobieta zabita przez mugoli! Wstyd palił ją bardziej niż bliskość ognia. Ostrożnie weszła bosymi stopami po drewnianych stopniach na podwyższenie.
"A więc po to ta cała farsa z eksponowaniem mojej śmierci. Chcą mieć świadomość, że są od nas silniejsi"- pomyślała z pogardą- "Gdyby nie to, że Oktawia Gaunt jest taką nieudacznicą i dała odebrać sobie różdżkę, już by nie żyli". Kiedy płomienie zajmowały jej stopy, w agonalnej wizji ujrzała bladą, przystojną twarz młodego mężczyzny. W jednej chwili zobaczyła wszystko- trupy mugoli, widmowe czaszki nad domami, płacz i krew. On dokończy jej dzieła. Była tego pewna, za życia nigdy nie myliła się w swoich przepowiedniach. Nastąpi to może za kilka lat lub wieków, ale nadejdzie. I wyniesie jej dom rodzinny ponad inne. Wyraźnie widziała połyskujący na palcu mężczyzny pierścień Gauntów.
- Riddle- szepnęła- Będzie miał na nazwisko Riddle.

Dopiero nad ranem stos, na którym spłonęło ciało Oktawii Gaunt, zaczęło przygasać. Dwaj mugole, Giles Stevens i Baldwin Johnson, przysłani przez londyńskiego biskupa, przyszli uprzątnąć zwłoki. Dookoła podwyższenia ziemia usłana była pomidorami i zgniłymi jajami, które tłum przyniósł z nadzieją na wykorzystanie podczas egzekucji. Najpierw jednak zamierzali zająć się samym pogorzeliskiem.
Podobnie jak kobieta parę godzin temu, weszli na podwyższenie. Starannie ułożone belki drewna były teraz już tylko małą górą popiołu i nielicznych zachowanych polan. Wśród nich pysznił się zaś poczerniały szkielet z kępami niegdyś krwiście rudych włosów. Mężczyźni oczywiście o tym nie wiedzieli; dla nich kobieta była tylko kolejną, słusznie potępioną wariatką, której szaleństwo było źródłem ich utrzymania.
Giles jako pierwszy dopadł do ciała i szybko przeszukał kłębowisko szmat na nim. Kiedy nic tam nie znalazł, przeszedł do oględzin kości. Z okrzykiem triumfu zdjął z palca, na którym wciąż znajdowały się kawałki przypieczonego mięsa, prosty, złoty pierścień z osadzonym na nim czarnym kamieniem. Splunął z zadowoleniem i wstał. Pomachał znaleziskiem przed nosem towarzysza.
- No kto by pomyślał, że te zdziry zostawiają takie cudowności?- uśmiechnął się i przystawił pierścień do opuszka palca.
- Nie!- oczy Baldwina nagle rozszerzyły się ze strachu- To należało do diabelskiego pomiotu. Może być przeklęte! Ojciec Francis ostrzegał, że wszystko, co należy do tych szatańskich dzieci jest przeklęte.
Giles uważniej przyjrzał się biżuterii. Ale blask złota nęcił go i kusił.
- E tam- prychnął w końcu lekceważąco- Jak coś tak ładnego może być przeklęte? Poza tym wiedźma nie żyje, jej moc wygasła.
I z pewnym wyrazem twarzy włożył pierścień na palec. Przez chwilę nic się nie działo i kiedy napięcie powoli zaczynało znikać z twarzy Baldwina, Giles zakrztusił się. Próbował wziąć głębszy oddech, ale nie potrafił. Oczy wyszły mu na wierzch, na szyi i czole pojawiła się fioletowa, pulsująca żyła. Spojrzał z przerażeniem na swoją dłoń; od miejsca, w którym tkwił pierścień, rozchodziła się czarna siateczka pęknięć, jakby jego dłoń z każdą sekundą starzała się o dziesiątki lat. Drugi grabarz zaczął krzyczeć po pomoc i równocześnie próbując zdjąć z ręki przyjaciela pierścień. Nic z tego; jak na złość trwał, jakby przybity niewidzialnym gwoździem. Po paru chwilach walki Giles padł na ziemię, a Baldwin z krzykiem rozpaczy rzucił się na kolana. W międzyczasie nadbiegło kilku mieszczan, w tym stary proboszcz Francis. Spojrzeli na zapłakanego mężczyznę trzymającego w objęciach zmarłego i szybko skojarzyli fakty. Złapali go za ramiona i szarpnęli do góry. Głośno jął im tłumaczyć, że to nie jego wina, że to przez ten przeklęty pierścień i krzyczał, by sami zobaczyli. Klecha pochylił się wówczas nad ciałem i oskarżycielskim gestem uniósł bezwładną dłoń w kierunku Baldwina. Tamten najpierw wrzasnął, a chwilę później również zmarł; jego serce nie wytrzymało szoku. Ręka była zdrowa, a pierścienia na niej nie było.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top