Prolog
Stałam właśnie przed lustrem i szykowałam się na najgorszy dzień mojego życia. Za miesiąc mam skończyć osiemnaście lat, miał być to najlepszy dzień w moim życiu. Niestety, tak na pewno się już nie stanie. Westchnęłam głośno i zaczęłam chować swoje różowe włosy pod czarną peruką. Wygładziłam dłońmi swoją czarną garsonkę oraz spódniczkę i odeszłam od lustra. Schodząc na dół po schodach, uderzyła mnie cisza jaka panowała w domu. Pewnie wszyscy już byli na miejscu i czekali tylko na mnie. Zamknęłam drwi frontowe i wsiadłam do samochodu, oczywiście z tyłu na miejscu pasażera.
-Dzień dobry panienko.- Oscar przywitał się ze mną, jak zawsze taktownie i nienagannie.
- Witaj.- uśmiechnęłam się do niego delikatnie i zapięłam pasy. Po tym Oscar ruszył i puścił jakąś spokojną muzykę. Pewnie miała mi dodać otuchy. Oscar, jest moim szoferem. Choć prawo jazdy mam od szesnastego roku życia, to i tak on mnie zawsze wozi. Rodzice nigdy nie chcieli abym sama się gdzieś przemieszczała. No chyba, że z Kaoru... Ale to też już dawno i nie prawda.
-Już jesteśmy na miejscu, panienko.- Z zamyślenia wyrwał mnie przyjemny głos Oscara. Skinęłam tylko głową i wyszłam z samochodu.
Z oddali widziałam tłum ubranych na czarno ludzi, właśnie w tamtą stronę się wybierałam. W tłum ludzi którzy będą, mówić, że mi współczują a tak na prawdę nie wiedzą co ja czuję. Nie wiedzą jak to jest być na moim miejscu. Więc po co mi ich jakieś puste słowa? Im bliżej się znajdowałam, tym bardziej chciałam uciec. Choć wiem, że nie powinnam. Wszędzie było czuć smutek, żal i śmierć. Tak na prawdę niczego innego po cmentarzu spodziewać się nie można, ale to jednak przytłaczające. Nawet bardzo.
Chciałam zrobić to jak najszybciej, przejść jak najciszej obok wszystkich. Nawet dobrze mi szło, dopóki ktoś nie zaczął mnie wołać.
-Elizabeth - słyszałam za pleców, jak ktoś nawołuje moje imię. Odwróciłam się i po chwili poczułam już jak ktoś mnie do siebie przyciąga i przytula. - Oh! Tak mi przykro. Byli zbyt młodzi na to oby umierać. I ty jesteś zbyt młoda aby chować swoich rodziców. - mówiła z żalem Clarissa. Najlepsza przyjaciółka mojej mamy. Chyba nikomu bardziej nie ufała niż jej. Wyswobodziłam się z jej uścisku i spojrzałam w jej smutne oczy. Zupełnie inne iż moje. W moich oczach panował spokój, choć chaos w moim sercu chciał przejąc kontrolę.
- Wiem, Clary. - westchnęłam cicho. Nie miałam za bardzo ochoty na rozmowę z nią. Tak na prawdę z nikim nie chciałam rozmawiać. Uśmiechnęłam się do niej delikatnie i przepraszając ją odeszłam w stronę dwóch czarnych trumien.
Stanęłam metr przed nimi. Nie wiedziałam co dalej zrobić. Nie byłam pewna czy chcę zobaczyć swoich rodziców nieżywych. Leżących w trumnie. Przecież tak nie powinno być! Coś we mnie krzyczało, chciałam sama zacząć krzyczeć i płakać. Ale ta rozsądniejsza część mnie wygrała. Nie dałam się podejść emocją. Nie mogłam. Po prostu nie potrafiłam. Po śmierci rodziców, ani jedna łza nie poleciała po moim policzku. Czy to znaczy, że jestem najgorszą córką świata? Ale to przecież oni sami co dziennie powtarzali mi, że emocje to coś co może mnie zabić. Lub kogoś. Choć nigdy mi tego nie wytłumaczyli, ja i tak ich słuchałam.
Jakaś siła popchnęła mnie w stronę trumien. Widziałam twarz mojej mamy, wyglądała na niespokojną. Mimo, że jej oczy były zamknięte ja wyczuwałam jakiś niepokój, ale to mogły być też moje urojenia. Nigdy nie widziałam u nikogo tak białej cery. Przełknęłam ślinę i odwróciłam od niej wzrok. Nie potrafiłam dłużej na nią patrzeć, po prostu nie! Mój wzrok powędrował na ojca. Ten nie wyglądał lepiej od mamy. Obydwoje w tej chwili byli tam gdzie być nie powinni. Powinni siedzieć teraz w domu, być przy mnie. Chodzić do pracy, żyć. Byli tacy młodzi, za młodzi na ich śmierć. A zmarli przez jakiegoś idiotę, który nie potrafi jeździć. Zmarli przez debila który, zamiast spać na poboczu, postanowił zasnąć za kierownicą tira i wjechać w nich.
