01. Long Island
Percy myślał, że potrzebuje czasu. Cholernego czasu na to żeby wyzdrowieć. Dojść do siebie po tym wszystkim. Ale z drugiej strony ten irytujący i przemądrzały głosik, który bardzo przypominał mu Annabeth twierdził, że dostał go wystarczająco i teraz powinno być już wszystko w porządku, Ale nic nie było.
Ciągle gdy tylko zamykał oczy widział Tartar. Dostawał ataku paniki, gdy koło niego rozbrzmiał niespodziewany huk, temperatura wzrosła zbyt gwałtownie i zrobiło się po prostu ciepło. Najgorsze były jednak koszmary. To poczucie, że nie jest w stanie się obudzić i przerwać tego ciągu powrotu do najgorszych wspomnień, okraszanych jeszcze większym cierpieniem, okrucieństwem i większą ilością osób, które tam giną. Które Percy zabija własnymi rękami. Kiedy jednak się budzi, nie ma krwi na rękach, ale i tak stara się je doczyścić pod lodowatą wodą, aż palce robią się sine i zdrętwiałe.
Jedzenie powodowało wymioty, poczucie, że żołądek wywijał mu się na drugą stronę, a na języku czuł nieprzyjemny posmak żółci. Przestał przychodzić na posiłki nie będąc w stanie znieść nawet zapachu potraw. Jadł kiedy nie mógł już wytrzymać z postanowieniem, że będzie się starał utrzymać to wszystko dłużej niż kilka godzin zanim wszystko znowu zwymiotuje.
Percy – ten przed Tartarem i tym wszystkim – wściekałby się na te spojrzenia pełne litości, współczucia i strachu skierowane w jego stronę. Ten Percy, który zbyt wiele razy wymiotował, podskakiwał przestraszony na okrzyk jakiegoś obozowicza podczas treningu na arenie, a jego oczy nie przypominają już w niczym wody oceanu i nie mienią się zielenią i błękitem, tylko zmęczeniem i strachem.
Obecny Percy, siedział niewzruszony przed Annabeth (tą samą, którą znał od dwunastego roku życia, a teraz ledwo ją rozpoznawał) i słuchał jak próbuje mu coś wytłumaczyć.
– Chodzi o to Percy, że Nowy Rzym jest dla mnie wielką szansą...
– Jedź, Ann – odezwał się po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy. – Jedź i rób to co powinnaś robić. Oczaruj ich swoimi niesamowitymi projektami, wiedzą i po prostu sobą.
– A... my? – zapytała z wahaniem. Percy uśmiechnął się sztucznie i spojrzał na nią. Ona też miała ciemne cienie pod szarymi oczami, które tak uwielbiał, ale był w nich również blask, które oczy Percy'ego nie posiadały od miesięcy. Blond loki sięgały jej teraz ledwo do barków, ale błyszczały w świetle porannego słońca. Ubrana w pomarańczową koszulkę i ciemne dżinsy.
Siedzieli na plaży, a Percy słyszał doskonale szum fal i lekko zniekształcone rozmowy ryb w wodzie. Kiedyś to było relaksujące. Teraz po prostu było.
– Zawsze będziesz moją Mądralińską – odpowiedział delikatnie i to właśnie miał na myśli. Zawsze będzie dla niego jedną z najważniejszych osób w jego życiu i nie porzuci jej, nieważne co się stanie. – Ale... – Percy zaciął się i nie wiedział jak właśnie miał to powiedzieć. Potarł kark w nerwowym geście. Czemu to musiało być takie... takie krępujące?
– Jako przyjaciele jesteśmy lepsi – stwierdziła Annabeth, a Percy jej przytaknął. Tak, przyjaciele to było coś co miał opracowane z córką Ateny, a związek wszystko komplikował. Nie potrzebował tego.
Potem Annabeth wyjechała do Nowego Rzymu po nową szansę, zostawiając za sobą przeszłość, bolesne wspomnienia i ludzi, którzy by jej o tym przypominali. Percy to rozumiał, bo sam jakiś czas temu nie mógł patrzeć w lustro.
Ale poczucie tego, że został sam (kiedy tak naprawdę nie było) przytłoczyła go jeszcze bardziej.
***
Percy od kiedy miał dwanaście lat wiedział, że nie był sam. Nie miało to związku z tym, że dowiedział się wtedy, że był herosem – synem greckiego boga, zyskał przyjaciół, poznał Obóz Półkrwi i prawie stracił mamę.
Gdy miał dwunaste urodziny, a Sally upiekła w tajemnicy przed śmierdzącym Gabem niebieski tort i włożyła w niego dwanaście świeczek, Percy obudził się rano z parą małych skrzydeł na nogach nad kostkami. Wyglądały jakby należały do jakiegoś ptaka, z ostrymi zakończeniami. Ich pióra unosiły się do góry jakby szykowały się do lotu. Percy zakochał się w tym małych i czarnych skrzydłach od pierwszego spojrzenia.
