W blasku dnia XII
Arrin powoli zaczął odczuwać do siebie wstręt. Wiedział doskonale, że perfidnie wykorzystuje słabość Rotha i już niedługo przyjdzie mu za to drogo zapłacić, ale tylko w ten sposób mógł przed najprawdopodobniej bardzo bliską śmiercią zaznać choć trochę przyjemności. Pomrukując z zadowoleniem zagrzebał się głębiej w stertę futer. Po wyjściu księżniczki wpadł w histerię i przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy nie powinien popełnić samobójstwa. Rozdarcie pomiędzy lojalnością wobec Maraga, a żądaniami Drisnairy miało na niego tak tragiczny wpływ, że zapewne pomimo panicznego strachu w końcu zrobiłby coś, czego potem by żałował.
Gdyby nie Roth.
Strażnik wybiegł na chwilę, aby wrócić z kuflem grzanego wina i naręczem grubych futer. Żyjąc w dużej i bardzo złożonej społeczności, do jakich niewątpliwie zaliczała się Gildia, Arrin nigdy nie miał okazji znaleźć się w centrum czyjejkolwiek uwagi. Przeciwnie – ze względu na zawód skupiał się raczej na tym, aby pozostawać niezauważonym. Niczym cień niknący w mroku lub widmo dostrzegane jedynie kątem oka. Drobna budowa ciała, blada cera i szarawe włosy jakimi obdarzyła go natura, zdawały się potwierdzać, że wyłącznie do tego się nadawał.
Nie wspominając już o tym, że absolutnie pierwszy raz w całym życiu położył się spać nie tyle najedzony, co wprost obżarty do granic możliwości. Wciąż czuł na języku głęboki korzenny smak wina i w ogóle nie musiał przejmować się szczypiącym mrozem, bo gruba warstwa futer skutecznie go przed nim chroniła.
Otoczony tak troskliwą opieką, nawet nie pamiętał, w którym momencie zgodził się zaprowadzić księżniczkę do Maraga. Smakołyki, wino i ciepłe ubrania podziałały na chłopca lepiej niż jakiekolwiek groźby. Z jednej strony było to nieco niepokojące, ale z drugiej...
Może to naprawdę była jego szansa? Powinien się nad tym poważnie zastanowić. Najwyraźniej niewiele trzeba było, aby owinąć sobie strażnika wokół palca. Przy minimalnym wysiłku zapewniłby sobie dostatnie, beztroskie życie. Nie musiałby się zupełnie martwić odciętą ręką. Możliwe, że nie musiałby robić nic poza wylegiwaniem się w łóżku i jedzeniem smakołyków, które Roth zwędzi dla niego prosto z królewskiego stołu. Odetchnął głęboko piżmowym zapachem futer i uśmiechnął się pod nosem. Może nawet obejdzie się bez powstrzymywania wymiotów i zaciskania zębów, bo wszystko wskazywało na to, że pewnemu strażnikowi zwyczajnie brakowało stanowczości, by domagać się od chłopca jakiejkolwiek rekompensaty za swoje dobre uczynki.
Głośnie szczęknięcie zamka i zgrzyt otwieranej kraty pomogły złodziejowi ostatecznie pożegnać się ze snem. Mimo to postanowił szybko przetestować swoją teorię w praktyce.
– Roth, błagam, jeszcze chwilę – jęknął najsmętniejszym, najbardziej rozczulającym tonem, na jaki było go stać, i zakrył oczy ramieniem.
Pierwsze kopnięcie było tak niespodziewane, że nawet nie poczuł bólu. Drugie uświadomiło mu, że powinien jak najszybciej opuścić swoje bezpieczne legowisko, bo lada chwila stanie się to niemożliwe. Nim zdołał się wygrzebać, zarobił jeszcze kopniaka w bok, który posłał go na ścianę.
