Rozdział 10 Fuerza


Anne-Marie została zabrana do szpitala, gdzie wykonano jej płukanie żołądka. Szczęście w nieszczęściu, jak powiedział lekarz, że nałykała się jedynie tabletek nasennych, a nie leków psychotropowych. Zaliczanych do grupy o wysokim potencjale uzależniającym, jak na przykład estazolam. Gdyż dodatkowe zapicie ich alkoholem, mogłoby spowodować poważniejsze skutki, niżeli stało się obecnie w przypadku blondynki. 
Oczywiście nie zaskoczę nikogo, jeśli powiem, że w pierwszym momencie wszystkie oskarżające spojrzenia rodziny John'a spoczęły na mojej osobie. Z tym że ja rączki mam czyste w tej sytuacji, nawet fiolkę po tabletkach, która poturlała się pod szafkę, sięgnąłem przez rękawiczkę, by potem nie było, że pozostawione na niej moje ślady mogą sugerować delikatną pomoc Francuzce. W teorii wszyscy wiemy, że coś takie brzmi niedorzecznie, ale w momencie kiedy chcesz komuś zaszkodzić, to nagle magicznie zaczyna nabierać, to sensu. Ja mam troszkę za dużo już za uszami w ciągu mojej kilkuletniej policyjnej kariery, aby teraz jeszcze dorzucić mi na barki próbę samobójczą mojej potencjalnej partnerki. Dlatego pojechałem zaraz do szpitala, gdy tylko karetka odjechała spod domu, by osobiście się upewnić o stanie zdrowia kobiety.
Odbyłem z nią nawet krótką rozmowę, gdy się wybudziła po 40 minutach czekania i jeszcze dłuższym czasie przekonywania lekarza, aby mnie do niej wpuścił, nie zdradzając się jednocześnie, że jestem policjantem. 
Niestety Anne-Marie nie chciała podzielić się ze mną powodem, przez który postanowiła targnąć się na swoje krótkie stażem życie. Przepraszała mnie jedynie w okółku, nie mówiąc nic istotnego. Przez chwilę wydawało mi się, jakby chciała mi coś powiedzieć między wersami, ale wycofała się w ostatniej sekundzie, kiedy dotarło do niej, że zaczyna mówić zbyt dużo. Mam rozumieć, że ktoś jej dał odgórny zakaz mówienia? Bo tak to wygląda na chwilę obecną. Przecież, jeśli rzeczywiście pragnęła zakończyć swój żywot, nie musiała wyczekiwać odpowiedniego momentu. Momentu, kiedy będziemy razem. Mam pewne podejrzenia, że i ta sytuacja mogła nie być przypadkiem i na przełomie czasu sam przekonam się o tym na własnej skórze. 
Przed wyjściem ustaliliśmy, że jej czyn musi obejść się bez echa. Wyznaczyłem jej jasną granicę, w której powiedziałem, że jeśli jej wybryk był intencjonalny względem mnie, to na dno pójdziemy razem. Ten okręt nie zatopi się sam, pociągnie za sobą ofiary. W szczególności, że ma takie możliwości, a wtedy jej kariera, na której tak bardzo kobiecie zależy, zniknie jak za pstryknięciem palcem. 

-Nie zostawię Cię tutaj, ale nie licz na współczucie - spojrzałem na nią z obrzydzeniem, kierując się do drzwi. 

Jednak nie opuściłem sali, nie zdążyłem, gdyż zaciekawił mnie dzwoniący w torebce kobiety telefon komórkowy. I zapewne w każdej innej sytuacji zignorowałbym ten fakt, ponieważ nie wtrącam spraw w cudze sprawy, a tym bardziej kultura nie wypada grzebać w nie swoich rzeczach. Natomiast przerażone, zawieszone na torebce spojrzenie blondynki spowodowały odwrotną reakcję. Ono ją zgubiło. Zawróciłem i podszedłem do starego, zielonego fotela w rogu sali, na którym leżały starannie złożone rzeczy kobiety. Zgarnąłem z wierzchu jej torebkę i wyciągnąłem, wciąż dzwoniący telefon, na którego ekranie wyświetlała się dość krótka nazwa, gdyż było to pojedyncza drukowana literka M z kropką na końcu. 

-Raul nie - zaczęło nerwowo kiwać głową na boki. -Daj mi ten telefon - wyciągnęła dłoń w moim kierunku. -Nie odbiera się cudzych telefonów! - wrzasnęła, widząc mój brak reakcji na jej wcześniejszą prośbę. 

-Już Ci lepiej? Jak szybko - rzuciłem z pogardą. -Jak widać, niektórzy działają na nas, wręcz zbawiennie - odwróciłem na chwilę smartfon w jej stronę, aby mogła zobaczyć, kto dzwoni, po czym wcisnąłem zieloną słuchawkę i przyłożyłem do ucha.

-Sądząc po tym, że odbierasz, plan się nie powiódł - odezwał się nieznajomy męski głos. -Najpierw ten artykuł, teraz to! Do niczego się nie nadajesz! Głupia suka, jesteś bezużyteczna! - wrzeszczał na całe gardło rozgoryczony mężczyzna.

