Wesołych świąt, Rybko
Ludzie każdego roku wchodzili jakby w niezrozumiały trans, otaczali się chwilowym chaosem. Nie był on jednak zły, wręcz przeciwnie - zdawał się być przepełniony radością i ciepłem - nawet jeśli z jego punktu widzenia, pozbawiony był całkowitego sensu.
Chłód omiótł ziemię i wody, a szaro zielone trawy skryły się pod śnieżnym puchem. Lód skuł jeziora i morza, które stały się nieprzyjemnym miejscem do życia - każda ciepłolubna istota uciekała z tego chłodnego otoczenia. W końcu taka była zasada natury - przystosowanie się, instynkt samozachowawczy. Chyba właśnie tego mu brakowało, skoro z własnej nieprzymuszonej woli nie wyruszył z bliskimi w swą podróż. W dodatku został z tak błahego powodu jak miłostki do młodzieńca, który najpewniej nawet nie zdawał sobie sprawy ze skali jego poświęcenia.
Keith lubił tłumaczyć się swoim wiecznym izolowaniem się, to mogłoby być naprawdę dobrą wymówką. Prawda...?
Przecież nie przyznałby wprost, iż zostaje tu dla niego i marznie w tych cholernych wodach, by móc spędzić z nim trochę czasu (i odchorować to w gorących źródłach, które pomagały mu rozmrozić zmarznięte ciało). Wstydził się, co było dla niego aż nazbyt logiczne. Nigdy nie miał większej styczności z ludźmi i gdyby nie te rybackie sieci, w życiu by się nimi nie zainteresował. Tak, raz dał się złapać i wpadł w sidła na dobre, nie tylko w te rybackie.
Dzięki swojej słabości, mógł bardziej zagłębiać się w ludzką kulturę, ich zwyczaje i święta - czymkolwiek miały one być.
W Altei, jego ukochanym podwodnym mieście, nie było miejsca dla Boga i jego syna, który rodzi się każdego roku. Nie było tam bogów, a dobra energia i poczucie, iż każdy jest równy i dobry bezinteresownie. Nie krytykował tego jednak w żaden sposób, a chłonął każdą informację i z ciekawością przyglądał się dzieciom, które jeździły na butach po kryształowej powierzchni. Czasem bał się o nie, wiedział jak łatwo jest zginąć przez takie zabawy. Jednak gdy dostrzegał Jego - uśmiechniętego, roześmianego i odpowiedzialnego jak zawsze - jego zmartwienia szły na dalszy plan, a nawet cichły całkowicie. Wiedział, że zapewni im poczucie bezpieczeństwa, równie silne, jakie i on odczuwał w Jego towarzystwie.
Właśnie, On - (nie)zwykły chłopak. Prosty rybak, syn ubogich handlarzy, który wniósł tyle do jego życia. Z początku strach i wewnętrzny paraliż, gdy spojrzeli na siebie po raz pierwszy. Mieszanka ulgi i niepewności zmieszała się w chwili uwolnienia Kogane z pułapki, przez którą mógł zginąć. Wdzięczność przez zachowany sekret, który splatał ich coraz ciaśniej nicią zawiłej relacji. Aż w końcu pojawiły się w nim tak ciepłe, niemal palące go od środka uczucia - coś obcego i ekscytującego zarazem. Być może miłość, przywiązanie.
Nie, to z pewnością musiało być to. W innym razie nie czekałby z utęsknieniem, aż chłopak przyjdzie do niego z tym swoim firmowym uśmiechem. Obserwował to jak McClain powoli przykuca przy wyciętym lodzie, pod którym Keith krył się przed niechcianymi spojrzeniami.
Wyciągnął dłoń do morskiego stworzenia i pogładził ją, przyglądając się mieniącej się skórze i fiołkowym oczom, które utkwiły swe spojrzenie w jego twarzy. Uśmiechnął się promiennie i nawet się nie witając, przemówił zaczepnie - jak to już miał w zwyczaju.