Dławiąc się powietrzem Arrin spojrzał na oprawcę. Dziewczyna ze spaloną słońcem skórą i krótkimi czarnymi włosami zaplecionymi w wieniec z warkoczy. Nosiła zwykły mundur strażnika, ale z pogardy w jej spojrzeniu Arrin wywnioskował, że była kimś znacznie więcej. Tylko ta myśl powstrzymała go przed obrzuceniem strażniczki wyzwiskami.
– Nie mam pojęcia, jakich bajeczek Roth naopowiadał ci przed zaśnięciem, ale wierz mi, że niczym nie różni się ode mnie – prychnęła, a w odpowiedzi na jego pytające spojrzenie dodała szeptem: – Oboje służymy księżniczce. Jeśli Drisnaira zażyczy sobie twojej głowy na srebrnej tacy, Roth nie zawaha się przed niczym, aby wypełnić rozkaz. A teraz szybko, zanim stracę cierpliwość.
Arrin nie pomyślał nawet o śniadaniu. Przyjemności poprzedniego dnia odeszły w niepamięć; teraz musiał się skupić na wypełnieniu zadania. Oraz na tym, by nie zasłużyć sobie na kolejny cios. Czy mógł wierzyć w słowa kobiety? Czy Roth naprawdę byłby zdolny podnieść na niego rękę? Na dobrą sprawę nie znali się dłużej niż kilkanaście godzin. Może w rzeczywistości dał się oszukać. Może strażnik od samego początku tylko udawał, by zdobyć jego zaufanie i namówić Arrina do spełnienia prośby księżniczki. Niech to zaraza! Właśnie dlatego powtarzał Maragowi, że wciąż nie był gotowy do wykonywania poważnych zleceń!
Odpędził natrętne myśli i posłusznie wyszedł z celi. Strażniczka szła tuż obok z dłonią opartą o rękojeść miecza. Czy naprawdę uważała, że był aż tak głupi? Nie miał najmniejszych wątpliwości, że gdyby tylko spróbował wykonać jakiś gwałtowniejszy ruch, zrobiłaby z broni bardzo dobry użytek. Bez słowa poszedł na ponowne spotkanie z przyszłą królową.
Dziewczyna musiała poprowadzić go jakąś boczną drogą, bo zamiast trafić do głównej części zamku, wyszli na zalany światłem poranka dziedziniec obok stajni. Tam czekały już na nich cztery osiodłane konie, wszystkie kare, smukłe i drobne, wprost stworzone do pokonywania wąskich uliczek Kel.
– A gdzie eskorta? – zapytał Arrin, nim zdążył ugryźć się w język.
– Dwoje strażników w zupełności wystarczy – prychnęła Drisnaira, podchodząc do nich od strony dziedzińca. Miała na sobie czarną zbroję, a upięte wysoko włosy przytrzymywała prosta obręcz diademu. Złodziej musiał przyznać, że zaimponowała mu takim doborem stroju. Od razu było widać, że ma się do czynienia z wielką władczynią, ale efekt ten udało jej się osiągnąć niewielkim wysiłkiem, przy użyciu bardzo subtelnych ozdób. Od razu pomyślał o Maragu. Tak, Maragowi na pewno się to spodoba. – Pamiętaj, że nie jadę tam, by wypowiedzieć Gildii wojnę, ale jedynie wzmocnić więź, jaka powinna nas łączyć.
Powiedziała to z taką mocą, że Arrin nie śmiał wątpić w szczerość jej słów. A może chodziło o coś jeszcze? Może po prostu rozpaczliwie pragnął jej zaufać? Uwierzyć, że choć zdradził Gildię, to rzeczywiście podjął najlepszą możliwą decyzję?
Tuż za Drisnairą podążał Roth w czarnej pelerynie zarzuconej na mundur. Podobne okrycia miał przygotowane również dla pozostałych członków wyprawy. Jego strapiona twarz rozpogodziła się nieco, gdy pochwycił spojrzenie Arrina, złodziej nie był jednak pewien, czy on sam również odnajdywał w tym spotkaniu powód do radości. Słowa strażniczki bardzo skutecznie ostudziły jego ciepłe uczucia wobec piegusa. Okrył się szczelnie peleryną, która perfekcyjnie chroniła nie tylko przed ciekawskimi spojrzeniami, ale i przed chłodnym powietrzem. Samo to wystarczyłoby chłopcu w zupełności, bo po brutalnym przebudzeniu nawet nie śmiał liczyć na nic więcej, dlatego zdziwił się bardzo, słysząc tuż nad uchem przyciszony głos strażnika:
– Przeszukaj kieszenie.
