W blasku dnia XIV
Miarowe stukanie ciężkich butów Sanary o posadzkę zaczęło przyprawiać Rotha o ból głowy. Oboje wiedzieli, że Drisnaira chce porozmawiać z Maragiem w cztery oczy i nie powinni jej przeszkadzać. Problem polegał na tym, że Roth pogodził się z decyzją księżniczki, a Sanara... Cóż, Sanara chyba po prostu, delikatnie mówiąc, nie polubiła króla złodziei.
– Jeśli choć włos jej z głowy spadnie... – warknęła gniewnie, nie kierując tego ostrzeżenia do nikogo konkretnego.
– Nie spadnie. Marag nie zrobi jej krzywdy – zapewnił Arrin z niezachwianą pewnością. Musiał poczuć się w obowiązku, by stanąć w obronie swego przywódcy, co mogło świadczyć wyłącznie o tym, że Marag był godzien zaufania. Obawy strażniczki najwyraźniej mocno działały na nerwy młodemu złodziejowi, bo na przemian zaciskał dłonie w pięści i rozprostowywał je przy akompaniamencie cichych jęknięć stawów. – Zapewniam cię, że nawet on nie jest na tyle głupi, aby podnieść rękę na księżniczkę. Zwłaszcza teraz.
Spojrzenie, które rzuciła mu Sanara, jasno mówiło, że gotowa była się z tym nie zgodzić. Roth nie miał w prawdzie pewności, w którym elementem konkretnie San miała problem, ale w tej chwili niespecjalnie go to obchodziło. Westchnął i niechętnie wstał od stołu. Ufał strażniczce, ale jej obsesja na punkcie bezpieczeństwa Drisnairy momentami działała mu na nerwy. Widział, że Arrin ma na ten temat podobne zdanie, dlatego postanowił interweniować, zanim dojdzie do niepotrzebnego rozlewu krwi.
Chwycił chłopaka za ramię i pociągnął w stronę drzwi.
– Arrin obiecał, że pokaże mi swój pokój – skłamał. – Niedługo wrócimy. A gdybyśmy nie wrócili, nie czekajcie na nas.
Nie zważając zupełnie na sprzeciw zarówno Sanary, jak i samego złodzieja, opuścił szybko salę, trzaskając za sobą wymownie drzwiami. Zignorował zupełnie zdziwione spojrzenia stojących nieopodal członków Gildii; chciał po prostu znaleźć się jak najdalej od strażniczki i jej złośliwych komentarzy. Miał dość. Był zmęczony, sfrustrowany i zupełnie bezradny. Potrzebował choć chwili ciszy i wytchnienia. Liczył na to, że nowy przyjaciel zrozumie jego intencje, ale najwyraźniej się mylił.
Wymierzony na oślep kopniak trafił strażnika w łydkę, a ręka, którą zacisnął na ramieniu Arrina, została obsypana gradem niezbyt bolesnych, lecz wyjątkowo uciążliwych ciosów.
– Przestaniesz się w końcu wyrywać? – westchnął z rezygnacją Roth, nie rozluźnił jednak uścisku.
– Dopiero jak powiesz, czego ode mnie chcesz – odwarknął chłopiec.
Roth zatrzymał się raptownie. Czego od niego chciał? Czy to nie było oczywiste? Chciał go uwolnić od zrzędzenia Sanary. Uchronić przed niepotrzebną kłótnią, która mogłaby niekorzystnie wpłynąć na plany Drisnairy. Zabrać gdzieś, gdzie obaj będą mogli odpocząć.
Jednak gdy spojrzał jeszcze raz na Arrina, zrozumiał, że to nie takie proste. Nic dziwnego; po komentarzach, jakie chłopiec usłyszał, było zupełnie naturalne, że wolał nie zostawać ze strażnikiem sam na sam. Najprawdopodobniej spodziewał się po nim samych okropności. Na jego miejscu Roth również by sobie nie ufał. Powoli puścił jego rękę, którą chłopiec zabrał gwałtownie i zaczął rozcierać, by przywrócić w niej krążenie. Roth strapił się i przeprosił szeptem. Czy rzeczywiście chwycił tak mocno?
Jak miał zapewnić chłopca, że nigdy nie zrobiłby mu krzywdy? Właściwie, gdyby to od niego zależało, nigdy na nikogo nie podniósłby ręki, ale przecież Arrin nie mógł o tym wiedzieć. Znał strażnika dopiero od kilku godzin i jak na razie ten zdążył pojmać go, zamknąć w celi i zmusić do sprzeciwienia się rozkazom Gildii. Nie wspominając już o tym, że miał prawo podejrzewać, że Roth zamierza w jakiś sposób wykorzystać jego tragiczne położenie.
Niech to zaraza!
