W blasku dnia XVII
Drisnaira doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie wolno jej nikomu ufać. Niestety, wiedziała również, że sama niewiele zdziała. Dlatego właśnie w myślach sporządziła listę osób, które mogły jej pomóc. Oraz drugą, złożoną z tych, którzy mogli jej zaszkodzić lub w otwarty sposób dali do zrozumienia, że źle jej życzą. Pierwsza lista składała się na razie z dwóch punktów. Z przyczyn oczywistych, czarujący król złodziei nie mógł się na niej znaleźć. Jeszcze nie. Druga natomiast rozrastała się w zastraszającym tempie. Nie, żeby Dris nie była wcześniej świadoma tego, że wrogów jej nie brakowało. Po prostu nie przypuszczała, że zostanie zmuszona do konfrontacji w takich warunkach.
Odetchnęła głęboko i odchyliła się w fotelu. We własnym gabinecie powinna czuć się w miarę bezpieczna, ale od koszmarnego balu nic nie wydawało się już takie, jak powinno. To naprawdę wydarzyło się wczoraj? Dris miała wrażenie, że od tamtej chwili minęły wieki.
– Sanaro? – poprosiła z zamkniętymi oczami.
– Tak, najjaśniejsza pani? – zapytała strażniczka. Trzymanie się w zasięgu głosu Drisnairy zawsze uważała za jeden ze swoich obowiązków, a teraz dodatkowo zmniejszyła dzielącą je odległość, na wypadek, gdyby ktoś postanowił otwarcie zaatakować następczynię tronu. Mogło to wydawać się przewrażliwieniem czy nadopiekuńczością, ale Dris nie zamierzała narzekać. W końcu Sanara była numerem jeden na krótkiej liście osób godnych zaufania.
– Zawiadom mnie, gdy tylko Roth wróci z Gildii. Mam dla niego pewne zadanie.
– A co ze mną, pani? – Strażniczka wydawała się przerażona myślą, że mogłaby zostać pominięta w jakimkolwiek planie. Pochyliła się nad biurkiem i utkwiła naglące spojrzenie ciemnych oczu w księżniczce.
– Nie z tobą, tylko z nami, Sanaro – Dris poprawiła ją z ukrytym rozbawieniem. – My w tym czasie przesłuchamy wszystkich strażników oraz służących, którzy wczoraj pełnili służbę. Ktoś musiał zauważyć coś podejrzanego. Zabójca Nalyatha nie mógł przecież pojawić się znikąd i tak po prostu zniknąć.
– Czeka nas mnóstwo pracy. – Strażniczka skrzywiła się wymownie, ale nie sprzeciwiła się rozkazom. Zamiast tego zwróciła uwagę na inny problem. – A co z gośćmi? Co jeśli wśród nich również kryli się zdrajcy?
Księżniczka zaśmiała się smutno.
– Nie „jeśli", droga przyjaciółko. Wśród nich na pewno byli zdrajcy, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Obawiam się jednak, że ci, których udałoby się nam wyłapać, będą jedynie płotkami, podstawionymi nam pod nos, by odwrócić uwagę od prawdziwego źródła problemów. – Albo zostaną uciszeni, zanim Dris zdoła do nich dotrzeć. Dokładnie tak samo jak Nalyath. Potrząsnęła głową. – Nie, wolę najpierw zająć się tymi, którzy przyrzekali mi służyć i których los zależy wyłącznie ode mnie.
– A co z mordercą księcia Caseniela?
– Nim zajmie się Marag – odparła Drisnaira z zagadkowym uśmieszkiem.
– Pani, ty naprawdę mu ufasz? – Sanara nie potrafiła ukryć przerażenia i dezaprobaty.
Pomimo naglącego tonu nie doczekała się odpowiedzi. Księżniczka z całych sił pragnęła powiedzieć „nie", coś jednak ją powstrzymywało. Może okłamywanie samej siebie przychodziło jej łatwiej, niż okłamywanie przyjaciółki?