Odruchowo omal nie zapytał „czyje?", dłonie okazały się jednak szybsze niż język. Fakt, że jego płaszcz był cięższy o bułkę, dwie kiełbaski i kawałek sera nieco go zaskoczył. Ponownie rozbudził też obawy, których Arrin nie chciał dopuścić do głosu. Czyżby Roth naprawdę miał jedynie zdobyć jego zaufanie? Bardzo naiwnie zbywał każdą myśl o takiej możliwości, ale w końcu musiał się z nią pogodzić. To tłumaczyłoby przecież, dlaczego Roth krążył wokół niego i dbał, by chłopcu niczego nie brakowało, ale jednocześnie nie próbował przekroczyć niewidzialnej bariery, poza którą musiałby naprawdę zbliżyć się do Arrina.
Chłopiec odetchnął głęboko. Podobne myśli absolutnie donikąd nie prowadziły. Był najedzony, nie marzł, wciąż miał obie dłonie. Niczego więcej nie było mu trzeba. Resztą niech przejmuje się Marag.
Złodziej miał jechać jako pierwszy, oboje strażników za nim, a Drisnaira na końcu. Nie czuł się zbyt komfortowo z ich uważnymi spojrzeniami wbitymi w plecy. Nie mógł nawet niespostrzeżenie pochłonąć przemyconego przez Rotha posiłku, co z każdą chwilą doskwierało mu coraz bardziej. Bał się, że burczenie jego brzucha lada moment postawi na nogi całe Kel. Pękł, gdy tylko brama zamku zniknęła za pierwszym zakrętem.
– Jesteś pewien, że dokarmianie go to dobry pomysł? – prychnęła strażniczka na widok Arrina wgryzającego się w bułkę.
– Zgodził się pomóc Drisnairze, więc nie zasłużył chyba na głodzenie. Ani na żadne inne złośliwości. – Na te słowa złodziej zerknął szybko przez ramię, by pochwycić rozbawione spojrzenie Rotha. Najwyraźniej takie docinki nie były dla niego niczym nowym.
– To prezent na przeprosiny, Sanaro – wtrąciła księżniczka. Wydawała się bardzo zmęczona; zapewne zmartwienia i obowiązki nie pozwoliły jej spać spokojnie. Pomimo dyskretnych zabiegów kosmetycznych, jej cera wciąż była blada, a sińce pod oczami bardzo wyraźne.
– Czyżby Roth zrobił wczoraj coś, co by tego wymagało?
– Nie on, tylko ja – uściśliła Drisnaira, zduszając kłótnię w zarodku. – I mam nadzieję, że zostanie mi wybaczone. Nie powinnam była posuwać się aż tak daleko wobec kogoś, kogo chciałabym mieć za sojusznika.
W jej głosie pobrzmiewała błagalna nuta, której Arrin po prostu nie mógł zignorować. W pamięci odżyły mu wspomnienia długich i brutalnych treningów pod czujnym okiem Maraga, jeszcze zanim ten został wybrany na nowego króla, a także okrutne rozczarowanie przyjacielem już po koronacji. To, co wtedy usłyszał, przez długi czas zdawało się nie mieć sensu, aż do tej chwili.
– Dobry władca nie służy swoim zachciankom, lecz poddanym – powiedział pod nosem, po czym dodał głośniej: – Ufam, pani, że jesteś dobrym władcą, a zatem to, co mnie spotkało, musiało być nieuniknione i nie powinienem żywić do ciebie urazy.
– Piękne powiedziane, złodzieju – warknęła Sanara. – Jeśli nawet zwykłe popychadło potrafi błysnąć taką elokwencją, to ich król może się okazać...
