W blasku dnia IV

Myuleth przez cały wieczór nie spuszczał wzroku z siostrzenicy. Niesamowite, jak bardzo przypominała Merynthię. Równie piękna i tak samo naiwna. Zamknął oczy. Czuł się tak, jakby znów był zaledwie dwudziestoletnim lordem z dobrego rodu, ale bez grosza przy duszy i jego jedyny majątek stanowiła siostra w wieku stosownym do zamążpójścia.

Po raz kolejny pogratulował sobie w duchu, bo zainwestował ją doprawdy doskonale. Nie, żeby myślał przedmiotowo o słodkiej Mery, o nie. Po prostu widział spojrzenia, jakie ona i Enghryn wymieniali między sobą, gdy zdawało im się, że nikt nie patrzy. Czy to źle, że postanowił wykorzystać słabość przyszłego króla, aby uczynić siostrę najszczęśliwszą kobietą w królestwie? Wykazał się podłością i sprytem czy raczej dobrym sercem i zaradnością, odnajdując odpowiednie dokumenty, akta i zobowiązania rodziny królewskiej względem przodków własnych i kochanej Mery? Owszem, kierował się prywatnymi korzyściami, ale nie jako jedyny na tym zyskał.

Żałował jedynie, że Enghryn nie umarł trochę wcześniej. Fakt, iż w chwili śmierci ojca Drisnaira stała już u progu dorosłości, wiele komplikował. Gdyby była choć odrobinę młodsza mógłby mianować się regentem, a potem upozorować nagły i tragiczny wypadek następczyni tronu, który skutecznie uniemożliwiłby dziewczynie przejęcie władzy.

Zerknął tęsknie w stronę tronu. Władza kusiła go od najmłodszych lat i z wielkim trudem przychodziło Myulethowi powstrzymywanie własnych zapędów. Miał świadomość, że z tytułem króla wiąże się więcej obowiązków niż przywilejów, dlatego tłumił narastającą żądzę, wmawiając sobie, że dla wszystkich będzie lepiej, gdy to nie on, ale śliczna Drisnaira zostanie zmuszona do dźwigania korony. Przynajmniej na razie.

Przesunął ospale spojrzenie z tronu na troje gharańskich książąt. Wciąż nie rozszyfrował ani ich kamiennych twarzy, ani tym bardziej – które było księżniczką Ialorią. Jak to możliwe, że armie Gharanu od tylu stuleci zagrażały Redrze? Owszem, na polu walki nie nosili tych swoich śmiesznych sukienek tylko lekkie i zarazem niezwykle wytrzymałe zbroje, a zamiast kolorowych wachlarzyków dzierżyli jedne z najlepszych mieczy na całym Samotnym Wybrzeżu. Mimo to, Myuleth musiał siłą powstrzymywać się, by nie parsknąć śmiechem za każdym razem, gdy patrzył na wystrojone książątka.

Kątem oka pochwycił delikatną sylwetkę Drisnairy wirującej gdzieś w tłumie. Doprawdy, kwiat Redry kwitł tego wieczora na ich oczach, a wszystko dzięki ciężkiej pracy Myuletha. Jak zwykł mawiać Enghryn? Ach tak, zbieranie plonów.

Lord Myuleth uśmiechnął się pod nosem i śmiało ruszył w stronę książąt z Gharanu. To właśnie był jego plon i mylił się każdy, kto uważał, że spełniało się największe marzenie nieżyjącego króla. Może i Drisnaira miała przejąć władzę, ale to Myuleth znał przesłanie, które kryło się w ostatnich słowach Enghryna. Nie kto inny, tylko młody i ambitny lord został zaznajomiony z planami poprzedniego władcy i to właśnie do jego obowiązków należało ich wypełnienie.

Wytrwał trzy okropne lata, aby w końcu móc zatopić zęby głęboko w słodkich owocach ciężkiej pracy. Po ciągnących się w nieskończoność przygotowaniach przedstawienie miało się wreszcie zacząć.

– Wasze wysokości – powitał uprzejmie troje książąt. O dziwo, z bliska rodzinne podobieństwo stało się jeszcze bardziej uderzające. Wpatrywali się w redrańskiego lorda wielkimi zielonymi oczami i cierpliwie czekali na dalsze słowa. – To zaszczyt móc was tutaj gościć.

