W blasku dnia I

Drisnaira rozejrzała się z zakłopotaniem po sali balowej, która niemal w niczym nie przypominała już pomieszczenia z dziecięcych wspomnień. Wolała, gdy Enghryn Cierpliwy zasiadał na tronie, a wokół niego królowały cisza i spokój. Wtedy czuła się tam bezpieczna. Zawsze wiedziała, czego mogła się spodziewać. A nawet jeśli nie wiedziała – był przy niej ojciec.

Zamknęła oczy i zacisnęła dłoń, przypominając sobie, jak ojciec łapał ją za rękę, głaskał po głowie i obiecywał, że będzie dobrze, że wszystko ma pod kontrolą. Potem brał dziewczynkę na kolana, całował w czoło i rozczesywał palcami jej złote włosy. Chociaż takie chwile zdarzały się niezwykle rzadko, sama myśl, że gdyby cokolwiek się stało, będzie mogła pobiec do ojca, podnosiła ją kiedyś na duchu.

Teraz jednak już go nie było. Została sama ze wspomnieniami i planem Enghryna, cudownym planem, który miał zagwarantować pokój na całym Samotnym Wybrzeżu.

– Głowa do góry, kochanie – szepnął jej na ucho wuj Myuleth. – Nie chcesz chyba, aby nasi czcigodni goście pomyśleli, że przyszła królowa Redry nie umie się dobrze bawić, prawda?

Uśmiechnęła się do niego blado, aczkolwiek z nieskrywaną wdzięcznością. Gdyby nie on zupełnie zapomniałaby, jaką rolę miała odegrać. Przede wszystkim powinna udawać dziewczynę odurzoną własnym szczęściem, bo przecież nie istniała na świecie księżniczka, która nie marzyłaby o wystawnym balu zaręczynowym. Potem musiała upewnić każdego z bardziej znaczących gości, że niczego nie pragnęła bardziej, niż poświęcenia kilku chwil na wspólny taniec. Bo przecież Redra nie była królestwem barbarzyńców, o nie, te czasy już dawno zniknęły w mrokach przeszłości. Na koniec natomiast powinna zakochać się do szaleństwa w swoim narzeczonym, księciu Casenielu, siódmym w kolejności do gharańskiego tronu.

Nic prostszego.

– Który z tych błaznów ma skaraść mi serce? – zapytała przekornie, posyłając gościom uśmiech, który całymi godzinami ćwiczyła wcześniej przed lustrem.

Myuleth zachichotał niewinnie, zupełnie jakby Drisnaira właśnie poczęstowała go jakimś niegroźnym żartem. Razem spojrzeli w stronę trojga dziedziców Gharanu. Casenielowi towarzyszyło starsze rodzeństwo, Dothinar i Ialoria. Pomimo najszczerszych chęci, jak do tej pory Drisnairze nie udało się rozpoznać wśród nich istoty płci pięknej. Wszyscy troje mieli długie rude włosy i zwiewne szmaragdowe szaty, przez co wszelkie próby odnalezienia jakichkolwiek różnic i cech szczególnych spełzły na niczym.

– Noc przypieczętowania może cię bardzo zaskoczyć, moja pani – ostrzegł księżniczkę Myuleth. Być może chciał w ten sposób dopiec podopiecznej, niespecjalnie jednak udało mu się to osiągnąć. Uśmiech nie schodził Drisnairze z twarzy, choć sama również zaczynała się martwić o nadchodzące noce. Zgodnie z redrańską tradycją zaręczyny należało przypieczętować poczęciem potomka. Dopiero gdy Dris będzie absolutnie pewna, że zaszła w ciążę i ani jej przyszły małżonek, ani ona sama nie są bezpłodni, będą mogli zostać pełnoprawnym małżeństwem. Nie zdziwiło ją zatem to, że Myuleth martwił się o przebieg balu. Od tego przecież zależały losy pokoju pomiędzy Redrą a Gharanem.

– Mam nadzieję. W końcu mi również należy się jakaś rozrywka – powiedziała Dris jak najswobodniejszym tonem, chcąc w ten sposób podnieść na duchu zarówno wuja, jak i samą siebie.

Myślami wróciła do tych cudownych chwil, spędzonych z Rothem na odkrywaniu tajemnic rodzinnego zamku. Gdyby tylko mogła cofnąć czas... Pamiętała, że czegoś wtedy szukała, że próbowała odkryć jakąś dawno zapomnianą tajemnicę. Nie wiedziała już, czy jej się udało, ale wciąż pamiętała satysfakcję towarzyszącą każdemu nowemu znalezisku. Niestety, podobne zabawy były obecnie całkowicie poza jej zasięgiem. Może gdyby potrafiła cieszyć się tańcem, zdołałaby przynajmniej odrobinę poprawić sobie humor. Niestety, pomimo starań licznych nauczycieli, Dris nie była w stanie oddać się muzyce i skupić wyłącznie na właściwych ruchach. Zawsze uważała to szalenie nudne i w jej mniemaniu graniczyło z obrzydliwym marnowaniem czasu.

Spojrzenie księżniczki padło na Nalyatha z Rady Kupców. Ani podeszły wiek, ani świadcząca o przytłaczającym dobrobycie tusza, nie mogły go powstrzymać przed porwaniem do tańca znacznie młodszej partnerki. Jakby tego było mało, nic nie wskazywało na to, aby miał uwolnić dziewczynę wcześniej niż przed bladym świtem.

Nie chodziło zresztą wyłącznie o Nalyatha. Większość gości miała dokładnie takie same plany. Drisnaira z trudem powstrzymała westchnienie. Ludzie dookoła ani trochę się nie krępowali, czerpali z życia pełnymi garściami, zupełnie jakby mieli nie doczekać jutra. Tylko następczyni tronu nie wolno było skosztować tego szczęścia.