– Sanaro. – Choć Drisnaira nie podniosła nawet głosu, po plecach Arrina przebiegł chłodny dreszcz. Gdy tylko zechciała, potrafiła być naprawdę przerażająca. – Nie życzę sobie, żebyś obrażała moich potencjalnych stronników.
– Oczywiście, najjaśniejsza pani.
– Nie miej jej tego za złe, Arrinie. To przez karsańskie korzenie jej matki.
– Ależ nic się nie stało, wasza wysokość.
Chłopiec doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie powinien im tak po prostu zaufać. Przede wszystkim miał coraz większe wątpliwości co do szczerości całej trójki. Nie mógł też pozbyć się wrażenia, że starali się stłumić wszelkie jego podejrzenia, nim te zdążyły na dobre zagościć w jego sercu. Wydawali się niepokojąco uprzejmi, jak na tak trudną sytuację, i to w stosunku to zwykłego złodzieja! A co on właściwie mógł wiedzieć o gierkach arystokracji i zawiłościach etykiety? Przecież równie dobrze wszyscy mogli z niego w drwić, a on nawet nie miał o tym pojęcia.
Czuł się zupełnie bezradny i bezbronny.
Istniało kilka sposobów, aby ostrzec Gildię przed nieproszonymi gośćmi. Mógł przynajmniej spróbować skontaktować się z Maragiem, dać mu jakiś znak, zaalarmować któregoś z włóczących się po Kel szpiegów, cokolwiek – a jednak tego nie zrobił. Westchnął głęboko i skierował konia na zachód, ku cmentarzowi. Możliwe, że właśnie popełniał największy i zarazem ostatni błąd w swoim życiu, ale nie widział innego wyjścia.
Jeśli zbliżała się wojna, Marag powinien dowiedzieć się o tym z pierwszej ręki. Jeśli ktoś postanowił dokonać zabójstwa bez wiedzy Gildii, Marag powinien usłyszeć o tym jak najprędzej. Jeśli najbliższe otoczenie księżniczki padło ofiarą spisku, również w Gildii mogli kryć się zdrajcy, zatem należało natychmiast ostrzec Maraga. Nie, Arrin nie widział innego wyjścia. Wszystko wskazywało na to, że podjął jedyną słuszną decyzję.
Zerkał co chwilę przez ramię, aby upewnić się, że nikt niepowołany ich nie śledził. Na szczęście ledwie pożegnana noc spędzona na zabawach i ucztowaniu, wczesna godzina oraz koszmarnie chłodne powietrze skutecznie zniechęcały ludzi do wtykania nosów w nieswoje sprawy. Mimo to chłopiec pozostawał czujny. Chociaż prowadził księżniczkę i jej strażników do najbardziej oficjalnego wejścia Gildii i tak nie zamierzał ignorować powagi sytuacji.
Wyjechali poza ostatnią linię budynków należących do możnych. Centrum Kel z trzech stron otoczone było przez mniejsze lub większe skupiska chat biedniejszych mieszkańców, ryneczki i place, na których urzędowali uliczni grajkowie. Jednak całą zachodnią część zajmowała nekropolia, a jej niesamowite rozmiary dowodziły jedynie, jak bardzo Redranie uwielbiali swoich przodków.
– To przecież cmentarz – zauważyła z rozczarowaniem Sanara. – Bardziej oczywistej kryjówki nie mogliście znaleźć?
– Potrzebowaliśmy przynajmniej jednego wejścia na pokaz – odparł Arrin, na co Roth i Drisnaira zaśmiali się cicho.
Ledwie podjechali do cmentarnej bramy, a zaspany stróż zastąpił im drogę.
– Spać nie możecie, żeście przyszli nękać tych, co już biegają po Polach Wiecznej Chwały? – zapytał gniewnie pomiędzy jednym ziewnięciem a drugim.