-Masz rację, wywiadowca z niej żaden - posłałem kobiecie wymowne spojrzenie, a ona pośpiesznie spuściła wzrok, bawiąc się nerwowo kołdrą. -Ale kulturę należałoby zachować - po drugiej stronie zapadła cisza, a po chwili połączenie zostało przerwane. 

Schowałem telefon z powrotem do torebki i cisnąłem nią impulsywnie na fotel, przenosząc ponownie wzrok na Anne-Marie.

-Twój znajomy, liczył, chyba że na dobre zaśniesz snem wiecznym - zwróciłem się do niej, nieco spokojniej. -Kto to jest M? - podszedłem do jej łóżka. -Pytam, kto to jest M? - powiedziałem bardziej stanowczo, ale kobieta milczała, uciekając ode mnie spojrzeniem. -Dobrze - parsknąłem śmiechem. -Nie mów, sam się dowiem - nachyliłem się nad nią. -Ale nie skończy się to dla nikogo dobrze - szepnąłem jej do ucha na tyle ozięble, aż się wzdrygnęła. 

Odsunąłem się od blondynki i skierowałem do wyjścia, ale przed tym przystanąłem jeszcze na chwilę, by spojrzeć na nią po raz ostatni tego wieczora.

-Rano przyjadę po Ciebie! - powiedziałem, wręcz rozkazująco. Na co, kobieta posłusznie ledwie zauważalnie skinęła głową. 

Coś mi nie pasuje w tej kobiecie i nie mam już na myśli spiskowania za moimi plecami, ale o jej zachowanie. Czyżby mogła być przez kogoś zastraszana? Kira za takie odzywki i traktowanie już dawno próbowałaby urwać mi łeb. Tymczasem Anne-Marie posłusznie przytakuje, godzi się na wszystko, a na koniec jeszcze przeprasza. Ta kobieta, albo jest wyjątkową masochistką, albo ktoś ją skrzywdził i dalej może to robić. Z jednej strony żal mi jej i mam delikatne wyrzuty sumienia przez bycie dla niej dupkiem, ale z drugiej strony mam podejrzenia, że knuje z kimś przeciwko mnie, a może i nawet przeciwko naszemu klubowi, więc nie mogę dopuścić jej zbyt blisko. Jednocześnie, nie zdradzając przy okazji jakichś szczegółów ze swojego życia. Jest też aspekt trzeci niepozwalający mi się do niej zbliżyć zbytnio i zwie się mi carino. 

Rankiem zgodnie z moją zapowiedzią przyjechałem po Anne-Marie, która tak swoją drogą miała zostać przeniesiona na specjalny oddział i oddana pod opiekę specjalisty, ale z trudem udało się przekonać personel szpitalny. Tłumacząc, że nie jesteśmy stąd, przyjechaliśmy na krótko, natomiast po powrocie do Chicago moja współtowarzyszka zgłosi się osobiście do psychologa. Wiadome, że tak się nie stanie, gdyż inne plany będziemy mieć względem niej, a zamknięcie jej na około tydzień czasu w szpitalu na zamkniętym oddziale, mocno pokrzyżowałoby nam plany. Zresztą wątpię również, aby sama kobieta tego chciała, a szczególnie tajemniczy pan M, którego tak usilnie broni nie wiedząc czemu, skoro on tylko liczył, aby się przekręciła. Gdyż wtedy wszystko potoczyłoby się zgodnie z jego planem. Tylko, jaki on ma plan? To jest dobre pytanie, nurtujące zapewne nie tylko mnie.
Zabrałem kobietę na Clubhouse naszego chapteru, gdzie przebywali już moi bracia, wspólnie świętując udane spotkanie i przy okazji oczekując z niecierpliwieniem mojego i Anne-Marie przybycia. Gdyż każdy jest ciekaw wczorajszych wydarzeń. Zwłaszcza John, u którego mieliśmy sposobność nocować i któremu późnym wieczorem narobiliśmy kłopotów. Jednak nie ja zamierzam się tłumaczyć. Niech ze swego poronionego pomysłu tłumaczy się sam sprawca. 
Podejrzewam, że ona również zdawała sobie sprawę ze swojego czynu, ponieważ kiedy weszliśmy do klubowego baru, gdzie przebywała większość członków, ani trochę nie zdziwiła się ich liczną obecnością. Jakby przewidziała, co ją czeka po przyjeździe tutaj. 
Nie zdradziła oczywiście pobudek, które nią kierowały w tamtym momencie. Usprawiedliwiła się chwilą słabości, gdy dotarło do niej, że prawdopodobnie mam żonę, przez co nie będzie nam pisane szczęśliwe zakończenie i w jej mniemaniu była moją zabawką łamane na pocieszenie łamane na opcję zapasową. Miała nie tłumaczyć się moim kosztem, co myślę, dość jasno zdążyłem jej zaznaczyć, nim weszliśmy do Clubhouse'u. Lecz jak widać, obrała najłatwiejszą drogę i poszła po najniższej linii oporu, wysługując się moim imieniem po raz kolejny. Nosz puta, co ja napis na dropsach, że każdy wyciera mną sobie gębę? Tak mojej uwagi na siebie nie zwrócą, wręcz przeciwnie. Nie zanegowałem jednak przedstawionej przez Anne-Marie wersji, gdyż chciałbym, aby sprawa pana M pozostała między nami, a przynajmniej do pewnego momentu. Ponieważ Francuzka jest już skończona w oczach, tych, na których jej zależało i z którymi wchodziła w interesy. Krótko mówiąc, stała się niewygodna. Nie tylko dla mnie, ale też dla tej drugiej strony, kiedy się dowiedziała, że wcale nie umarła. Plan był prosty, kobieta miała umrzeć, a całą odpowiedzialność za tę sytuację miałem ponieść ja. Nie rozumiem jedynie, komu tak bardzo mogłoby zależeć na zrujnowaniu mojej kariery oraz dobrego imienia i jak bardzo ten ktoś musi mnie nienawidzić, że posunął się do tak drastycznej decyzji, w której pozwolił sobie zadecydować o czyimś życiu.