Ojciec wielokrotnie powtarzał, że władza niesie ze sobą nie tylko przywileje, ale i obowiązki. Dźwigała je z trudem nawet z jego wsparciem, a teraz, gdy go zabrakło... Było jej wstyd, że się tak nad sobą użalała. Nigdy nie pragnęła przecież ślubu z miłości. Przeczytała dość książek, aby wiedzieć, że związki zrodzone z silnego zauroczenia niemal zawsze kończą się tragicznie, a uczucia, które jako mała dziewczynka dzieliła z Rothem i Sanarą, w zupełności wystarczyły do przezwyciężenia samotności. A jednak gdzieś w jej trzewiach buzował sprzeciw, dziwny niepokój zrodzony z myśli o czekającym ją małżeństwie.

– Dość – syknęła pod nosem i znów przywołała na twarz niezbyt inteligentny wyraz błogiego szczęścia. Nie mogła myśleć o dzieciństwie. Wspomnienia tamtych beztroskich dni należały do największych skarbów księżniczki, ale jako przyszła królowa i tak nie będzie miała większego pożytku z kurczowego trzymania się przeszłości. Powinna schować głęboko te niematerialne relikwie lub nawet wypchnąć je z umysłu, aby nie powracały za każdym razem, gdy tylko czuła się zagubiona. Nie mogła pozwolić sobie na absolutnie żaden przejaw słabości. Nie w sytuacji, gdy przyszłość kraju zależała od każdego gestu i słowa następczyni tronu.

Śmierć króla Enghryna Cierpliwego była wielkim ciosem nie tylko dla Drisnairy, ale i dla całej Redry. Doprawdy, żaden poprzedni władca nie zasłużył w równiej mierze na swój przydomek. Cierpliwość Enghryna nie miała sobie równych.

Nigdy nie łagodził konfliktów. Czekał po prostu na odpowiedni moment, by wykorzystać je na własną korzyść. Nigdy nie silił się na uprzejmość, gdy nie widział w tym korzyści dla Redry. Zawsze wolał trzymać innych władców w szachu, niż dopuścić do tego, by zaczęli myśleć o wojnie. Pozwalał im wierzyć, że sami wybrali pokój – pokój, który przecież tak dobrze wpływał na rozwój gospodarki i zacieśniał więzi pomiędzy krajami Samotnego Wybrzeża.

Wystarczyło, że Enghryn zasiał ziarno przez wypowiedzenie odpowiednich słów, wykonanie właściwych gestów, czy skinięcie głową w najbardziej sprzyjającym momencie, a w odpowiedniej chwili plon sam do niego wracał.

Plon w postaci trojga książąt z Gharanu przybył niestety o trzy lata za późno. Gdy król odchodził, Drisnaira była jeszcze zbyt młoda, aby mógł powierzyć jej wszystkie swoje plany i sekrety, dlatego zwierzył się bratu swej żony, lordowi Myulethowi. Dris nie miała tego ojcu za złe. Na jego miejscu zapewne postąpiłaby dokładnie tak samo.

Problem polegał na tym, że przez ostatnie trzy lata zrobiła absolutnie wszystko, aby dorosnąć do roli królowej, a mimo to nawet cichutkie echo ostatnich słów Enghryna nie musnęło jej uszu. Nie była na tyle głupia, by nie dostrzec gry prowadzonej przez wuja. Ale chociaż bardzo szybko zdołała rozgryźć ambitnego lorda, wiedziała doskonale, że bez niego sobie nie poradzi.

Nie chciała być jedynie marionetką, ale w tej chwili nie miała innego wyboru. Po ślubie i koronacji będzie mogła spróbować postawić na swoim. Nie wcześniej, ale również ani dnia później. Szkoda, że nie odziedziczyła cierpliwości po ojcu.

Ratowała ją jedynie zdolność doskonałego odgrywania wcześniej przygotowanych ról. W myślach już od dawna tytułowała się Drisnairą Nieszczerą i chociaż nie był to chwalebny przydomek, używanie go sprawiało dziewczynie mnóstwo perfidnej satysfakcji. Podobnie jak dopracowywanie do perfekcji nie tylko strojów, ale i spojrzeń, gestów, grymasów, za którymi mogła ukrywać prawdziwe myśli.

Słyszała pełne dezaprobaty szepty, że księżniczka podczas swojego pierwszego spotkania z przyszłym mężem nie powinna mieć tak ciemnej sukni. Podobno mogło to ściągnąć nieszczęście na rodzinę królewską, a nawet na cały kraj.

Drisnaira pozwoliła, aby przez maskę niezbyt inteligentnej panienki przebił cień jej prawdziwego, okrutnego uśmiechu, który doskonale komponował się z długą granatową suknią z delikatnego, unoszącego się niczym mgła materiału. Uparcie twierdziła, że zamierza przez kontrast podkreślić idealną bladość swojej skóry.

Gdyby tylko ktokolwiek z gości poznał prawdę! Ale skąd mieliby się dowiedzieć, że kazała uszyć tę suknię specjalnie, aby móc na nią zakładać czarną jak noc ceremonialną skórzaną zbroję, niewinnie imitującą finezyjny gorset, którą znalazła w rodzinnym skarbcu? Owszem, okazji do pokazania się wszem i wobec w podobnym stroju z pewnością nie nadarzy się jej wiele, ale zdecydowanie bardziej wolała myśleć o nich, niż o zaślubinach.

Nie przestając się szeroko uśmiechać, podeszła do ambasadora z Karsy, starszego mężczyzny o wysuszonej skórze zwisającej z wychudzonego ciała, i porwała go do tańca, zapewniając co chwilę, że samym przyjęciem prośby uczynił jej wielki zaszczyt.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top