W blasku dnia XVIII
Marag często zastanawiał się, gdzie leżała granica ludzkiej głupoty. Wszystko wskazywało na to, że właśnie ją znalazł. W myślach wyzywał się od ostatnich kretynów. Tyle razy obiecywał sobie, że nigdy nie da się nabrać na kobiece wdzięki i co? Dał się omotać jak pierwszy lepszy dzieciak, który w okresie najdzikszego dojrzewania trafił na pierwszą przychylną mu niewiastę. Żeby jeszcze chociaż było na czym oko zawiesić, ale nie! Miała na sobie mundur i grubą pelerynę, więc poza ładną buzią tak naprawdę nic nie zobaczył.
Zamknął oczy i odetchnął głęboko. Przypomniał sobie ból, z jakim jego ojciec opuszczał ten świat. Nauczony doświadczeniem rodziców, doskonale wiedział, czym kończy się zbyt silne uczucie do niewłaściwej kobiety. A księżniczka zdecydowanie znajdowała się poza jego zasięgiem. Choć była mu niewątpliwie przychylna i jakimś cudem błyskawicznie znaleźli wspólny język, nie powinien hodować w sobie żadnych nadziei.
Nie mógł jednak zaprzeczyć, że coś w Drisnairze go przyciągało. Próbował znaleźć dla tego uczucia jakieś logiczne wyjaśnienie, ale żadne nie oddawało w pełni prawdy. W myślach kołatało mu zaproszenie na spotkanie o północy w Hali Wiecznej Chwały i wiedział już, że na pewno na nie przyjdzie. Przyjdzie, choć przecież jedyne, na co mógł liczyć, to przedłużenie męczarni.
– Maragu?
Król złodziei drgnął, słysząc nad sobą głos Arrina. Chłopiec stał tuż obok i z niepokojem przebiegał wzrokiem przez skrupulatne notatki władcy. Marag po raz pierwszy pożałował, że nauczył go pisać i czytać. Zdecydowanie wolałby trzymać Arrina z dala od wszystkiego, czego udało mu się dowiedzieć i czego tylko się domyślał.
– To wszystkie podejrzane rzeczy, które wydarzyły się w nocy – Marag usłużnie odpowiedział na niezadane pytanie, wiedząc, że ukrywanie prawdy nie ma większego sensu, bo młodszy złodziej i tak prędzej czy później wszystkiego by się dowiedział. Zdecydowanie też potrzebował pomocy kogoś, kto rzuciłby na sprawę świeżym okiem. Ostatnie kilka godzin poświęcił na wysłuchiwanie tego, co jego podwładni uznali za wystarczająco dziwne, aby wzbudziło ich niepokój czy choćby najlżejsze wątpliwości. – Zauważyłeś w tym coś naprawdę niepokojącego? Bo szczerze mówiąc, ja nie.
Arrin zmarszczył brwi i przysunął sobie pergamin, aby móc lepiej przyjrzeć się nieco nierównemu pismu przybranego brata. Spojrzeniu Maraga nie umknęły zdradzieckie pełne podniecenia rumieńce na policzkach podopiecznego i omal się przez to nie roześmiał. Wiedział jednak, że dla chłopca byłaby to śmiertelna zniewaga, dlatego w porę się powstrzymał. Ile musiała dla niego oznaczać ta oznaka zaufania? Jak długo czekał, by Marag wtajemniczył go w choć jeden ze swoich licznych planów? Zabawne, ale zupełnie przegapił dzień, w którym mały złodziej przestał być dzieckiem. Wnioskując z kilku śladów po zacięciach brzytwą przy goleniu, magiczna przemiana musiała zajść już dobrych kilka lat temu.
– Chyba znalazłem parę rzeczy – stwierdził w końcu Arrin. Sięgnął po pióro, zanurzył stalówkę w atramencie i zaczął zakreślać niektóre z notatek. – Enga próbowała się włamać do domu lorda Thrafyla, ale okazało się, że lord nie tylko nie udał się na bal, ale i wystawił wokół domu dodatkowe straże. Nad ranem postanowiła odpuścić, bo nawet mysz by się nie prześliznęła.