Problem króla złodziei bardzo szybko zszedł jednak na dalszy plan, gdy zaczęły przesłuchiwać służących. Ci poczciwi, prości ludzie potrafili zwracać uwagę na rzeczy, które Drisnairze w normalnych okolicznościach nigdy nie wydałyby się istotne. Teraz jednak była im za to niezmiernie wdzięczna. Zawiłe wspomnienia skrywające wszystkie sekrety zwieńczonego tragicznym finałem balu – gdzieś pomiędzy nimi tkwiły szczegóły, które mogły zaprowadzić Dris prosto do źródła nieszczęść.
Kto z kim rozmawiał? Kto przedwcześnie opuścił balową salę? Kto wyszedł, choć nie zamierzał udać się na spoczynek? Kto stronił od wina, choć nigdy go sobie nie odmawiał? Kto w ogóle się nie pojawił, choć powinien? Kto przybył, choć nic nie wskazywało na to, że to zrobi?
Wszystkie te pozornie nic nieznaczące fakty mogły się okazać niezwykle istotne. Jak jednak miała ocenić, które z nich warte były uwagi? Co mogło okazać się prawdziwym tropem, a co jedynie zbiegiem okoliczności, przypadkiem, nagłym kaprysem? Na razie skrzętnie spisywała absolutnie wszystko, dzięki czemu na wielkim pergaminie zasłaniającym niemal całe biurko powstał bardzo dokładny i zarazem bardzo chaotyczny schemat. Niestety, zamiast wysnuć z niego jakikolwiek wniosek, Dris wciąż uparcie wracała myślami do listu, który miał Nalyath.
– Zróbmy przerwę – zadecydowała, gdy promienie chylącego się ku zachodowi słońca przestały już wpadać do gabinetu. Dopiero teraz uświadomiła sobie, ja bardzo była zmęczona. Ile godzin tu przesiedziały? – Przekaż służącym, że kolację chcę zjeść tutaj.
– Goście będą niepocieszeni, najjaśniejsza pani – zauważyła Sanara. – Nie pojawiłaś się przecież również na śniadaniu i obiedzie.
– Mój narzeczony został zamordowany. Mam chyba prawo do pogrążenia się w żałobie i szukania samotności, prawda? – Drisnaira przewróciła wymownie oczami. Nie miała ochoty patrzeć na tę bandę kłamców. Była w stanie wyobrazić sobie wszystko, co mogli chcieć jej powiedzieć, i na samą myśl o tym robiło się jej niedobrze. – Niech mój wuj ich zabawia. Ja mam teraz ważniejsze sprawy na głowie.
– Jak sobie życzysz, najjaśniejsza pani.
Strażniczka nie zadawała więcej pytań i pospiesznie wyszła z pokoju. Dopiero w zupełnej samotności Dris pozwoliła sobie wyciągnąć list i jeszcze raz uważnie przeczytać. Może powinna zaufać przeczuciom? Co jeśli ta dziwna wiadomość rzeczywiście wiązała się ze śmiercią księcia Caseniela? Nie mogło być przecież zwykłym zbiegiem okoliczności, że najpierw ktoś zlecił, by Nalyatha okradziono, a zaledwie kilka godzin później kupiec leżał martwy.
„Wszystko jest już gotowe, czekamy na ofiarę krwi". Jak miała to rozumieć? Czym była ofiara krwi? Czyżby chodziło o gharańskiego księcia? Dlaczego „my"? Jak wiele osób zamieszanych było w ten spisek? A co z dalszą częścią listu, która brzmiała „czarny palec śmierci wśród radości zbierze żniwo"? Nie, jeśli coś miało dotyczyć śmierci księcia, to właśnie ten fragment. „Radość" musiała oznaczać bal zaręczynowy, „żniwo" Caseniela, a „czarny palec"...
Drisnaira zmarszczyła brwi. Czarna Dłoń? Ktokolwiek układał treść listu, nie postarał się zbytnio, aby ukryć jego prawdziwe znaczenie. Owszem, treść była podwójnie zaszyfrowana, ale nie wyglądało to na robotę kogoś, kto na szyfrach choć trochę się znał. Chociaż z drugiej strony, gdyby dostała list w swoje ręce jeszcze przed tragedią, zapewne nie miałaby pojęcia, o co mogło chodzić autorowi. Tak, samo istnienie tego listu również będzie musiała przeanalizować, teraz jednak czekał na nią bardziej naglący problem.