Choć nadal milczeli niczym zaklęci, Myulethowi udało się w końcu wymusić na nich jakąś reakcję. Najniższe książątko uśmiechnęło się nieśmiało, natomiast najwyższe dygnęło z niewymuszoną godnością. Co za utrapienie! Myuleth uświadomił sobie, że żadne z nich nie odezwało się ani słowem do jakiegokolwiek innego gościa. Zupełnie jakby byli odgrodzeni od wszystkich dookoła niewidzialnym murem zbudowanym z uprzedzeń i ledwie skrywanej nienawiści. Zacisnął mocno zęby. To była z ich strony jawna obraza, ale nie mógł przecież na nią odpowiedzieć. Musiał być ponad te dziecinne zagrania.

Skłonił się zatem nisko, wzrok wbijając przy tym w posadzkę. Ambasador Gharanu twierdził, że to w ich kraju przejaw najwyższego szacunku, a Myuleth nie miał podstaw, aby wątpić w jego słowa. Wyciągnął przed siebie prawą dłoń i zapytał głosem aż mdłym od słodyczy:

– Czy będzie mi wolno skraść twój pierwszy taniec, księżniczko Ialorio?

Na otwartą dłoń lorda opadła chłodna, maleńka rączka, drżąca mocno z podniecenia mieszającego się ze strachem. Gdy tylko się wyprostował, ujrzał pełne przerażenia oczy spowite cieniem długich rzęs. A więc jednak średnie książątko było kobietą. Dobrze, że Myuleth nie zdążył się z nikim założyć, bo do tej pory obstawiał najniższe.

Ostrożnie przyciągnął dziewczynę i porwał do tańca. Nie był pewien, jak bardzo wolno im się zbliżyć, ani czy nie popełni jakiegoś kardynalnego błędu, jeśli obejmie księżniczkę tak, jak do tej pory go uczono. Dlatego pozwolił, aby palce Ialorii ledwie muskały jego lewą dłoń, prawą natomiast niemal w ogóle nie dotykał jej boku.

– Nie tańczę dobrze, prawda? – zapytała nieśmiało. – Dopiero niedawno zaczęłam uczyć się waszych tańców.

– Ależ skąd, pani – skłamał. – Brak ci po prostu wprawy. Jeśli będziesz częściej przyjeżdżać do Kel, na pewno ją zdobędziesz.

Ialoria zaśmiała się i potrząsnęła głową, zupełnie jakby wątpiła, że jeszcze kiedyś odwiedzi stolicę Redry. A może Myuleth był przewrażliwiony? Może księżniczka wcale nie miała nic złego na myśli? Może po prostu przejrzała słodkie kłamstewko lorda i właśnie to ją rozśmieszyło? Tak, z pewnością tak było. Zdecydowanie potrzebował odpoczynku; od dłuższego czasu dopatrywał się przejawów spisku nawet w zbyt chłodnej wodzie do kąpieli.

Znad ramienia dziewczyny pochwycił spojrzenie Drisnairy. Jego siostrzenica skończyła właśnie tańczyć z podstarzałym lordem, który niegdyś często jeździł z królem na polowania. Piękna, dobra, cudownie rozkoszna Drisnaira! Całe szczęście, że śląc obietnice rozejmu do Nilahandrala, króla Gharanu, nie zapomniał o wychwalaniu cnót swej siostrzenicy. Możliwe, że wyłącznie dlatego stary król zaproponował, by to Caseniel został jej małżonkiem. Nawet do Redry dotarły plotki o tym, że siódmy w kolejce do tronu książę swoim talentem do muzyki i poezji całkowicie zawładnął sercem ojca.

Myuleth uśmiechnął się do swoich myśli. Kochał córkę Mery, naprawdę. Nie znaczyła dla niego więcej, niż wiele lat temu Merynthia, ale na swój sposób kochał Drisnairę i chciał być jak najlepszym wujkiem. Więź między nimi wykraczała znacznie poza granice obowiązkowej uprzejmości, dlatego też doskonale zrozumiał pytanie, zawarte jedynie w delikatnym uniesieniu brwi.

„A więc to jest ta księżniczka?"

„Tak" – odpowiedział, zadzierając lekko brodę.

Drisnaira przechyliła na to głowę, a kąciki jej ust powędrowały dyskretnie ku górze.

„Jesteś tego absolutnie pewien?"

Lord trudem powstrzymał rodzący się w okolicach mostka śmiech i zmusił do zachowania powagi. Uwielbiał cynizm księżniczki. W duchu dziękował, że odziedziczyła charakter po ojcu, bo zyskiwał dzięki temu choć jedną osobę godną, by otworzyć do niej usta i postrzępić nieco język. Osobę, która jednocześnie była jedynym przyjacielem i największym wrogiem Myuletha.

Westchnął mimowolnie. Nic nie podniecało lorda tak bardzo, jak wyzwanie ukryte w oczach Drisnairy. A przecież ich gra tak na dobrą sprawę jeszcze się nawet nie zaczęła.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top