– Thrafyl ma paranoję – przypomniał niedbale Marag. – Od lat jest święcie przekonany, że wszyscy chcą go zabić. Wprawdzie nie płaci nam za bezpieczeństwo, ale jego strażnicy doskonale znają się na swojej robocie. Ale podobno nawet im już nie ufa. Skoro do Kel najechało się tyle ludzi, nic dziwnego, że staremu lordowi do reszty odbiło.
– A jeśli jego urojenia są jedynie pretekstem? Dlaczego miałby się im poddać dopiero teraz?
Król zaśmiał się. Wiedział, że jego śledztwo sprowadzało się do szukania dziury w całym, ale nie mógł przecież wykluczyć, że Arrin miał rację.
– W takim razie biedny Thrafyl jest bardzo oddany swoim przekonaniom i gotów do ogromnych poświęceń. Ale niech ci będzie. Wyślę kogoś, żeby to sprawdził. Coś jeszcze?
Okazało się, że praca w terenie miała jednak ogromną przewagę nad ciągłym siedzeniem w siedzibie Gildii. Samo słyszenie o czymś zwyczajnie nie mogło zastąpić bycia naocznym świadkiem dziwnych zachowań ludzi. A nietypowych nawyków mieszkańcy Kel mieli doprawdy mnóstwo. Wszystkie te dyplomatyczne zależności, potajemne spotkania, podszywane prawdą kłamstwa... W pojedynkę nie sposób było się w nich połapać, odsiać zwykłych ludzkich dziwactw od wyłamania z codziennej rutyny. Na szczęście Marag nie musiał radzić sobie sam. Razem z Arrinem wybrał kilka najdziwniejszych zdarzeń i skonsultował je z innymi złodziejami. Dzięki temu udało im się zrobić listę miejsc, które powinni przeszukać, oraz osób, które należało jak najszybciej przesłuchać.
Marag uśmiechnął się pod nosem. Na pewno nie zamierzał przyjść na umówione spotkanie w Hali Wiecznej Chwały z pustymi rękami. Bardzo z siebie zadowolony ruszył do sali, w której jego podopieczni spożywali posiłek. Przy trzech długich stołach stały krzesła, z których żadne nie sugerowało, że należy do przywódcy. Stało się tak na specjalny rozkaz Maraga; wcześniejsi królowie bardzo lubili popisywać się władzą i żaden z nich nie zakończył życia naturalną śmiercią. Być może nie było bezpośredniej zależności pomiędzy rozmiarami zajmowanego krzesła a nożem wbitym w plecy, ale Marag nie zamierzał ryzykować. Nie wspominając o tym, że dzięki temu mógł zająć każde miejsce, na które tylko miał ochotę.
Tym razem, podobnie jak i wiele razy przedtem, padło na to przy Traxasie.
– Aż tak się cieszysz? – zdziwił się Trax, ledwie podnosząc wzrok na swego króla. Potężny zbir niemal od razu zgłosił się do pomocy przy poszukiwaniu śladów mordercy i już od dłuższego czasu rzucał hersztowi podejrzliwe spojrzenia. Zupełnie jakby wychodził z założenia, że udało mu się przejrzeć jakąś wielką tajemnicę.
– Czemu nie? – odparował Marag. Zmrużył oczy i przez wąskie szparki powiek spojrzał na przyjaciela. – Czy to takie złe, że cieszę się z możliwości powstrzymania wojny? Nie wiem jak ciebie, ale mnie nie korci perspektywa mierzenia się z Gharanem. Nie uśmiechają mi się ani przymusowe pobory, ani łapanki bezdomnych, ani wysyłanie dzieci na front. Nie wspominając już o tym, że gdy tylko wzrosną podatki, nasze skarbce opustoszeją. Na wojnie nikt nie zarabia, Trax.
– A zwycięzcy?
– Nie. Zwycięzcy piszą historię. Ani słowa o pieniądzach.
Król z roztargnieniem sięgnął po butelkę przedniego karsańskiego wina i, zapominając zupełnie o stojącym przed nim kielichu, wlał sobie słodki nektar prosto do ust. Jeśli idiotyczny wyczyn skrytobójcy rzeczywiście rozpęta wojnę, Marag będzie musiał zapomnieć o takich luksusach. Żadnych win, ozdobnych szat, pieczonej dziczyzny. Ale z tym akurat mógł się jakoś pogodzić. Gildia złodziei nie była domem tylko dla ludzi wyjętych spod prawa. Mężczyzna miał również pod skrzydłami wiele kalek, samotnych matek, porzuconych dzieci i schorowanych starców. Skąd będzie brał dla nich jedzenie, ubrania, niezbędne lekarstwa?