Dlaczego elitarna jednostka skrytobójców, podlegająca bezpośrednio pod króla Gharanu, miałaby wykonać wyrok śmierci na Casenielu? Kto mógł wydać tak bezduszny rozkaz? Nie, nie podejrzewała o to Nilahandrala. Wszyscy wiedzieli przecież, jak bardzo kochał swojego najmłodszego syna. W podeszłym wieku nie starałby się raczej zerwać traktatu pokojowego, nad którym pracował niemal całe życie. Komu mogło zależeć na wywołaniu wojny? A może ktoś chciał jedynie skierować uwagę Drisnairy na Dłoń, aby nie mogła patrzeć na ręce prawdziwym mordercom?
Ciche pukanie do drzwi odwróciło jej uwagę od zmartwień.
– Proszę – rzuciła z westchnieniem, szykując się na stawienie czoła służącej z tacą przeładowaną jedzeniem, którego pewnie nawet nie uda się jej przełknąć. Wielkie było jej zdziwienie, gdy zamiast służki do pokoju wszedł Roth. Parujące jedzenie prezentowało się niezwykle kusząco w jego dłoniach, gotowa więc była jeszcze raz stoczyć wewnętrzną walkę między mdłościami i głodem. – Długo cię nie było.
– Wiedziałaś, że złodzieje mają własną salę tortur? – zapytał w odpowiedzi, na co uśmiechnęła się mimowolnie. – Każdy słyszał o tym, że bardzo poważnie podchodzą do swoich praw i obowiązków, ale nie spodziewałem się czegoś podobnego. Nie wiem, kogo boją się bardziej, swojego króla czy ciebie, ale jakoś nie mogę sobie wyobrazić, by którykolwiek z nich postanowił zdradzić Gildię.
Nie musiała wykazywać się wyjątkową inteligencją aby wiedzieć, że bardziej niż salą zabaw jakiegoś zwyrodnialca Roth interesował się młodym złodziejem, który go po niej oprowadzał, ale nie zamierzała mu teraz tego wypominać. Głód i zdrowy rozsądek w końcu wygrały. Potrzebowała sił, by móc stawić czoła kolejnym wyzwaniom. Skupiła więc całą uwagę na parującej jagnięcinie polanej gęstym żurawinowym sosem, kremie z brokułów, dyniowych plackach i małych bułeczkach posypanych nasionami słonecznika. Wszystko było świeże i pachnące; zdecydowanie nie wyglądało na odratowywane resztki z wczorajszej uczty. Ktoś najwyraźniej bardzo się starał, aby nakłonić Drisnairę do jedzenia i smakołykami podnieść ją na duchu. Uśmiechnęła się mimowolnie. Nim jednak oddała się bez reszty tej kulinarnej rozpuście, pociągnęła spory łyk ze stojącej na biurku karafki. Nie, bynajmniej nie zamierzała szukać pocieszenia w alkoholu, bo i bladoróżowy płyn wcale nim nie był. Sekret białej krwi ojciec podarował Drisnairze na dziesiąte urodziny. Jeden niewielki łyk w zupełności wystarczył, aby znieść działanie większości trucizn. Księżniczka nie podejrzewała wprawdzie, że ktoś życzył jej śmierci, jeszcze nie, ale ostrożności nigdy za wiele. Skąd też mogła wiedzieć, jaki będzie następny krok zabójców Caseniela?
– Częstuj się – poleciła Rothowi, podsuwając mu karafkę z krwią, i zabrała się do jedzenia.
Strażnik posłusznie napił się cudownego eliksiru, po czym sięgnął po bułeczkę, rozerwał ją i zamoczył w ciemnym sosie.
