W blasku dnia XIII
Marag nienawidził wcześnie wstawać. Gdyby to zależało tylko od niego, zaczynałby pracę od południa. Najlepiej tego najpóźniejszego. O świcie jednak wracali członkowie Gildii pracujący na nocną zmianę, musiał więc być na nogach, aby mogli się z nim rozliczyć. Kurtyzany, włamywacze, kieszonkowcy i całkiem pokaźna gromadka ulicznych grajków – wszyscy zebrali się w głównej sali, by przekazać do wspólnego skarbca połowę zarobionych pieniędzy i móc w końcu położyć się spać.
Niepokoił go fakt, że nigdzie nie widział Arrina. W duchu karcił się za nadopiekuńczość, ale wiedział dobrze, że nawet gdy chłopak zupełnie posiwieje ze starości i tak będzie się o niego martwił. Zbyt dobrze pamiętał go jako małe, trawione przez wysoką gorączkę dziecko, które wiele lat temu, gdy sam był jeszcze niewiele wiedzącym o życiu podrostkiem, przyniósł do Gildii, by wychować go jako swego brata.
Pomimo najszczerszych chęci, by tego nie robić, w myślach król złodziei układał najczarniejsze scenariusze. Może nie powinien był dawać mu tego zadania? Owszem, Arrin już od dawna czekał na swoją próbę, na szansę do pokazania, na co go stać, ale wysyłanie go do pałacu, by kradł pod samym nosem królewskich strażników to zdecydowanie więcej, niż zwykły chrzest bojowy. Niech to zaraza! Jeśli staremu Nalyathowi udało się zdemaskować złodzieja, to nic dziwnego, że nie wracał. Pewnie właśnie czekał na wyrok w którejś z zamkowych cel.
Marag zaklął siarczyście, po czym z zażenowaniem przeprosił rozliczającą się z nim złodziejkę. Na noc zaręczyn księżniczki do Kel zjechało mnóstwo ludzi, którym zależało na łatwej rozrywce. Dlatego właśnie zdążył wysłać wszystkie zaufane dziewczyny w teren, zanim przyszło zlecenie. W ogóle nie powinien był go przyjmować, zważywszy na fakt, że nie dano mu dość czasu na przygotowania. Ale najwyraźniej jemu również udzieliło się podniecenie tłumów, bo zgodził się niemal bez zastanowienia. Fakt, iż okazało się, że Nalyath rzeczywiście od dłuższego czasu nie płacił haraczu, który chroniłby jego osobę, tylko dodatkowo rozochocił króla. Niestety, nie został mu pod ręką nikt poza Arrinem. Nie usprawiedliwiało to wprawdzie puszczenia chłopca na misję bez żadnej obstawy, ale z jakiegoś powodu przez jedną krótką chwilę Marag pomyślał, że jego podopiecznemu włos z głowy nie spadnie.
Cholera! Doskonale wiedział przecież, że do podobnych zadań nie wolno przydzielać jednej osoby. Mógł przekupić kogoś z pałacowej służby, mógł nawet pójść sam, ale nie! Jakimś cudem doszedł do wniosku, że to będzie świetna lekcja dla chłopca, a im więcej naje się strachu, tym lepiej. Teraz natomiast sam ledwie mógł zapanować nad potęgującym się z każdą chwilą niepokojem.
– Gdzie jesteś, Arrin? – szepnął, nie przerywając ustawiania miedziaków w równe rządki i stosy. Naprawdę dużo zarobili. Szkoda, że takie zaręczyny nie zdarzały się częściej.
Jakby w odpowiedzi na jego pytanie, ciężkie drzwi do sali otworzyły się na oścież z jękliwym protestem zawiasów.
– Królu! – usłyszał silny głos Traxasa. – Arrin wrócił!
– To cudownie – odkrzyknął Marag, nie podnosząc nawet głowy. Bał się pokazać otaczającym go złodziejom ulgę, jaką poczuł na te słowa. Wiedział doskonale, że jako król nie powinien nikogo przesadnie faworyzować. Dlatego chociaż szczęście ścisnęło mu gardło, zmusił się do wykrztuszenia: – Niech ustawi się w kolejce.