Zgromadzeni wokół stołu podopieczni musieli wyczuć jego podły nastrój, bo zaczęli szeptem pytać się nawzajem, skąd u króla myśli o nadchodzącej wojnie. Fakt, nic im jeszcze nie powiedział. Nie wprost. Nie byli jednak głupi. Doskonale potrafili zwęszyć nadciągające zagrożenie. Ile mógł im wyznać? Z jednej strony powstrzymywał go strach przed wybuchem paniki. Z drugiej natomiast odczuwał niejasny, zupełnie nieuzasadniony lęk, że za zabójstwo mógł być jednak odpowiedzialny któryś z jego ludzi. Wolał na razie jak najwięcej szczegółów zachować dla siebie, aby móc czekać na błąd potencjalnego zdrajcy.
Jeśli ktoś bez zgody Maraga przyjął zlecenie zabójstwa, teraz zapewne dysponował podejrzanie dużą ilością oszczędności, co na pewno nie umknie uwadze innych złodziei. Albo, co bardziej prawdopodobne, już niedługo zostanie znaleziony z poderżniętym gardłem.
Powoli odstawił butelkę, złapał faszerowaną wołowiną bułeczkę i wstał od stołu.
– Wszyscy wiedzą, co mają robić? – Pokiwali zgodnie głowami. – W takim razie do roboty. Chcę was tu widzieć z powrotem zaraz po zachodzie słońca. Owocnych łowów.
To powiedziawszy, wgryzł się w bułeczkę, sygnalizując tym samym, że nie ma im nic więcej do powiedzenia. Złodzieje rozeszli się posłusznie, jedynie Arrin stanął na chwilę tuż obok Maraga i spojrzał na niego z niepokojem.
– Myślisz, że to któryś z naszych? – Mówił szeptem, zupełnie jakby przerażała go sama myśl o zdradzie.
Kąciki ust Maraga drgnęły wbrew jego woli. Szare oczy chłopaka zdawały się przeglądać jego umysł jak otwartą księgę. Po tylu latach nie powinno to jednak nikogo zaskakiwać. Nie, nie zdołałby przed nim ukryć niczego, co uważał za choć odrobinę istotne. Niczego, co dotyczyłoby Gildii.
– Nie mogę tego wykluczyć – odparł, bezradnie załamując ręce.
– Rozumiem.
Brzmiało to raczej jak „chcę rozumieć, ale nie potrafię". W głębi serca Marag czuł dokładnie to samo. Dla nich obu Gildia była domem, rodziną i wybawieniem. Myśl, że ktokolwiek mógłby chcieć ją zdradzić, po prostu nie mieściła im się w głowach. Poklepał Arrina po ramieniu i jeszcze raz życzył mu powodzenia, licząc na to, że choć odrobinę podniesie tym chłopca na duchu.
Dla siebie król złodziei wyznaczył inne zadanie. Z kieszeni wygrzebał kilka srebrnych monet i przeliczył je w palcach. Nie za dużo, ale na zaliczkę w sam raz starczyło. Nie, wcale nie zamierzał dawać łapówki strażnikom strzegącym bram miasta, aby pozwolili kilku złodziejom kręcić się w okolicy murów i obserwować wszystkich opuszczających Kel. Wolał nazwać to dokonaniem transakcji albo lepiej – wykupieniem ruchomego stanowiska pracy.
Jeśli ostatnie wydarzenia były w stanie wzbudzić podejrzenia Maraga, co do wierności własnych ludzi, to chyba nic dziwnego, że strażnikom Drisnairy postanowił ufać jeszcze mniej.
Zawiłe korytarze podziemnego imperium kogoś, kto znał ich sekret, mogły zaprowadzić niemal wszędzie. Marag nie miał pewności, czy były dziełem wielu pokoleń zamieszkujących Kel złodziei, czy też częścią czegoś znacznie większego, jakiegoś tajemnego dziedzictwa pierwszych potomków Redry. Osobiście zaczynał podejrzewać to drugie – to by przynajmniej tłumaczyło, dlaczego zamek również posiadał tajne przejście do Hali. Kto wie, może istniało jeszcze kilka takich połączeń? Czy Drisnaira je znała?
