W blasku dnia XI

Navil nie potrafił stwierdzić, co działo się z nim przez ostatnie kilka tygodni. Wspomnienia były bardzo niewyraźne, pełne luk i pozacieranych obrazów. Nie potrafił nawet odgadnąć, gdzie się obecnie znajdował.

Odzyskał przytomność w jakimś śmierdzącym uryną zaułku. Szybko zdał sobie jednak sprawę z tego, że to nie smród wykrzywia mu twarz, a trudny do opisania ból, który promieniował z niemal każdej kości. Spojrzał na plątaninę wspinających się coraz wyżej dachów, gzymsów i wyszczerbionych cegieł. Jeśli spadł z samej góry i tak miał szczęście, że skończyło się tylko na częściowej utracie pamięci.

Podniósł się powoli, by rzucić dookoła okiem, po czym zaklął szpetnie. Nigdzie nie było jego kuszy. Musiał ją zgubić podczas upadku. Kołczan również był pusty. Pięknie, po prostu pięknie. Z ulgą stwierdził, że gogle zjechały mu na szyję. Przynajmniej tyle mu zostało.

Rozejrzał się jeszcze raz. Wciąż była noc, ale jeśli wzrok go nie mylił, na wschodzie niebo już zaczynało jaśnieć. To dobrze czy źle? Cholera, nawet tego nie potrafił określić.

Choć mocno kręciło mu się w głowie, postanowił nie zwracać uwagi na protesty ciała i z uporem poszedł w stronę najbliższej karczmy, zwabiony kuszącymi zapachami. Zupełnie nie obchodziło go, dlaczego o takiej porze ludzie wciąż ucztowali. Musiał zjeść, upić się i porządnie wyspać. Wszelkie inne problemy mógł zostawić na później.

Woń pieczeni wzywała go niemal równie mocno, co szeroko rozwarte ramiona karczemnej dziewki, która uśmiechając się słodko wciągnęła go do ciepłej i jasnej izby. Nie umknęło jego uwadze, że była dziwnie pobladła, ale uznał, że to kolejna rzecz, na którą nie miał siły. Nie dał się omamić ani wdziękom dziewczyny, ani słodkiej pieśni młodej bardki. Musiał jak najszybciej zorientować się, w jakim bagnie utknął tym razem. Zbyt długo nosił tytuł skrytobójcy, aby potraktować tę chwilę spokoju jako autentyczną szansę na wytchnienie. Wiedział, że dopóki nie znajdzie się w domu, będzie groziło mu poważne niebezpieczeństwo.

Navil zaczął przysłuchiwać się toczonym dookoła rozmowom. Czuły słuch pomagał mu wyłapywać co drugie słowo, ale to i tak wystarczyło w zupełności, by upewnić go w przekonaniu, że powinien jak najszybciej doprowadzić się do porządku i uciekać.

– ...zaręczyny księżniczki...

– ...alarm w zamku...

– ...strażnicy na ulicach...

– ...książęta z Gharanu...

Czy miał z tym wszystkim coś wspólnego? Sącząc powoli piwo, rozważał wszystkie możliwości, nie zwróciwszy nawet uwagi na ciekawskie spojrzenia usługujących dziewek. Dopiero pytanie jednej z nich, wyszeptane prosto na ucho pomogło mu oprzytomnieć.

– A pan to chyba nietutejszy, co?

Drgnął. Rzeczywiście, nie dało się ukryć, że nie pochodził z Redry. Jego skóra była na to o ton za ciemna, włosy o dwa zbyt ogniste. Nie oznaczało to jednak, że musiał od razu przyznawać się, że pochodził z Gharanu. Do czego doszło w zamku? Kogo będą szukać strażnicy? Bramy miasta mogły być już obstawione, natychmiastowa ucieczka nie wchodziła zatem w grę.

Obrócił się w stronę dziewczyny i posłał jej ciepły uśmiech, na który odpowiedziała pochylając się nad nim i nad wyraz chętnie prezentując kształtne piersi.

– Tak – przyznał najbardziej zbolałym głosem, na jaki było go stać. W duchu błagał, by to idiotyczne zagranie po raz kolejny pozwoliło mu uniknąć odpowiedzi na niewygodne pytanie. – I bardzo samotny.

– Nie martw się, mój biedny wędrowcze – zaśmiała się dziewczyna, siadając mu na kolanie.

– Nie chciałabyś może mnie przenocować?

Chciała bardziej, niż się tego spodziewał. Nakarmiła go ciepłym gulaszem, napoiła słodkim winem, po czym ledwie przytomnego ze zmęczenia poprowadziła do pokoiku na poddaszu, gdzie nie pytając o zgodę, pchnęła Navila na łóżko. Zatonął w jej objęciach i gorących pocałunkach, by niedługo po tym znów poddać się nieświadomości – tym razem jednak całkowicie dobrowolnie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top