– Przyprowadził gości, panie – dodał Traxas nieco speszonym głosem. Zgromadzeni w sali ludzie zaczęli szemrać między sobą nerwowo, przepuszczając go do Maraga. – I to chyba jest coś ważnego.
– Rzeczywiście – przyznał król. Twardo trzymał się postanowienia, że nie spojrzy w tamtą stronę. – Wypełnianie rozkazów władcy jest czymś bardzo ważnym, dlatego powinien ustawić się...
– Zapewniam, że Arrin właśnie wypełnia rozkazy swego władcy – zabrzmiał cichy, lecz przeszywający głos, który niewątpliwie należał do młodej kobiety, wyjątkowo nieprzywykłej do tego, by ktoś ją ignorował. – A ty, panie, z jakiegoś powodu bardzo starasz się mu to utrudnić.
Wszyscy zamarli. Jeśli do tej pory Marag uważał, że w sali panował względny porządek, to teraz zdawało się, iż zapanowała w niej sama śmierć. Kto odważył się na taką impertynencję? Dlaczego wszyscy momentalnie uznali, że miał do tego prawo?
Król złodziei miał pewność, że jeszcze nigdy nie słyszał tego głosu. Głównie dlatego, że dysponował niebywałą pamięcią i znał nie tylko absolutnie każdego ze swoich podopiecznych, ale i wielu Redran zupełnie niezwiązanych z Gildią. Przyczyniała się do tego również cudownie słodka i zarazem niezwykle stanowcza barwa samego głosu. Tak nie mógł mówić nikt, kto choćby raz skosztował ubóstwa, kto potrzebowałby bezpośrednio kontaktować się z Gildią, kto w zwykłych okolicznościach odwiedziłby ich siedzibę.
Marag podniósł powoli wzrok znad raportu i stwierdził, że ma przed sobą najpiękniejszą kobietę jaką w życiu widział.
Nie chodziło wyłącznie o wygląd, bo po prawdzie nie mógł nawet się jej dokładnie przyjrzeć, głównie przez pelerynę, której kaptur spowijał cieniem jej twarz, a resztę ciała otaczał połami grubego czarnego materiału. Mimo to uwadze Maraga nie umknęła para wielkich błękitnych oczu o władczym spojrzeniu, które nie pozostawiało żadnych wątpliwości co do tego, kto dowodził grupą, oraz bardzo kuszący kształt ust, po których błąkał się cień uśmiechu. Przy każdym nawet najdrobniejszym ruchu wokół bladej twarzy włosy tej cudownej istoty migotały niczym przyprószone diamentowym pyłem złote nici. Ten niewielki fragment obrazu jakiegoś nieznanego mistrza kusił, by choć raz spojrzeć pod osłonę peleryny, by ogarnąć wzrokiem całość, obiecywał owoc słodszy niż najprzedniejsze wino, bogactwo większe niż całe złoto, które przetoczyło się przez Gildię od dnia, w którym potomkowie Redry przybyli na Samotne Wybrzeże.
W jednej chwili Marag zrozumiał, że nie spocznie, dopóki nie będzie miał dziewczyny na własność. Nie obchodziła go cena, jaką miałby za to zapłacić. Nawet gdyby noc w jej ramionach miała być ostatnią rzeczą, którą ukradnie w całym swoim życiu. Zupełnie zapomniał o gniewie czy irytacji.
Bardzo powoli wstał od stołu i podszedł do Arrina i przyprowadzonych przez niego gości.
– Co to za sprawa? – zapytał, siląc się na nonszalancję. Zdążył się już nauczyć, że nic nie rozpalało kobiet bardziej, niż pozorny brak okazywanego im zainteresowania.
– Bardzo dyskretna – wyznał niechętnie chłopiec. – Czy możemy załatwić ją w bardziej ustronnym miejscu?