- Dawno cię nie widziałem, Rybko. Mam teraz tyle pracy, że nie mogę już tak często cię odwiedzać. - Nie musiał mówić nic więcej. Kogane widział tę przepraszający wyraz w jego oczach, choć był on niepotrzebny. Nie chciał by się o niego martwił, jednak cieszyło go to z niewiadomych przyczyn. Egoistycznie napawał się tym słodkim uczuciem i powtarzał sobie "a jednak mu zależy".
Martwił się
- Jest diabelnie zimno, a ty i tak znów obserwujesz. Robisz kolejne zapiski czy jednak ten twój zeszycik zdążył już zamarznąć?
- Nie jest tak źle. Notatnik dobrze się trzyma i czasem coś dopisuję. Może kiedyś ci pokażę. - Odparł, wychodząc na brzeg i mimowolnie się skrzywił. Powietrze również było lodowate i szarpało jego mokrymi puklami, wdzierało się między łuski. Nic przyjemnego. Aż zadygotał i skulił się, co szybko zauważył jego towarzysz. Już po chwili na jego ramionach spoczął gruby kożuch, a Lance ośmielił się usiąść za nim i dzielić się ciepłem własnego ciała. Nawet nie próbował protestować, wiedział, że nie ma to sensu. Przegrałby potyczki słowne, a i nie chciał tracić tych bezpiecznych ramion, które go otulały.
- Zimą raczej nie jesteś zachwycony, jednak... Może chociaż święta ci się spodobają. - Lance odezwał się po chwili, zajęty przyglądaniem się złotawym znamionom na delikatnej skórze. śledził je wzrokiem, który wrócił zaraz na bladą twarz syrena, który chętnie lgnął do ciepła bez zbędnego słowa.
- Wydają mi się takie awangardowe, jednak ciebie zdecydowanie cieszy ten czas. Więc i mi to pasuje. - Odparł bez zastanowienia, a Lance cieszył się, iż ten nie może dostrzec jego delikatnie zaróżowionych policzków czy rozczulonego uśmiechu.
----------------
Alteańskie syreny miały tę możliwość zmieniania swej postaci, działały niczym kameleony. Mogły wtapiać się w otoczenie, oszukiwać drapieżniki lub modyfikować swe ciało dla własnych pobudek. Również Kogane chciał wyzbyć się swej naturalnej postaci z pewnych i prostych przyczyn - dla Niego.
Tak zamienił ogon zdobiony czerwoną łuską na parę zmarzniętych nóg, które okrył ubraniem McClain'a. Nogawki były dla niego zdecydowanie niewygodne i zbyt długie, jednak potulnie wsunął je na ciało. Ubrał również koszulę i proste pantofle, a gdy był już gotów i na nowo przyzwyczaił się do tej dziwacznej ludzkiej postaci - mógł powitać rodzinę szatyna. Uściskał matkę, z szacunkiem ujął dłoń ojca, wygłaskał po włosach wszystkie małe pociechy i z chęcią zasiadł do wspólnej kolacji. Przyglądał się temu, jak po czułych gestach, wszyscy zajmują swoje miejsca i pogrążają się w modlitwie. Cichej, głębokiej i napełniającej dom niezwykle magiczną aurą. Aż sam odruchowo się przeżegnał i uciekł wzrokiem, gdy Lance znów posłał mu ten rozczulony uśmiech.
- Nawet nie wiesz jak cieszę się, że do nas wróciłeś. Powinieneś częściej do nas zaglądać, zawsze znajdzie się dla ciebie miejsce. - Pani McClain zagaiła, nalewając do jego miseczki gorącej i pikantnej zupy. W ich domu wciąż się nie przelewało, jednak ta kobieta była tak niezwykle gościnna i dobra, że oddałaby mu nie tylko swój ostatni kęs strawy, ale i własne serce, które trzymała na dłoni.