– Złodziejom można ufać – stwierdził z pełnymi ustami. – Boją się jak ognia nie tylko wojny, ale i tego, co ze sobą przynosi. Wiedzą doskonale, że wielu z nich zostanie wcielonych do wojska i zginie. Poza tym, gdy ustanie handel, nie będą mogli zbierać haraczu i okradać kupców, którzy im nie płacą. Nie, zdecydowanie nie mają z tym nic wspólnego.
– Też tak uważam – zgodziła się Drisnaira, w duchu błogosławiąc swoich kucharzy za rozpływającą się w ustach jagnięcinę. – Dlatego właśnie ufam Maragowi. – Niech to kruczy sokół rozszarpie! Naprawdę to powiedziała. Przełknęła i dodała pospiesznie: – Cóż, ufam na tyle, na ile to rozsądne. To wciąż tylko złodziej. Co do reszty, ręki sobie nie dam uciąć, ale jestem gotowa zaryzykować. Na pewno są bardziej uczciwi, niż większość możnych, na których żerują. A ten twój Arrin...
– Nie jest mój. – Roth wymownie przewrócił oczami, ale uwadze księżniczki nie umknął pełen zakłopotania rumieniec panoszący się na jego policzkach i piegowatych uszach. Najwyraźniej strażnik nie narzekał na brak własnych wątpliwości.
– Myślisz, że mogłabym go pożyczyć?
– To zależy w jakim celu. – Zamyślił się. – Powinnaś omówić to z Maragiem. Na pewno nie miałby nic przeciwko odstąpieniu ci kilkorga swoich bardziej zaufanych ludzi. Oni sami też pewnie nie będą się przed tym opierać. Już wcześniej cię szanowali, ale po tym, jak wparowałaś im do siedziby, daliby się za ciebie pociąć. Nie mam pojęcia, co tak na nich wpłynęło, ale chyba chodzi o to, że Marag zupełnie stracił dla ciebie głowę.
– Dodatkowe oczy zawsze się przydadzą. – Starała się wyglądać tak, jakby wzmianka o Maragu nie zrobiła na niej żadnego wrażenia. W rzeczywistości jednak ledwie była w stanie zapanować nad przyspieszonym biciem serca. Co się z nią działo? Na samą myśl o zbliżającym się spotkaniu z królem złodziei Drisnaira poczuła dziwne podniecenie. Nie poznała jeszcze mężczyzny, który tak by na nią działał. Nawet nie zamierzała tłumić w sobie dzikiego pragnienia, by owinąć go sobie wokół palca, spętać nićmi słodkich słówek i manipulować nim jak marionetką. Może to przez dziwną dzikość w jego oczach, którą chciała ujarzmić? A może raczej przez niczym niekrępowaną żądza posiadania skrytą w jego uśmiechu? Łapczywie zgarnęła bułeczką brokułowy krem, choć doskonale wiedziała, że żaden pokarm nie zaspokoi jej głodu. – Dla ciebie również mam zadanie.
– Jestem do twojej dyspozycji, pani – zapewnił Roth bez chwili wahania.
– Poszukasz śladów, jakie zostawił zabójca Caseniela. Wysłałam już strażników, by przeszukali miasto, ale wolę zaangażować w to kogoś bardziej zaufanego.
– Masz jakieś podejrzenia?
– Niestety, mam. – Spojrzał na nią pytająco. Gdyby nie wieloletnia przyjaźń, oszczędziłaby mu prawdy. Ponieważ jednak ufała mu niemal bezgranicznie, postanowiła zdobyć się na szczerość. – Obawiam się, że mamy do czynienia z wysłannikiem Czarnej Dłoni. Kazałam pilnie strzec bram miasta, jest więc wielce prawdopodobne, że nie zdążył opuścić Kel. A jeśli wciąż tu jest...
– Mam go poszukać? – przerwał jej strażnik pozornie beztrosko.
– Nie. Masz na siebie uważać. To nie pierwszy lepszy morderca, Roth. Nie wolno ci go nie doceniać.
– Ty również na siebie uważaj, Dris.