Jego znak bratniej duszy. Osoby, którą miał poznać w przeciągu roku i w końcu mieć ją zawsze koło siebie.
Bogowie, jak bardzo się mylił.
***
– Znowu to robisz, Perce – głos Grovera rozbrzmiał tuż nad nim. Percy otworzył oczy i przestał udawać, że go nie było. Leżał na podłodze w domku numer trzy, ubrany jedynie w bokserki, a blizny na jego ciele były doskonale widoczne. Małe rozcięcia po Tartarze, poszarpane rany od wszystkich bestii, które go zaatakowały i wypukłe blizny po mieczach, którymi inni chcieli go zabić. Żebra, które były widoczne przez jego awersję do jedzenia jak i również ambrozji czy nektaru, które mogły pomóc mu się zregenerować.
– Co niby robię? – zapytał ochrypniętym głosem. Był środek dnia, ale Percy nie wyszedł jeszcze na zewnątrz. Nie miał na to siły. Usłyszał jak kopyta Grovera stukają tuż przy nim, a następnie jak satyr siada na podłodze.
– Nadal jestem w stanie wyczuć twoje emocje, stary. Nie tak bardzo mocno, ale te o bratniej duszy zawsze są nieco bardziej wyraźne.
Percy znowu przymknął powieki. Był czas, że Grover był obok niego zbyt często i przez zbyt długi czas rozmawiając na temat Luke Castellana. Jego bratniej duszy, która na początku była dla niego miła, potem chciała go zabić (kilkukrotnie), aż w końcu zmarła, gdy Percy trzymał ją za rękę ze łzami w oczach.
Skrzydła, które pojawiły się w jego dwunaste urodziny stały się nie tylko symbolem bratniej duszy Percy'ego, ale również przypomnieniem jak bardzo cierpiał z jej powodu i jak umarła. Jackson żałował, że znak nie zniknął po Bitwie o Manhattan.
– Tęsknie za nim, Grover – wyszeptał. Może nigdy nic ich nie połączyło, ale Percy nie mógł pozbyć się tego ucisku w sercu za każdym razem, gdy o tym myślał. – Wiesz... kiedy Gaja... – Percy urwał nie chcąc przypominać sobie tego jak to wszystko wyglądało – Bogowie spytali się mnie czy tym razem przyjmę ich ofertę i stanę się bogiem, a ja pomyślałem jedynie o tym, że chciałbym żeby Luke znowu tu był. Chciałbym swoją bratnią duszę z powrotem i wiem, że to brzmi jako coś mega popieprzonego, bo Luke chciał zburzyć Olimp i dał swojego ciało Kronosowi, ale to nadal...
– To nadal twoja bratnia dusza, stary – zakończył Grover. – Gdyby Kalina zrobiła coś takiego i tak był za nią szalał, bo to Kalina, kumplu. Nikt jej nie zastąpi.
Percy bez problemu mógł wyobrazić sobie jak satyr uśmiechał się jak zawsze gdy tylko mówił o swojej dziewczynie. Zielony pąk krzewu jagodowego na przedramieniu Grovera był symbolem jego bratniej duszy.
Percy bezpowrotnie stracił swoją w wieku szesnastu lat i nic, ani nikt nie był w stanie zwrócić mu Luke Castellana, bo dla większości był to zbrodniach wojenny i heros, który był marionetką Kronosa.
Grover został przez kilka dni, ale kiedy musiał wyjechać i zająć się sprawami satyrów, Percy mimo wszystko był wdzięczny, że został znowu sam.
Trzaski kiedy Grover gryzł kolejną puszkę czy zapach masła orzechowego doprowadzał Jacksona do granicy. Ale satyr jednocześnie nie naciskał na Percy'ego żeby ten mówił mu o wszystkim, tylko chodzili razem na plażę czy do lasu oraz podkradać truskawki z pola (uciekanie przed dziećmi Demeter było naprawdę fajne). Syn Posejdona przez chwilę czuł się jak dawniej. Ale to był tylko ulotny moment, a potem zamknął oczy i znowu znalazł się na dnie Tartaru.
***
Percy Jackson potrzebował trzech miesięcy po zakończeniu Drugiej Wojny, by stwierdzić, że miał dość. To był ten rodzaj zmęczenia, który trawił jego ciało jak truciznę (a miał w tym temacie doświadczenie i wiedział o czym mówił) i równie mocno siadał na umyśle. Bolało go chodzenie, myślenie, a nawet oddychanie. Każdy ruch, który musiał wykonać żeby wstać z łóżka powodował, że miał dość na cały dzień. Wyszedł ze swojej kabiny i stanął przed drzwiami, nie wiedząc co zrobić dalej. Po co on w ogóle tu był?