Marag wolał się nad tym długo nie zastanawiać. Kel skrywało wiele tajemnic, które nie bez powodu tkwiły skryte w ciemności. Niektórych rzeczy po prostu lepiej było nie wiedzieć. Nie wspominając już o tym, że miał teraz ważniejsze sprawy na głowie.
Powoli naciągnął czarny kaptur, starając się jak najdokładniej zakryć twarz jego cieniem. Poprawił krótki miecz przy pasie i sprawdził po kolei wszystkie sztylety, aby mieć absolutną pewność, że w razie potrzeby będzie w stanie wystarczająco szybko wyszarpnąć je z pochew. Nie spodziewał się walki, ale jeśli jeden z jego ludzi rzeczywiście zdradził, Marag nie mógł wykluczyć żadnej opcji.
Mijani złodzieje z respektem schodzili mu z drogi. Poza dziećmi – one nigdy nie przejmowały się tym, co powinno się robić, a czego nie. Podbiegały do króla, łapały za ręce, wspinały się po nogach jak po pniach drzew.
– Ej, Marag, pobaw się, co?
– Kiedy będą ciasteczka?
– W ganianego może?
– A bajkę nam opowiesz?
– Tak, opowiedz bajkę!
Spojrzał na rumiane roześmiane buzie i ledwie się powstrzymał, by nie ulec ich namowom. Ile by dał za ich beztroskę!
– Muszę załatwić coś w mieście. Zajmijcie się kotami jak mnie nie będzie.
Maluchy pokiwały skwapliwie główkami i odbiegły w sobie tylko znanym kierunku i celu. Pilnowanie małych kotów było nie tyle zadaniem, co przywilejem, który zwyczajowo spoczywał na barkach dzieci. Dzięki temu przyszli złodzieje nie tylko mieli zajęcie, ale i uczyli się cierpliwości i przebiegłości, a w podziemnym mieście nigdy nie brakowało myśliwych, którzy chronili Gildię przed plagą gryzoni. Marag z rozbawieniem patrzył jak najmłodszy z gromadki, może trzyletni chłopiec, zawzięcie przebierając nóżkami, goni swoich przyjaciół.
Co stanie się z dziećmi, jeśli wybuchnie wojna? Czy zdoła znaleźć dla nich jakieś schronienie? Kto będzie się nimi opiekował? Kto przeżyje, by przywrócić ich świat do porządku?
Król potrząsnął głową i opędził się od tych ponurych myśli. Samo gdybanie jeszcze nikogo nie uratowało. Pewnym krokiem ruszył na obrzeża swojego dominium.
Wyjście, które wybrał, prowadziło prosto do klapy w podłodze na zapleczu maleńkiej szwalni. Pracujące tam dziewczęta w ogóle nie były zaskoczone nagłym pojawieniem się rosłego mężczyzny w połyskującej czarnej zbroi. Przeciwnie – powitały go radosnymi okrzykami i pytaniami, kiedy znów zleci im uszycie czegoś pięknego. Większość z nich wychowała się w Gildii albo trafiła pod jej skrzydła w wyniku jakiegoś wypadku czy innej nieprzychylności losu. Nie wszystkie dziewczęta znajdowały w sobie tyle siły i odwagi, aby móc sprzedawać własne ciała, kraść czy zabijać, a i Marag doskonale wiedział, że nie miał prawa tego od nich wymagać. Praca w szwalni stanowiła dla nich doskonałą alternatywę.
– To wy jesteście piękne – rzucił przez ramię, puszczając im oko, i wybiegł na ulicę. Usłyszał jeszcze za plecami wybuch radosnego śmiechu.
Kiedy był młodszy, uwielbiał przesiadywać w tym zacienionym, pełnym tkanin, pachnącym silnymi barwnikami budyneczku. Zapewne miała na to wpływ obecność wielu skrycie pragnących obecności mężczyzny dziewcząt, choć ktoś bardziej wybredny zapewne nie nazwałby ich pięknymi. Część z nich ślady po osobistych tragediach nosiła nie tylko w oczach, ale i na ciałach – rozległe poparzenia, źle zrośnięte złamania, brakujące kończyny, pokiereszowane twarze... Gdzie podziałyby się te cudowne pracowite istoty, gdyby nie Gildia?