Marag zmierzył Arrina spojrzeniem. Zbyt długo znał małego złodzieja, aby nie zauważyć jego drżących dłoni, suchych i popękanych ust oraz ściągniętych błagalnie brwi. W połączeniu z towarzyszącą mu eskortą w mundurach zamkowych strażników mogło to oznaczać tylko jedno – dał się złapać. Najwidoczniej zamiast ścięcia dłoni, Nalyath wolał zażądać jakiejś usługi w ramach rekompensaty. Kretyn. Wiedział doskonale, że Gildia nie mogła sobie pozwolić na podobne obchodzenie zasad. Szkoda, naprawdę szkoda, że Marag będzie musiał rozczarować tę cudowną kobietę, ale nie mógł przecież nikogo stawiać ponad prawem.
Mimo to uśmiechnął się uprzejmie i poprosił gestem, aby za nim poszli. Mógł przecież przynajmniej poświęcić chwilę, aby bez zbędnych świadków rozkoszować się jej głosem, gdy będzie mu przedstawiała swoją absurdalną ofertę. Traxasowi polecił dokończenie podsumowywania dochodów, wiedząc, że zostawia pieniądze w dobrych rękach.
Szkarłatna gharańska szata łopotała przy każdym kroku króla złodziei; gdyby nie fakt, że pozwalał jej zwisać luźno, aby odsłaniała jego umięśniony tors, wyglądałby zapewne jak najprawdziwszy monarcha. Miał nadzieję, że dziewczyna potrafiła docenić, iż pozwolił sobie tego dnia na nieco nagości i ekstrawagancji.
Zaprowadził gości do pokoju przygotowanego specjalnie na takie rozmowy. Dookoła ciężkiego drewnianego stołu ustawione były krzesła, a regały zamiast książek dźwigały ogromną kolekcję win, miodów pitnych i innych alkoholi.
– Pani pozwoli? – zapytał, odsuwając krzesło przed celem swojej zuchwałej kradzieży. Bardzo starał się, aby wyglądało to na zwykłą uprzejmość.
Dziewczyna zsunęła kaptur z głowy, obdarzyła Maraga nieco wymuszonym uśmiechem, po czym skorzystała z propozycji. Dopiero teraz zauważył, że jej mundur różnił się nieco od tych, które mieli na sobie pozostali strażnicy. Różnice były jednak bardzo subtelne. Materiał był zdecydowanie grubszy, nici błyszczały niczym srebro, guziki wyglądały na nieco masywniejsze. Trzeba było naprawdę znać się na rzeczy, aby docenić wprawę, z jaką strój kobiety imitował zwykły mundur. Marag omal nie zagwizdał z uznania. Jedyne, co go powstrzymało to widok cienkiego diademu podtrzymującego niedbale związane złote loki. Kim ona była, że pozwalała sobie na podobne eksponowanie władzy w jego obecności?
– Gdyby nie tak wczesna godzina chętnie poczęstowałbym cię, pani czymś mocniejszym, ale w tej sytuacji... – zawiesił znacząco głos.
– Może mleko? – spytał nieśmiało Arrin, na co jeden z przybocznych złotowłosej parsknął ledwie stłumionym śmiechem.
– Dość tego! – Drugi z rycerzy okazał się ogorzałą kobietą o niezwykle ostrym wyrazie twarzy. Bez żadnych oporów strażniczka odepchnęła Maraga od tajemniczej damy. – Jak śmiesz zachowywać się w tak uwłaczający sposób w obecności księżniczki? I jeszcze ten strój! Co ty sobie w ogóle wyobrażasz? Czy ci nie wstyd tak gorszyć nagością następczynię...
– Sanaro, wystarczy. Jestem pewna, że jego wysokość nie planował swym ubiorem dokonywać żadnego zamachu na moją czystość.
– Ależ najjaśniejsza pani...!
– Powiedziałam: wystarczy.
Ta szybka wymiana zdań otworzyła Maragowi oczy. Pobladł i oniemiał z przerażenia.
Księżniczka.
Nagle fakt, że jej głowę zdobił diadem, nabrał zupełnie nowego znaczenia. Oczywiście, że miała prawo nosić podobne ozdoby, a także rozkazywać wszystkim dookoła. Niech to zaraza! Czym na to zasłużył? Trzymał się przecież królewskich rozkazów. Nawet przez myśl mu nigdy nie przeszło, aby w jakikolwiek sposób naruszyć postanowienia paktu. Czyżby chodziło o misję Arrina? Nie, przecież to tylko głupi list! Nie było żadnego powodu, by interesowała się nim sama następczyni tronu. A może jednak? Może w liście było coś, co zmusiło ją, by osobiście przybyła do siedziby Gildii?
