Darhes
— Darhes! — zawołała szczupła kobieta z włosami starannie splecionymi w długi, kruczoczarny warkocz. — Wracaj do domu, ale to natychmiast!
Nieopodal niewiasty znajdowała się grupka młodzieńców z zaciekawieniem wpatrujących się w punkt znajdujący się na ziemi. Nagle wystąpił chłopak przerastający innych wzrostem. Miał on ciemnooliwkową cerę, złote oczy oraz czarną czuprynę. Przysiadł w kuckach, by dokładniej przyjrzeć się stworzeniu. Był to gad o lustrzanych łuskach, z czerwonymi ślepiami wpatrującymi się w chłopaka. Co jakiś czas można było usłyszeć ciche syknięcie, jednak nie wyrażało ono żadnej agresji. Darhes wyciągnął do niego dłoń, na co gad zaczął powoli ruszać w jego stronę.
— Ktoś tu zaraz zostanie dziabnięty — zaczął się śmiać wysoki blondyn, a wraz z nim reszta zgromadzonych.
— Przymknij się Meenal — syknął złotooki wciąż wyciągając rękę w kierunku gada.
— Nie zgrywaj już twardziela, którym nigdy nie będziesz — prychnął wcześniej uciszony chłopak.
Schylił się po kamień i rzucił w kierunku węża, który natychmiast uciekł w wysokie trawy.
— Dlaczego to zrobiłeś?! — zapytał ze złością Darhes. Podniósł się i zacisnął pięści tak mocno, że aż zbielały mu knykcie.
— Rozumiem, że to twoja pokrewna dusza, w końcu tak jak ty jest zwyczajnym tchórzem — Meenal uśmiechnął się szyderczo i z pogardą przyglądał się czarnowłosemu, który z trudem powstrzymywał złość. — Już się nie złość, mamusia cię woła, idź się za nią schowaj.
— Kiedyś mnie popamiętasz — burknął Darhes i minął chłopaka trącając ramię chłopaka.
— Uuuu, zabrzmiało groźnie — krzyknął ironicznie któryś z młodzieńców wprawiając grupę w śmiech.
Darhes puścił to mimo uszu i udał się w stronę domu. Był pomocny, miły pracowity, miał tyle pozytywnych cech i właśnie dlatego ludzie się z niego śmiali. Uważali go za słabego, mimo tego, że przewyższał wszystkich, oraz wygrywał w różnych rozgrywkach prowadzonych w pobliskich miastach. Wszystko dlatego, że złotooki bał się używać siły. Nie cierpiał używać przemocy, bał się, że mógłby komuś sprawić ból. Był silny też inaczej, zbudował wokół siebie barierę dzięki której nie zwracał uwagi na wszystkie docinki. Chociaż czasem i jego cierpliwość była wystawiana na próbę, najczęściej przez Meenala.
Meenal wprowadził się do tej wsi, wraz z rodzicami i młodszą siostrą Komalią, ze względu na jej chorobę. Pochodzili z rodziny szlacheckiej i wpierw mieszkali w większym mieście, jednakowoż lekarz zarządził jak najszybsze przeniesienie chorej. Komalia, w odróżnieniu od brata, była spokojna, niezwykle wrażliwa, oraz starała się mieć jak najmniejszą ilość konfliktów. Często siadała na polu i kąpiąc się w promieniach słońca i słuchała odgłosów wydawanych przez zwierzynę. Jej blade ramiona zawsze były zakryte długimi rękawami zwiewnych sukienek, a wokół szyji owijał się błękitny szal. Idąc na łąkę, zazwyczaj trzymała w jednej ręce ręcznie robione buty. Nie lubiła ich nosić, ponieważ wręcz uwielbiała czuć pod stopami zaginające się zdźbła trawy, lub pojedyncze owady przemykające się po jej skórze. Długie miodowe włosy zazwyczaj miała starannie zaplecione w kłosa, a pojedyncze kosmyki okalały jej twarz, na której odznaczały się ciemnogranatowe oczy. Natomiast na nosie, znalazło sobie miejsce parę piegów.
Po pewnym czasie Komalia zauważyła, że w pewnym odstępie od miejsca, w którym przesiadywała, codziennie rano w polu pracuje chłopak niewiele starszy od niej. Każdego dnia coraz bardziej przyglądała się młodzieńcowi, który sumiennie wykonywał swoją pracę. W pewien lipcowy dzień zebrała się w sobie i zdecydowała, że do niego podejdzie. Z gracją podniosła się z trawy i idąc w stronę czarnowłosego zerwała parę kłosów zboża, będą już blisko na tyle, by chłopak ją usłyszał bez wołania, potknęła się i wręcz wpadła w ramiona Darhesa, który cechował się niezwykłą zwinnością.
— Kim ty w ogóle jesteś? — zapytał lustrując dziewczę wzrokiem i marszcząc brwi, co spowodowało pojawieniu się kilku zmarszczkom na jego czole.
— Komalia z rodu Barkhanów — odpowiedziała lekko drżącym głosem.
— Ph, siostrzyczka szlachcica co? — zapytał z ironią, po czym odepchnął ją stanowczo, aczkolwiek delikatnie, jakby w obawie, że coś jej zrobi. — Jeżeli przyszłaś w jego imieniu, bądź masz zamiar się ze mnie śmiać, to proszę odejdź — powiedział opanowanym głosem podczas gdy jego oczy wyrażały jedynie złość.
— Meenal nie ma z tym nic wspólnego! — zaprzeczyła gwałtownie dziewczyna i zacisnęła dłonie w pięści.
Ten gest zdziwił Darhesa, jego spojrzenie natychmiast złagodniało.
— Przepraszam, nie chciałem...
Dziewczyna patrzyła na niego z zdezorientowaniem, nie miała pojęcia skąd nagle zmieniła się postawa Darhesa, jednak stwierdziła, że najlepiej będzie po prostu zostawić chłopaka i odejść podczas gdy ten intensywnie na nią patrzył.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top