Najgorsze było to, że sam coraz mniej z tego rozumiał. Co właściwie nim kierowało? Dlaczego tak bardzo zależało mu na tym, by Arrin był bezpieczny? Może rzeczywiście mniej lub bardziej świadomie zamierzał go uwieść? Wielkie szare oczy mierzyły Rotha nieufnym spojrzeniem. Lekko zadarty nos zmarszczył się uroczo od pełnego pogardy grymasu, wykrzywiającego drobną twarz. O zgrozo, był po prostu doskonały.
Rothowi bardzo ciężko przychodziło szukanie partnerów. Przede wszystkim dlatego, że znacznie lepiej radził sobie z wynajdywaniem w ludziach wad, do których oni sami nigdy by się nie przyznali, niż zalet, które starali się trzymać na widoku. Zazwyczaj po niedługim czasie docierało do niego, że brzydzi się niedawnym obiektem westchnień. Ani trochę nie pomagało, że miał obrzydliwy zwyczaj nadmiernego angażowania się w związki. Porażki, jakie zdążył ponieść w swoim niedługim życiu, zniechęciły go wystarczająco do wplątywania się w jakiekolwiek miłosne zobowiązania.
Roth powoli uświadamiał sobie cały absurd zaistniałej sytuacji. Zupełnie niepotrzebnie się przed nim broniąc, Arrin wypchnął na wierzch wszystkie swoje wady, całe obrzydzenie, jakim w tej chwili darzył strażnika. Czy mógł go zaskoczyć czymś jeszcze? Jeszcze dobitniej dać mu do zrozumienia, że gdy tylko nadarzy się ku temu okazja, bezczelnie go wykorzysta? Bardziej jednoznacznie pokazać, że nim gardzi?
Strażnik westchnął przeciągle. Nie, nie miał ani sił, ani nawet ochoty na żadne próby przekonywania go do siebie.
Opędził się od natrętnych myśli. Stojący przed nim złodziej niepewnie przeczesał palcami płowe włosy i odgarnął je za ucho. Przeciągające się milczenie strażnika bynajmniej nie rozwiało jego wątpliwości.
Roth zebrał się w sobie i uśmiechnął.
– Przepraszam. Nie chciałem cię przestraszyć – zapewnił najcieplejszym tonem, na jaki było go stać, ale nie zdołał ukryć, że poczuł się urażony. – Sanara robi się strasznie drażliwa, gdy dochodzi do wniosku, że coś grozi Drisnairze, dlatego wolałem cię stamtąd zabrać. Naprawdę nie miałem nic złego na myśli.
– Rozumiem. – Arrin wciąż nie wydawał się przekonany, ale gniew w jego spojrzeniu znacznie przygasł. – Nie pamiętam tylko, żebym ci cokolwiek obiecywał.
Roth mimowolnie uśmiechnął się jeszcze szerzej. Rozejrzał się dookoła. Siedziba złodziei okazała się znacznie większa, niż kiedykolwiek przypuszczał. Owszem, słyszał, że byłą schronieniem dla setek mieszkańców Kel, których nie było stać na własny dom, ale to, co miał przed sobą, zupełnie przerosło jego oczekiwania. Instynkt odkrywcy, zaszczepiony niegdyś przez Dris, odezwał się teraz z pełną mocą. Najchętniej zwiedziłby każdy korytarz, zajrzał do każdego pokoju, poszukał innych wyjść do Kel. Czuł jednak podejrzliwe spojrzenia ludzi wokół siebie i zrozumiał, że nie powinien prosić o zbyt wiele.
– Nie, to prawda, nic mi nie obiecywałeś – przyznał swobodnie. – Ale i tak mógłbyś mi coś pokazać, prawda?
– Coś? – Arrin zmrużył oczy i łypnął na strażnika spode łba, co wyglądało nieco zabawnie, zważywszy na fakt, iż był od niego znacznie niższy. – Na przykład?
– Nie mam pojęcia – parsknął strażnik i po przyjacielsku włosy zmierzwił złodziejowi włosy. – Zaskocz mnie.
Arrin namyślał się dłuższą chwilę. Możliwe, że wciąż nie był pewien, czy może zaufać strażnikowi. Najprawdopodobniej doszedł do wniosku, że nie powinien. Jednak perspektywa zaimponowania mu w jakiś sposób musiała okazać się zbyt kusząca, bo po pieczołowitym marszczeniu brwi i zaciskaniu warg przyszedł w końcu czas na radosną, może nieco zbyt radosną odpowiedź.
– W takim razie chodź zobaczyć naszą salę tortur – zadecydował Arrin ze złośliwym uśmiechem i zadziwiająco ochoczo pociągnął strażnika za sobą w jeden z licznych podziemnym korytarzy. – Na pewno ci się spodoba.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top