Wzięłam głęboki wdech i usiadłam na krześle, które stało przez trumnami w pierwszym rzędzie. Moje sztuczne włosy zostały rozwiane przez delikatny czerwcowy wiatr. Mieszkając w Texasie, nie można narzekać na mrozy. Co nawet było mi na rękę, nie skromnie mówiąc. Nie lubię zimna.
Moją uwagę skupił teraz ksiądz, który właśnie staną obok trumien i zaczął swoje przemówienie. Wszyscy ucichli i skupili się na jego słowach. Ja natomiast skupiłam się na swoim oddechu, na swoich myślach. Na tym aby się uspokoić. Zawiesiłam swój wzrok na jednym z dębów i modliłam się aby to wszystko już się skończyło. Abym mogła opuścić to miejsce i wymyślić co mam zrobić dalej. Ja poradzić sobie bez rodziny? Przecież zostałam teraz całkiem sama. Zupełnie sama.
Zamyślona nawet nie zwracałam uwagi na to co mówi ksiądz, dopiero Barbara delikatnie mnie szturchnęła. To sprowadziło mnie do "żywych", choć większość tutaj była martwa. Spojrzałam się na nią, a ona tylko delikatnie wskazała głową na ziemię i różę. Zrozumiałam. Skinęłam do niej głową i wstałam z krzesła. Wzięłam trochę ziemi w garść i rzuciłam na pierwszą trumnę. Na tą gdzie leżał mój ojciec. Nawet nie zauważyłam kiedy położyli je do ziemi. Wzięłam jedną czerwoną różę i rzuciłam nią na trumnę. Po czym wzięłam kolejną garść ziemi i posypałam nią trumnę w której leżała mama. Zaraz za ziemią poleciała niebieska róża. Właśnie takie uwielbiała najbardziej. Najwyraźniej stałam tam dłużej niż miała w planie. Iż po chwili podszedł do mnie ksiądz i zapytał czy dobrze się czuję i czy chciałabym coś powiedzieć. Ja podniosłam tylko swoją głowę i przecząco nią pokręciłam, odchodzą.
Nie mogłam tam dalej siedzieć, czy stać. Nie potrafiłam, już chciałam aby ten dzień się skończył.
- Nie powinna panienka odchodzić przed zakopaniem trumien. To jeszcze nie koniec ceremonii. - usłyszałam, za sobą głos John'a. John razem z Barbarą opiekowali się naszym rodzinnym domem. John był lojalnym przyjacielem rodziny, oraz naszym lokajem i zwierzchnikiem. Barbara zajmowała się bardziej służbą sprzątającą i gotującą.
- Ja nie potrafię tam dłużej być. Po prostu się duszę. - wyszeptałam opierając się o drzewo.
- Wiem, że to dla Ciebie trudne, ale pamiętaj też o tym, że na dziś to jeszcze nie koniec. Musisz pojechać do adwokata na odczytanie testamentu.
- Czy to na prawdę musi być dziś? Zaraz po ich pogrzebie?! Przecież oni nie żyją dopiero trzy dni!- uniosłam swój głos. Czego na prawdę często nie robię. Nawet John wyglądał na przestraszonego, ale jak zawsze taktownie nie dał prawie nic po sobie poznać.
- Panienko Ravenwood, posłuchaj mnie. Tego chcieli Twoi rodzice. Właśnie taka była ich wola, wiec proszę wejść się w garść i spróbuj się uspokoić.
Pokręciłam przecząco głową. - Dlaczego całe życie słyszę to w kółko?- spytałam zrezygnowana.
- Wszystkiego się dowiesz w swoim czasie. - skinął głową. - Oscar już czeka w samochodzie, jeśli chciałabyś już stąd pojechać. - i odszedł a ja znów zostałam sama. Nie wiedziałam lepszego rozwiązania dla siebie, więc po prostu skierowałam się do samochodu.
- Chce panienka jechać coś zjeść? Mamy jeszcze trzydzieści minut w zapasie.
Spojrzałam się na Oscara. - Nie dziękuję. Możemy od razu pojechać tam.