Południowa brama miasta wyrosła przed nim dostojna i potężna. W szerokich murach kryły się nie tylko korytarze, ale i kwatery dla strażników dzień i noc strzegących Kel przed każdym możliwym zagrożeniem. Wiele wieków wojen zostawiło na Redranach swoje piętno w postaci umiłowania do wszystkiego, co mogło im dać jakąkolwiek przewagę nad przeciwnikiem. Mur wysoki jak sześciu mężczyzn stojących jeden na drugim otaczający stolicę ciasnym pierścieniem był tego najlepszym dowodem.
– Stój! – krzyknął w stronę Maraga rosły strażnik, ostrzegawczo opierając dłoń na rękojeści miecza. – Stój, powiedziałem! Nikt nie opuści miasta bez przepustki!
– Wcale nie zamierzałem go opuszczać – odparł swobodnie złodziej.
– To czemu żeś tu przylazł?
– Bo chciałem się spotkać z twoim przełożonym.
Strażnik wyglądał na mocno zbitego z tropu. Przez dłuższą chwilę mrugał po prostu wytrzeszczonymi oczami, nie wiedząc zupełnie, co począć z natrętem. W końcu krzyknął do kogoś na murze, aby zawołał dowódcę Ugotha. Na reakcję tegoż, na szczęście, nie trzeba było długo czekać. Wybiegł z głębi kwater, spodziewając się zapewne jakiegoś zbulwersowanego kupca czy arystokraty, nie potrafiącego zaakceptować, że jego plany będą musiały trochę poczekać, a nie króla złodziei we własnej osobie.
– Marag? – Ugoth nawet nie próbował ukrywać zaskoczenia. Wyraźnie starał się robić wszystko, co w jego mocy, by nikt nie domyślił się, że miał okazję bardzo dobrze poznać obecnego herszta podziemnego miasta. Podszedł szybko do starego przyjaciela, chwycił go za ramię i syknął mu na ucho: – Słuchaj, wiele zawdzięczam Gildii, ale nie oczekuj ode mnie...
– Nie będę o tym tutaj rozmawiał – przerwał szybko Marag. Doskonale rozumiał, dlaczego Ugoth czuł się skrępowany w jego obecności, ale zbyt bardzo liczył na jego pomoc, by tak po prostu odpuścić. – Znasz jakieś miejsce, gdzie ściany nie mają uszu?
Dowódca strażników zmarszczył brwi, ale bez zbędnych pytań pociągnął za sobą złodzieja w głąb muru. Wiele lat temu, jeszcze jako mały chłopiec, Ugoth trafił na ulicę razem z czwórką młodszego rodzeństwa. Fakt, że zaproponowano mu posadę strażnika, niewiele zmieniał, bo pensja ledwie pokrywała jego własne potrzeby. Gdyby Gildia nie pomogła mu wtedy, zapewne i on, i jego rodzeństwo nie pożyliby długo. Nic więc dziwnego, że spodziewał się teraz prośby o spłatę długu zaciągniętego u poprzedniego króla. Co takiego musiało mu przyjść do głowy, gdy zobaczył Maraga właśnie teraz, gdy całe Kel pogrążało się w panice po zabójstwie gharańskiego księcia?
Ugoth poprowadził Maraga do swojego pokoju, gdzie poza wąskim łóżkiem stał tylko maleńki stolik, na którym rozłożona była dokładna mapa murów. Ciekawe, czy dowódca postanowił zrezygnować z prywatnego gabinetu, czy też sumienność kazała mu zabierać pracę również do sypialni. Gdyby nie delikatna natura prośby, złodziej zapewne bardziej zainteresowałby się oznaczeniami na mapie. Wiedział jednak, że wiele zależało od tego, czy uda mu się wzbudzić zaufanie młodego dowódcy. Dlatego właśnie zmusił się do poskromienia ciekawości i spojrzenie utkwił w ciemnych oczach przyjaciela.
– Ucieszyłem się, gdy mi doniesiono, że mianowali cię dowódcą południowej bramy – zaczął Marag. – Zawsze lepiej jest mieć przyjaciół na wysokich stanowiskach, nie sądzisz?
