Z pamiętnika


20 lipca

    Nie mogę uwierzyć, jakże głupia byłam, wpadając na pomysł ucieknięcia. Ile razy toczyłam wewnętrzną walkę by wrócić jednak do tego złudnie bezpiecznego miejsca zwanego domem. Miejsca, które chroniło mnie przed wszystkim, oprócz przed samą mną. A teraz? Teraz czuję się niczym w pułapce starannie zastawionej przez rzeczywistość. 

28 lipca

  Byłam w już w dwóch miejscach, które przypominały to ze snu, ale jedyne co napotkałam to rozczarowanie. Zbliżam się do trzeciego, mam wrażenie, że teraz będzie ono właściwe. Im bliżej jestem, tym ból w snach jest mocniejszy, to chyba jest jakiś znak, prawda? Ale co zrobię, gdy już go odnajdę? Czy mama się o mnie martwi? Nie, nie, nie, dość! Tyle pytań, a tak nie wiele odpowiedzi.

4 sierpnia

Kolejna noc, kolejny zapyziały motel, już wolałabym żyć w namiocie. Czemu go nie wzięłam? Ach no tak. Głupoto, moja przyjaciółko, prawie o Tobie zapomniałam! Wybacz mi tą przeraźliwą zniewagę. 

 Bolą mnie ręce, z dnia na dzień, coraz bardziej. Muszę pracować. Oszczędności mi nie wystarczą, ale cóż mogłam się tego spodziewać.  Podjęłam się pracy w polu u ludzi, którzy wynajmują mi pokój. Gdzie to jest? Nie wiem. Czy dobrze mnie traktują? Nie wiem. Czy zostanę tu, czy postanowię wyruszyć dalej? Nie wiem. Oj nie wiedzo, bądź mym błogosławieństwem. Załóż mi klapki na oczy, pozwól mi ogłupieć. Spraw bym w końcu odpoczęła od tego wszystkiego. 


10 sierpnia

 Moja podróż się wydłuży, droga istoto słuchająca modlitwy wszystkich, czyżbyś wysłuchała i moją prośbę? 


14 sierpnia

 Powoli wyczuwam koniec lata. 
Powoli wyczuwam koniec siebie.
Powoli wyczuwam koniec.

5 sierpnia udziabał mnie wąż, ach nie, czekaj pamiętniku, należy to ubrać w piękniejsze słowa! 

Na początku sierpnia, gdy słońce świeciło mocniej niż zwykle, ujrzałam między zbożami migającą linię. Pełznęła ona odbijając od siebie promienie słońca niczym lustro. Z ciekawości nachyliłam się nad nią i wyciągnęłam rękę. Błysk w oku stworzenia upewnił  mnie jak wielki błąd popełniłam. Chwila. Moment. Sekunda. W moją dłoń wtopiły się drobne zęby gada. Krzyk. Bieg. Lament. Mój wybawicielu, którego imienia nawet nie znam, czemuż mnie usłyszałeś? Mogłam tam paść, zdechnąć niczym wiele zwierząt. Zapomniana, zostawiona, powoli łącząca się z Ziemią. Ale nie! Ty mnie usłyszałeś. Zaniosłeś mnie do znachora, który podał mi surowice. Czy jestem Ci wdzięczna? A i owszem! Dzięki Tobie, mam wrażenie, że powoli odnajduję drogę do upragnionego szaleństwa.

Jutro opuszczam to miejsce, za dużo kłopotów już sprawiłam. Wiem, że jestem tchórzem, że słaba. Ja to doskonale wiem.

 

Ludzie nazywają mnie wiedźmą, srebrnooką wiedźmą. Czuję się jakby w innych czasach. Może cofnęłam się w czasie? Cóż za głupie pytanie! 

Czy da się zgubić w czasoprzestrzeni?

Chcę się odnaleźć, chcę spojrzeć mojej matce w oczy i wypowiedzieć jedno słowo. Wróciłam.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top