– Wasza wysokość. – Marag skłonił się pokornie, zastanawiając się jednocześnie, czy nie byłoby taktowniej, gdyby padł przed nią na kolana.
– Proszę, usiądź, Maragu. Chyba nie obrazisz się, jeśli odbędziemy tę rozmowę jak zaprzyjaźnieni władcy? Jakby na to nie spojrzeć, oboje rządzimy w Kel. – Choć mówiła bardzo łagodnie, nie mógł się pozbyć wrażenia, że to nie była propozycja, z której mógłby nie skorzystać.
Dwoje strażników zajęło miejsca po obu stronach drzwi. Marag upewnił się, że nie zaatakują go, gdy tylko odwróci wzrok i usiadł obok księżniczki Drisnairy. Jedynie Arrin nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca; po chwili namysłu stanął za krzesłem swojego króla i przyjaciela w jednej osobie, aby być gotowym na każde polecenie.
– Zamieniam się zatem w słuch, Drisnairo.
Nie miał pewności, czy wolno mu zwrócić się do księżniczki po imieniu, ale słodki uśmiech, który mu posłała, rozwiał wszelkie wątpliwości. Jego serce zabiło szybciej w wybuchu niedorzecznego szczęścia, po czym zamierało powoli z każdym kolejnym słowem następczyni tronu. Choć gotów był przysiąc, że słuchanie jej rozkosznego głosu to jedyna rzecz, jakiej pragnął, przyniesione wieści były ostatnimi, jakie chciał usłyszeć. Zabójstwo księcia Caseniela, wciąż nieodnaleziony morderca, widmo wojny z Gharanem, zlecenie kradzieży listu oraz znalezienie zwłok Nalyatha... I do tego jeszcze nieodparte przeczucie, że wszystkie te zdarzenia są ze sobą bardzo ściśle powiązane.
Marag ukrył twarz w dłoniach. Luźne rękawy szaty spłynęły mu aż do łokci, co jedynie podsyciło jego gniew. Rękawy cholernej gharańskiej szaty! Stwierdzenie „niestosowny strój" nabrało teraz zupełnie nowego znaczenia.
– Pod samym moim nosem...! – syknął gniewnie i zerwał się na równe nogi. – Arrin, pomóż mi się przebrać.
Chłopiec posłusznie ruszył do drzwi, Drisnaira powstrzymała go jednak gestem.
– Pozwól mi to zrobić – poprosiła przerażająco spokojnym głosem. Czy mówiła poważnie? Czy naprawdę zamierzała mu usługiwać? Nie kryjąc zdziwienia, Marag spojrzał prosto w jej jasne oczy, dostrzegł w nich jednak wyłącznie determinację.
Nie potrafił jej odmówić, choć powinien, bo wprost nie do pomyślenia było, aby następczyni tronu pomagała komuś w zmianie stroju. Mimo to skinął głową i poprowadził ją za sobą do sąsiedniego pomieszczenia. Nie dlatego jednak, że rozpaczliwie chciał choć przez chwilę zostać z nią sam na sam. Najzwyczajniej w świecie zaczął się jej bać. Nie zachowywała się ani jak przerażona panienka z dobrego rodu, ani jak władca chcący rozpaczliwie zachować status quo. Pierwszy raz w życiu spotkał kobietę, która tak doskonale łączyłaby w sobie wszystkie cechy tak cenione przez Redran. Była piękna, podstępna i bezwzględna. Tylko podkrążone i odrobinę przekrwione oczy pozwalały domyślić się, przez co musiała przejść. Gdy słuchał jej opowieści, ślepe pożądanie zaczęło wygasać, niczym rozżarzone węgle, na które powoli padały płatki śniegu.
Tonąc w błękicie jej oczu, zrozumiał, że opanowanie Drisnairy było tylko na pokaz.
W rzeczywistości pod maską dobrej księżniczki krył się potwór, podniecony perspektywą zbliżającego się rozlewu krwi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top