-Przepraszam - wyszeptała blondynka, gdy wyszliśmy przed Clubhouse.

-Nie chcę Twoich przeprosin - rzuciłem oschle, odwracając od niej wzrok. -Powiesz mi, kim jest pan M? - zignorowała moje pytanie. -Czego innego mogłem się spodziewać? - parsknąłem, wyjmując z wewnętrznej kieszeni jupy paczkę papierosów i wyjmując z niej jednego. -Wiesz, że teraz nie mogę Cię tak po prostu puścić? - otworzyła szerzej oczy, wlepiając we mnie swój zdziwiony wzrok. -Chyba nie myślisz, że dam Ci odejść, a Ty zaraz polecisz sobie do tego swojego M i zaczniecie knuć kolejny plan przeciwko mnie - zapaliłem papierosa i ruszyłem wolnym krokiem przed siebie, chcą oddalić się na bezpieczną odległość, gdzie nie będzie ciekawskich spojrzeń.

-Nie pójdę - wyszeptała skruszona, podążając za mną ze spuszczoną głową. Wyglądała trochę, jak zbity pies i podejrzewam, że ma ku temu potężne powody.

-Nie pójdzie? Skąd mogę mieć taką pewność? - spytałem sarkastycznie.

-Bo...bo... - jąkała się, sama nie wiedząc, co powinna powiedzieć. -Po prostu nie pójdę - wydusiła z siebie stanowczo.

-Zabawna jesteś - zaśmiałem się. -Anne-Marie - odwróciłem się do kobiety, delikatnie nad nią nachylając. -Jesteś skończona - wyszeptałem jej prosto w twarz, dumnie się uśmiechając, po czym wyprostowałem się i ruszyłem dalej przed siebie.

W tym samym czasie gdzieś u wybrzeża Morza Karaibskiego

-Jakie dalsze rozkazy? - z domu z telefonem w dłoni wyszedł elegancko ubrany niski mężczyzna.

-Na razie czekamy - odpowiedział ze spokojem w głosie drugi mężczyzna, zaciągając się powoli cygarem i delektując nim w błogiej ciszy.

-A co, jeśli ona mu powie? - dopytywał z nie skrywanym niepokojem.

-Nie powie - dżentelmen odchylił się na krześle, wypuszczając powoli dym cygara ku górze, po czym spojrzał z niecnym uśmiechem na swoje towarzysza i odparł stanowczo.

-Nie martwisz się? - nieznajomy podszedł bliżej i rozsiadł się wygodnie na fotelu ogrodowym obok po drugiej stronie, szklanego stoliczka.

-Czym mój przyjacielu mam się martwić? - westchnął. -Ciemną, jak tabaka w rogu putą, czy nadzbyt wścibskim perro? - zadrwił. -Żadne z nich nie jest w stanie mi zagrozić - mężczyzna podniósł się do pozycji siedzącej, po czym odwrócił się w stronę współtowarzysza. -A wiesz czemu? -drugi nieznajomy pokiwał głową przecząco na boki. -Bo żadne nie jest na tyle potężne - odgasił cygaro w kryształowej popielnicy, wstał, sugerując, to samo swojemu przyjacielowi i oboje podeszli do marmurowej barierki, o którą się oparł z dumą, spoglądając na rozciągający się w oddali przed jego oczami widok morza. -Nadie!* -zawołał na całe gardło, odwracając się pośpiesznie. -Widzisz to wszystko? - wskazał dłonią na całą swoją posiadłość. -Nadie es tan poderoso! * - wykrzyczał z dumą i uśmiechem na twarz, unosząc dłonie ku górze.

*Nadie - Nikt (tłum. z języka hiszpańskiego. 
*Nadzie es tan poderoso - Nikt nie jest tak potężny (tłum. z języka hiszpańskiego)

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top