– Nie wydaje mi się, abyś przyszedł tu tylko złożyć mi gratulacje. Gdyby chodziło wyłącznie o to, pojawiłbyś się znacznie wcześniej – warknął Ugoth. Mimo szorstkich słów, był mile połechtany ukrytym komplementem Maraga. – Coś się stało?
– Obaj wiemy doskonale, co się stało i dlaczego nikogo nie możecie wypuścić z miasta bez specjalnej przepustki.
Strażnik spojrzał na niego z niepokojem. Zapewne doszedł do wniosku, że nawet zamek nie był wolny od szpiegów Gildii i tylko dzięki temu Marag mógł się o wszystkim tak szybko dowiedzieć. Marag zastanawiał się przez chwilę, czy powinien rozwiać wątpliwości przyjaciela. Jakby na to nie spojrzeć, akurat tym razem wszedł w posiadanie wszystkich informacji w sposób całkowicie legalny. Musiałby wtedy przyznać, że księżniczka Drisnaira postanowiła zacieśnić więzi ze złodziejami, a to raczej nikomu nie wyszłoby na dobre. Gdyby natomiast przyznał, zgodnie z prawdą, że Gildia miała swoich szpiegów również w zamku, na pewno nie wzbudziłby tym zaufania Ugotha. Postanowił więc przemilczeć sprawę.
– Mam do ciebie prośbę – powiedział powoli.
– Nie masz nic wspólnego z morderstwem, prawda? – zapytał Ugoth podejrzliwie, choć doskonale wiedział, że Gildia nigdy nie posunęłaby się aż tak daleko. Najwyraźniej jednak wolał wyzbyć się wszelkich wątpliwości, zanim w ogóle wysłucha tego, co Marag miał mu do powiedzenia.
– Tylko tyle, że chcę pomóc przy pojmaniu zabójcy. Nie mogę przecież pozwolić, aby ktoś wedle własnej woli sprzątał ludzi na moim terenie.
Strażnik roześmiał się ponuro.
– To bardzo ładnie z twojej strony, ale co ja mam z tym wspólnego?
– Chciałbym przemycić na mur kilku moich ludzi. – Uniósł szybko dłoń, gdy Ugoth próbował zaoponować. – Nie podważam kompetencji ani twoich, ani innych strażników. Po prostu uważam, że kilka dodatkowych par oczu jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Będę też potrzebował sprawozdań z pierwszej ręki. O tym, że dzięki temu będziecie mogli mieć Gildię na oku już nawet nie wspominam.
Dowódca usiadł za stolikiem i zamyślił się. Zapewne szukał w dziwnej prośbie jakiegoś drugiego dna, co nie było niczym zaskakującym. Ugoth zbyt dobrze znał metody Gildii. Dzięki temu wiedział jednak również, że mógł do pewnego stopnia zaufać Maragowi. Dlatego właśnie, po dłuższej chwili namysłu, zapytał:
– Tylko południowa brama?
– Pozostałe również.
– To nie będzie proste.
– Dlatego liczę na twoją pomoc. – Marag wysypał na stół garść srebrnych i miedzianych monet.
– Chcesz mi zapłacić? – zakpił Ugoth. – Wiesz dobrze, że nie wolno mi tego przyjąć.
– To drobny prezent – zapewnił szybko złodziej. – Nikt nie zabrania ci chyba przyjmowania prezentów?
– Nie, nie zgadzam się. Schowaj te pieniądze i kup po drodze słodycze dla dzieci. Masz rację. Im więcej oczu, tym lepiej. A nie ma w Kel lepszych oczu, niż oczy złodziei. Zaraz rozmówię się z pozostałymi dowódcami. Niech twoi ludzie już czekają pod bramami.
– Nie wiem, jak mam ci dziękować...
– Nie dziękuj. Po prostu pomóż mi dorwać tego bydlaka.
Marag zgarnął szybko monety i schował je do kieszeni. Uściskali się jeszcze mocno i pożegnali jak na starych przyjaciół przystało. Król ukradkiem wsunął kilka srebrnych monet w dłoń Ugotha i uciekł, nim strażnik zdążył zaoponować.
W drodze do domu król złodziei zgodnie z zaleceniem strażnika wstąpił do piekarza i kupił tyle ciasteczek, ile tylko był w stanie unieść. Kto wie, może po raz ostatni miał okazję, by sprawić swoim najmłodszym podopiecznym choć odrobinę przyjemności.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top