Czy mógł odejść? W końcu zrobił to co do niego należało. Uratował świat prawie poświęcając przy tym siebie (i to nie jednokrotnie). Mógł chyba w samotności lizać swoje rany i udawać, że wszystko jest w porządku.
– Wyglądasz okropnie – powiedział mu Will Solace w ramach przywitania. Syn Apolla podszedł do niego i spojrzał oceniającym spojrzeniem oraz kręcąc głową na to co zobaczył. Wiedział, że ostatnie kilka(naście) miesięcy było dla Percy'ego trudne, ale jego ciało było na granicy wytrzymałości.
– Dzięki za nic, Will.
Percy domyślał się co Will zaraz mu zaproponuje. Nie dość, że wręcz uciekł z szpitala polowego nie będąc w stanie znieść, że ktoś go będzie dotykać, zadawał pytania i wmuszał lekarstwa. Sam nie wiedział czemu, ale odmawiał przyjęcia ambrozji i nektaru. Miał mdłości na samą myśl żeby przyjąć cokolwiek co należało od bogów. To coś czego nie do końca rozumiał, ale nie miał siły się w to zagłębiać.
– Myślałeś, by wrócić do domu, Percy? – zapytał go delikatnie Will. – Odpocząć? Nabrać sił?
Dom? Percy spojrzał na niego pustym spojrzeniem zielonych oczu. Gdzie był dom?
Miał wrażenie, że na przestrzeni lat, stracił miejsce, które mógłby tak nazywać. Czy domem był ich domek letniskowy w Montuak, mieszkanie ze śmierdzącym Gabem, który nie miał oporów gasić cygar na dziecięcej skórze Percy'ego, czy miejsce gdzie mieszkała mama z Paulem, Obóz Herosów lub Jupiter czy może stado Lupy?
Ale tak, odnalezienie domu, bezpiecznej przystani i spokoju było czymś co potrzebował. Dom brzmiał świetnie.
Zamknął na sekundę oczy i widok domu pojawił się przed nim. Zapach niebieskich naleśników unoszących się w powietrzu, ciepły uśmiech Sally i brak żadnych bogów, którzy chcieli go zabić. To brzmiało trochę jak utopia, raj po przebytym koszmarze wpadnięcia do Tartaru.
Percy nie mógł się pozbyć tej myśli przez następne dni. Wrócić do domu i w końcu zostawić to wszystko za sobą – zniszczenia na jakie ciągle się natykał po przebytej wojnie i widok tych wszystkich półbogów, którzy mieli go za bohatera (nie był nim i nigdy nie będzie).
To było jak spadanie (Percy zadrżał kiedy przypomniał sobie upadek do Tartaru). Codziennie odrobinę dalej, ale ciągle nie było widać końca. Wiedział, że wyglądał coraz gorzej i czuł się podobnie. Woda dzięki, której zawsze mu się polepszało, działała tylko na chwilę. Uśmierzała ból, ale go nie likwidowała.
Siódmego dnia Percy naprawdę upadł. Było to z dala od wścibskich oczu i cichych okrzyków zaskoczenia. Również bez pomocnej dłoni Annabeth, która przez ostatnie lata nie pozwalała mu spaść. Ugięły się pod nim kolana, a przed oczami zatańczyły ciemne plamy. Percy czuł jak upada, ale nie umiał tego przerwać, kazać własnemu organizmowi walczyć dalej i się nie poddawać, bo robił to przez większość życia i chyba nadszedł kres tego wszystkiego.
Był tak zmęczony. Bogowie wyssali z niego wszystko co mogli i w nagrodę zostawili na jego ciele zbyt wiele blizn, traum, z którymi musiał walczyć i świadomość, że więcej przyjaciół miał okrytych w całun śmierci niż żywych.
Podjął decyzję.
Percy spakował swój plecak, złożył w kostkę pościel, która i tak nie była używana, bo nie mógł spać przez większość nocy bojąc się, że jak tylko zamknie oczy to trafi z powrotem do Tartaru i obejrzał się jeszcze raz po domku Posejdona. Wiedział, że jeśli faktycznie miał wrócić do domu, to nie wróci tutaj za kilka dni. Potrzebował czasu żeby móc w przyszłości wejść do Obozu i nie załamać się pod presją jaką tutaj czuł.
Nie poinformował Chirona czy kogoś z Siódemki, że odchodził. Naskrobał szybko notatkę, że wrócił do domu i nie ma potrzeby wysyłania za nim misji ratunkowej. Nie chciał żeby panikowali z powodu tego, że nagle im zniknął z oczu, bo ostatnim razem, gdy tak się stało, Hera wymazała mu pamięć i zostawiła na ulicy.