Sanara szarpnęła nerwowo wodzami swojego konia. Najwyraźniej z trudem powstrzymała się przed kąśliwą ripostą. Na szczęście, bo gdyby nie zdołała w porę ugryźć się w język, stróż zapewne uciąłby rozmowę i kazał im wracać do domów. Nie, żeby aż tak bardzo nie lubił, gdy ktoś go obraża. Po prostu rozkazy Maraga w kwestii zbyt agresywnych gości nekropolii, którzy dodatkowo nie znali haseł, były bardzo jednoznaczne.
– To przez złoto gwiazd – rzucił swobodnie Arrin, wyskakując z siodła.
– Tak jasno błyszczy nocą – odparł stróż z dziwnym zamyśleniem. Przyjrzał się uważnie złodziejowi i chyba go rozpoznał, bo pokiwał głową, przemknął spojrzeniem po pozostałej trójce i zapytał: – Przypilnować koni?
– Byłoby cudownie – zgodziła się Drisnaira i również zeskoczyła na czarny bruk. Dzięki cieniowi rzucanemu przez głęboki kaptur stróż nie zdołał dostrzec jej twarzy. Z resztą, istniało bardzo małe prawdopodobieństwo, że rozpozna księżniczkę, której nigdy wcześniej nie widział z tak bliska.
Arrin poprowadził ich w głąb mauzoleum, do Hali Wiecznej Walki, gdzie chowani byli najznamienitsi rycerze Kel. Sanara znów zaczęła prychać, że nie było bardziej oczywistej kryjówki niż to ogromne skupisko umarłych pochowanych pod wielkimi marmurowymi pytami, ale tym razem chłopiec nie wysilał się już, aby wpłynąć jakoś na jej opinię, ani tym bardziej by wyprowadzać strażniczkę z błędu. Najwyraźniej nie potrafiła poradzić sobie z faktem, że Drisnaira chciała dobrowolnie wejść do Gildii złodziei i odreagowywała to w najłatwiejszy sposób, czyli wyżywając się na wszystkim, na co tylko padło jej spojrzenie.
Czterej strażnicy przed drzwiami Hali na szczęście nie zadawali już żadnych pytań. Arrin po prostu zrzucił kaptur i odsunął kołnierz, by pokazać im tatuaż Gildii, na co skinęli głowami i przepuścili ich dalej. Złodziej nie znał zbyt dobrze żadnego ze strażników; czasem widywał ich w obecności Maraga i podejrzewał, że król zdołał ich albo przekupić, albo skutecznie zastraszyć. W normalnej sytuacji, aby zostać wpuszczonym, trzeba było potwierdzić, iż jest się potomkiem któregoś ze spoczywających tam wojowników.
Rzeźbione w marmurze postacie na pięknie zdobionych nagrobkach przyglądały się im uważnie, gdy mijali powoli kolejne korytarze. Zwycięzcy minionych bitew dumnie unosili broń ku łukowemu sklepieniu, potężne matrony dzierżyły długie zwoje, zdradzieckie sztylety, kielichy z uzdrawiającymi miksturami albo śmiertelnymi truciznami. Zdające się nie mieć końca marmurowe ścieżki i schody ciągnęły się, prowadząc ich wciąż w dół i w dół. Nawet Sanara powstrzymała się w końcu od złośliwych komentarzy, przytłoczona przejmującą ciszą wspaniałego mauzoleum.
Ich mały pochód zatrzymał się przed grobem Skelarda Miażdżyciela Czaszek, wielkiego wojownika w rogatym hełmie, uzbrojonego w potężny topór bojowy, ze stopami wspartymi na ściętych głowach poległych wrogów. Arrin wsadził palce w puste oczodoły jednej z czaszek i szarpnął lekko, na co znajdująca się poniżej płyta odskoczyła ze szczękiem. Drisnaira, z niemal dziecięcym uśmiechem na twarzy, pociągnęła płytę, odsłaniając tym samym tajne przejście.
– Jest wspaniałe – westchnęła z zachwytem. – Po prostu cudowne. Dlaczego nigdy wcześniej o nim nie słyszałam?