I jak zawsze na tym kończyła się moja konwersacja z Oscarem. Dla mojej rodziny pracuje dużo osób. A to tylko dlatego, że mój tata wywodzi się z bogatej rodziny. Ravenwood to dość znane nazwisko, jeśli chodzi o adwokatów, prawników, sędziów, notariuszy. Wszyscy mężczyźni z rodziny pracowali właśnie tam. To jakby tradycja. Więc mój ojciec sam też był świetnym prawnikiem. Choć zawsze starał się o posadę sędzi. Niestety, na nieszczęście rodzice mieli tylko jedno dziecko. Tylko mnie. Nie wiem czemu nie chcieli mieć więcej. I tego się już nie dowiem. Pewne jest to, że teraz nikt ze strony ojca nie będzie pracował dla Revenwoodów. Jeśli chodzi o mamę. Ta pracowała w agencji reklamowej na stanowisku menadżera kategorii. Czyli była odpowiedzialna za zarządzanie grupą dostępnych w ofercie produktów. Zajmowała się opracowywaniem i koordynacją całej strategii, krótko- i długoterminowej, rozwojem produktów.
- Jesteśmy na miejscu. - odparł Oscar. Wiedziałam, że specjalnie wybrał dłuższą drogę przez miasto, abym nie musiała dłużej czekać w samochodzie i od razu mogła wejść do środka. Wyszłam z samochodu i skierowałam się do drzwi budynku w którym pracował kiedyś mój ojciec. Właśnie tam miał zostać odczytany testament przez jednego z notariuszy. Podeszłam do bali i spojrzałam się na pracującą tam kobietę. Jak zawsze uśmiechniętą i skorą do pomocy. Nie lubię ludzi którzy ciągle się uśmiechają. To nie realne.
-Dzień dobry w czym mogę pani pomóc?- zapytała z szerokim uśmiechem na twarzy. Jakoś nie dziwi mnie to, że nie wie kim ja jestem. Tak naprawdę nie za dużo ludzi wie jak na prawdę wyglądam. W tej chwili wyglądałam jak każda inna osoba. Nie wyróżniałam się niczym, a to tylko dlatego, że ściągnęłam kolczyki, zakryłam tatuaże i schowałam swoje różowe włosy pod perukę.
- Nazywam się Elizabeth Ravenwood i przyszłam na odczytanie testamentu- odparłam spokojnie podając jej mój dowód. Wzięła mój dowód do ręki, obejrzała go, wklepała parę rzeczy do systemu po czym oddała go.
- Mój kolega zaprowadzi panią do odpowiedniego pokoju. - odparła. - I oczywiście wyrazy współczucia.- powiedziała to z żalem w głosie. Ja nie odpowiedziałam nic tylko poszłam za pracownikiem.
Na szczęście nie musiałam za długo iść. Pomieszczenie znajdowało się na pierwszym piętrze, zaraz po wyjściu z windy po prawej stronie. Pomieszczenie było nawet przestronne. Znajdowało się tam parę osób. Notariusz, Clarissa i Max. Max był najlepszym przyjacielem mojego ojca. Taka męska wersja Clarissy. Skinęłam delikatnie do niech głową i usiadła na krześle. Zaraz po mnie pojawili się dziadkowie, rodzice mojego taty. Nie lubili mnie. Nie wiem czemu, ale nigdy nie dostałam od nich miłości. Nawet ze mną nie rozmawiali. Ale przynajmniej dziadkowie od strony mamy, obdarzali mnie miłością za dwóch. Oni też tutaj byli, obdarowali mnie całusami i usiedli obok mnie.
- Spotkaliśmy się tutaj dziś aby odczytać dwa testamenty. - Głos notariusza rozległ się po całej sali. - Najpierw przeczytam testament Alexandra Ravenwood. "Ja Alexander Ravenwood urodzony w Dallas..." - zamknęłam swoje oczy i czekałam na to aż wszystko się skończy. Nie interesowało mnie czy coś po nich dostanę. Wolałabym aby żyli, aby po prostu tutaj byli. - Mojej córce Elizabeth Ravenwood, zapisuję ziemię na której stoi dom i oczywiście sam dom. Oraz wszystkie co po mnie pozostało . - Przynajmniej nie zostanę bez dachu na głowię. Ale to i tak mnie nie cieszyło, tak samo jak nie cieszyło mnie to, że zostałam całkiem sama. Po prostu sama, bez nikogo. Pieniądze, to na prawdę nie wszystko.
Nawet nie wiem kiedy notariusz zaczął czytać już testament Lydii Benoit Ravenwood. Czyli jak można się domyśleć mojej mamy. -"Mojej córce Elizabeth Ravenwood zostawiam wszystko co po mnie pozostało. Samochód, pamiątki, i ten o to klucz... "- Słowo klucz szybko przykuło moją uwagę. Ale po co mi ten klucz? Spojrzałam się na srebrny klucz, który na pewno pasuje do starych drzwi. Ale do jakich? To nie zostało wyjaśnione.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top