Zamknął za sobą drzwi i nie przejmując się ciemnością, która atakowała go z każdej strony, poszedł do domku numer trzynaście. Nie rozglądał się na około, nie sprawdzał czy ktoś go nie widział jak z plecakiem kieruje się do kabiny Hadesa. Trzymał Orkan mocno w ręce i był gotowy zaatakować każdego kto by do niego podszedł.
Wiedział, że między nim a Nico nie było najlepiej. Mimo że porozmawiali o uczuciach jakie miał do niego di Angelo, to Percy nadal czuł się niezbyt dobrze, że w ogóle tego nie zauważył. I to dużo wyjaśniało dlaczego Nico zawsze się pojawiał, gdy Jackson był w niebezpieczeństwie.
Zapukał delikatnie w czarne drzwi. Podejrzewał, że Nico jeszcze nie spał, bo na Argo II zauważył, że di Angelo również miał problemy ze snem. Koszmary atakowały ich, gdy tylko zamknęli oczy. Nigdy na ten temat nie rozmawiali, ale to było ich ciche przymierze – nie dopytywać o nocne przechadzki po pokładzie, pogłębiające się ciemne linie pod oczami oraz przekrwione białka.
– Nie zgadzam się na żadną nocną misję, Percy – zaznaczył Nico di Angelo stojąc przed Percym w koszulce z czaszką, długimi bawełnianymi spodenkami i bosymi stopami. Syn Hadesa spojrzał na niego. – Will miał rację. Wyglądasz jak trup. A jako syn Hadesa wiem o czym mówię.
Percy przewrócił oczami i poprawił plecak. Słyszał jak ciężko oddychał, ale to był jeden ze znaków, że jeszcze żyje.
– Mam prośbę – powiedział z trudem. Wiedział, że Nico się zgodzi. A Percy naprawdę nie miał siły, by odbyć podróż do domu samochodem czy czymkolwiek innym co wymagało przesiadania się czy ostrej jazdy, która pewnie spowodowałaby wymioty.
– Mówiłem ci, że...
– Zabierz mnie do domu, Nico – przerwał mu Percy i spojrzał prosto w czarne oczy. – Zabierz mnie stąd.
Oboje udawali, że nie słyszeli desperacji w głosie Jacksona. Percy nie chciał wiedzieć co Nico musiał zobaczyć na jego twarzy czy w oczach, ale bez zbędnych słów, wpuścił go do domku i zamknął drzwi. Założył wojskowe buty, które stały przy łóżku i odgarnął włosy z twarzy.
– Jaki adres?
Percy powiedział nowy adres zamieszkania, który mama podała mu przy ostatniej rozmowie przez Iryfon. Przeprowadziła się z Paulem, by móc się przygotować na przybycie ich nowego członka rodziny – mała Estelle miała się urodzić za jakieś dwa miesiące. Mały domek na przedmieściach Nowego Jorku, gdzie każdy dom na ulicy był podobny do siebie, a do parku z placem zabaw było jakieś dziesięć minut na piechotę.
Percy nauczył się nie wymiotować kiedy podróżował Cieniem wraz z Nico. Ale kiedy wylądowali w małym ogródku w cieniu drzewa, które rosło od lat w tym miejscu, Percy zgiął się w pół i poczuł jak treść żołądka unosi się do góry. Udało mu się to powstrzymać, ale drżał z wysiłku.
– Percy? – zapytał niepewnie Nico przyglądając mu się uważnie i lekko bujając się na piętach. Wyglądał dużo młodziej i bardziej żywo niż Percy kiedykolwiek.
– Co?
– Nie wrócisz szybko, prawda? – upewnił się Nico.
– Nie – potwierdził Percy. Potrzebował odpoczynku i czasu bez wścibskich oczu i pomarańczowych czy fioletowych koszulek w zasięgu własnego wzroku. – Raczej nie. Chyba robię się za stary – rzucił żart, by trochę rozładować sytuację, ale Nico chyba tego nie doceniał.
– To dobrze – kiwnął głową. – Powodzenia... w nauce życia, a nie tylko sztuce przeżycia.
Potem Nico rozpłynął się w cieniu dębu, a Percy został sam. W przeciągu kolejnych miesięcy Jackson często przypominał sobie te słowa i za każdym razem zastygał, gdy docierało do niego co naprawdę kryło się za tymi słowami i próbował odkryć kiedy jego życie stało się wiecznymi próbami zachowania życia, a nie samego przeżywania go.
****
Dzień dobry!
Ruszam właśnie z pierwszym Lukercy w moim wykonaniu!
Rozdziały będą pojawiać się codziennie (oby, wszystko poszło zgodnie z planem).
Mam nadzieję, że się podobało i zapraszam do komentowania :D
Do następnego,
Demetria1050
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top