Zanim wyszedł, zdążył jeszcze porwać trzy placki i wepchnąć je na raz do ust. Drisnaira uśmiechnęła się nieznacznie. Wiele by dała, aby pochwycić zabójcę żywego, ale na pewno nie zamierzała ryzykować życiem przyjaciela. Przesunęła tacę z jedzeniem, chcąc ponownie rzucić okiem na zapisany drobniutkimi znaczkami pergamin. Nawet jeśli udałoby się jej wyczytać z niego jakąś zależność, jakiś wzór, to nie w zachowaniu gości powinna szukać klucza do zagadki. Jeśli zabójca księcia rzeczywiście należał do Czarnej Dłoni, wszystko musiało zostać zaaranżowane dużo wcześniej.
Enghryn często powtarzał Drisnairze, że nie powinna ufać ludziom, którzy prześcigali się w składaniu ukłonów swojemu władcy. Śmiał się, że tron to samotna wyspa w samym środku legowiska kłębiących się żmij, a jedyna różnica pomiędzy jednym gadem a drugim to kolor łusek i siła jadu. „Nie łudź się, kochana córko, mówił, głaszcząc są po włosach. „Oni wszyscy kłamią. To ich jedyna rozrywka". Dlatego właśnie poza Sanarą i Rothem z nikim nie zamierzała dzielić się swoimi obawami. Wiedziała doskonale, że nawet ukochany wuj nie czułby żadnych skrupułów przed wykorzystaniem przeciwko niej każdej okazanej słabości.
Zawsze uważała, że nie ma innej drogi. Że wokół będą się bez końca gromadzić ludzie, którym zależy tylko i wyłącznie na jej upadku. Że w każdej chwili musi się spodziewać ciosu, chłodu i ognia sztyletu wbijanego w plecy, gorzkiej trucizny w kielichu pełnym słodkiego wina.
Przed oczami stanął jej jednak zupełnie inny obraz.
Marag w luźnej gharańskiej szacie, siedzący bez żadnej broni pomiędzy swoimi ludźmi. Dla niego wyrzekali się swoich łupów, ufając, że zrobi z nich dobry użytek; nawet przez chwilę nie myśleli, by zakwestionować taki układ. Drisnaira słyszała, że złodzieje sami wybierali sobie króla, zatem teoretycznie każdy mógł nim zostać. Czy taka perspektywa nie powinna rozbudzać wśród nich chorego pędu do władzy? Cóż, powinna. A jednak Marag nie bał się lekceważyć zagrożenia. Zupełnie jakby był święcie przekonany, że złodzieje nigdy nie zapragną innego króla, a nawet jeśli, gotów był zaakceptować taki obrót spraw.
Nie chodziło tylko o Maraga. Sposób, w jaki patrzyli na niego inni złodzieje – cały ten szacunek, zaufanie, ślepe uwielbienie... Wydawałoby się, że Gildia powinna być siedliskiem najgorszych mętów z Kel i jego okolic, dokładnie tak, jak uważali goście z Quezenu, Karsy czy Gharanu. A jednak wcale tak nie było. Dlaczego?
Za jej plecami na parapecie przysiadł wiosanek i z purpurowego gardełka wydobył kilka radosnych treli, trzepocząc przy tym skrzydełkami. Swoimi niewinnymi popisami oznajmiał wszystkim potencjalnym partnerkom, że właśnie uwił gdzieś niedaleko śliczne gniazdko, w którym razem będą mogli przez najbliższy miesiąc wysiadywać jajka. Po chwili jego starania zostały wynagrodzone – tuż obok wylądowała maleńka samiczka z szarymi piórkami nakrapianymi błękitem i dołączyła swój jasny głosik do jego miłosnej pieśni.
Tak jak fala dobijająca do brzegu, gałązka pokrywająca się wiosenną zielenią, czy samotny głos szukający symetrii w drugim głosie – wszystko miało zarówno źródło jak i cel. Sztuką było jednak nauczyć się nie tylko wynajdywać te zależności, ale i jak najlepiej z nich korzystać.
Być może Gildia stanowiła źródło cennych ziaren i zadaniem Dris było rozpoznać ich potencjał, zasiać je w jak najlepszych warunkach, a potem cierpliwie czekać na plony. Szkoda tylko, że nie miała na to czasu.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top