– Ma słabość do takich rzeczy – wyjaśnił szeptem Roth, pochylając się nad ramieniem złodzieja. – Szukanie ukrytych korytarzy i zamaskowanych pokoi było kiedyś naszą ulubioną rozrywką.
Arrin uśmiechnął się mimowolnie. Niby nie powinno go zdziwić, że nawet następczyni tronu posiadała jakieś zainteresowania, ale nie spodziewał się po niej tak wyraźnego entuzjazmu. Omal nie wyznał, że Marag również uwielbiał podobne sekrety.
Sprowokowany zachowaniem Drisnairy, złożył gościom Gildii głęboki, mocno przesadzony ukłon i gestem zaprosił ich do środka. Księżniczce nie była potrzebna żadna dodatkowa zachęta. Schyliła się, aby przejść przez niski otwór i wprawnie opuściła nogi na skryte w mroku schody. Reszta poszła za jej przykładem. Chłopiec przecisnął się jako ostatni, aby zatrzasnąć ruchomą płytę.
– Pani, powinnaś puścić mnie przodem – zaoponowała Sanara.
– Żebyś jako pierwsza mogła odkryć, co jest na dole? Nie, absolutnie się na to nie zgadzam.
– Ależ wasza wysokość...!
Odnalezienie wąskich stopni w niemal absolutnej ciemności nie należało do prostych zadań. Migoczące w dole światło jasno wyznaczało cel podróży. Co chwilę ktoś potykał się lekko, ześlizgiwał o kilka stopni, odzyskując równowagę wyłącznie dzięki kamiennej poręczy. Towarzyszył temu stłumiony śmiech Drisnairy, odrobinę złośliwy i zadziwiająco uroczy. Sama księżniczka nie potknęła się chyba ani razu; najwyraźniej rzeczywiście miała niemałe doświadczenie w pokonywaniu tajnych przejść.
Gdyby nie koszmarne okoliczności, można by pomyśleć, że byli tylko zbłąkanymi dziećmi szukającymi nowego miejsca do zabawy. Arrin nie tracił jednak czujności. Czekała na niego najtrudniejsza część zadania – musiał przeprowadzić księżniczkę wraz z obstawą aż do Maraga.
– Kto idzie? – dobiegł ich groźny syk od strony drżących płomieni pochodni.
– To ja, Arrin – odkrzyknął złodziej.
– Nie jesteś sam. Kto przyprowadziłeś?
– Gości Maraga – odpowiedział, mając coraz większe kłopoty z ukryciem zdenerwowania. – Zapewniam, że ich sprawa jest bardzo pilna i król wścieknie się, jeśli nas natychmiast nie przepuścicie.
Zdążyli już zejść ze schodów do skąpanego w świetle korytarza, zajmowanego przez uzbrojonych mężczyzn w grubych skórzanych kaftanach. Patrzyli nieprzychylnie na intruzów spod ciężkich kapturów, a ich pokiereszowane twarze wykrzywiały się strasznie, jasno dając do zrozumienia, co myślą o tym wtargnięciu. Absolutnie nie przywodzili na myśl zwinnych złodziejaszków, odcinających nieoznakowane sakiewki mieszczanom zapatrzonym na popisy zaprzyjaźnionych z Gildią kuglarzy. Dużo prościej było wyobrazić ich sobie jako bezwzględnych morderców, wpadających na ostatnią rozmowę z zalegającymi ze spłatą haraczu przemytnikami.
– Traxas, proszę – Arrin zwrócił się bezpośrednio do osiłka, którego twarz zdradzała nietypową wręcz inteligencję. – Wiesz przecież, że nigdy nie zrobiłbym nic przeciwko Maragowi i Gildii. Musisz nas przepuścić.
– Zrobię nawet coś więcej – zgodził się zbir, obdarzając chłopca zaskakująco ciepłym uśmiechem. Wielką dłoń opuścił na jego płowe włosy i zmierzwił je z niemal braterską czułością. – Odeskortuję was prosto do króla. To oszczędzi ci sporo kłopotów, nie sądzisz, młody?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top