- Staram się jak mogę, by znaleźć do tego okazję. - Wyznał szczerze. W końcu wiązało się to również z odwiedzaniem Lance, co naprawdę uwielbiał. - Mam jednak wiele pracy i obowiązków, co wiecznie zatrzymuje mnie w rodzinnych stronach.
- Rodzina Keith'a nie obchodzi też świąt, nie wierzą w Boga, mãma. - Lance wytłumaczył prędko, wiedząc, iż i tak spytałaby o te kwestie. - Chciałem więc pokazać mu jak wygląda to u nas. Możliwe, że zaraziłem go odrobinę ekscytacją tym czasem. Choć kompletnie nie ma pojęcia o co chodzi.
Po tych słowach, pomieszczenie wypełniło się śmiechem - nawet tym bruneta, choć teoretycznie powinien być zawstydzony zaczepką. Jednak nie był, nie umiał się nawet złościć; w końcu naprawdę sam wpadł w ten wir radości i ciepła, nawet jeśli go nie rozumiał. Nawet nie potrzebował rozumieć, chciał jedynie to czuć, jak najdłużej.
Tak gospodarstwo państwa McClain wciąż trwało w przyjemnej atmosferze, śmiechy nie miały końca, a cisza nie wkradła się nawet na chwilę. Dom wypełniał się zapachami potraw, ale i śpiewem każdego członka rodziny. Keith nawet dał przekonać się do zagrania na ukulele, które nie pasowało do zimowych klimatów czy też samych kolęd, jednak zdecydowanie był to kolejny pocieszny element wieczoru.
Czas płynął tak przyjemnie, błogo, rodzinnie. Dostał nawet jeden z najważniejszych prezentów świątecznych - uczucie przynależności.
Rozkoszował się nim z chęcią, analizował i starał się zapamiętać. W końcu w obcym miejscu poczuł się jak w drugim domu, a to wydało mu się być naprawdę niezwykłym i ważnym.
Jednak i tak musiał wrócić, jego czas powoli się kończył, a nie chciał ukazywać swej prawdziwej postaci. Tak pożegnał się z wszystkimi, wypowiedział ostatnie czułe słowa i wyszedł wraz z brunetem. Skierowali się do ciepłych źródeł, przy których to zdjął ubrania i z przyjemnością zanurzył się w wodzie. Odetchnął, gdy w końcu wrócił do swojej postaci. Jego ogon gładko poruszał się w wodzie, mieniąc się czerwienią i złotem, również i sam jego posiadacz wręcz promieniał. Był zmęczony, fakt - lecz szczęśliwy zarazem. Tak przyjemnie spędził czas i jeszcze przez moment mógł cieszyć się miłym towarzystwem.
- Już północ. Można by rzec, że jesteś swojego rodzaju syrenim Kopciuszkiem. - Lance zaśmiał się cicho, mocniej nakrywając się kożuchem. Z chęcią sam wygrzałby się w źródłach i popływałby chociaż przez moment, jednak wiedział, że nie wyszedłby wtedy z wody z równą chęcią. A jednak musiał niedługo wrócić do domu.
Gdy wciąż cicho chichotał, Keith jedynie zmarszczył brwi i spojrzał z niezrozumieniem na rozmówcę. Kopciuszek? Kim, do cholery, był Kopciuszek?
- Czekaj, nie mów mi, że nie znasz tej baśni. - McClain spoważniał jakby, mówiąc z lekkim zawodem i westchnął ciężko. Tak jakby była to największa strata na świecie. - Naprawdę... Altea jest tak rozwinięta, a nie znacie tak dobrych bajek? Wróć, ty nie znasz?
- Nie znam Kopciuszka, ale znam legendy o syrenach, które topiły ludzi za wredne nabijanie się z nich. - Keith burknął z urazą i ledwo powstrzymał się przed ochlapaniem chłopaka wodą. Prychnął więc jedynie, obnosząc się ze swoim oburzeniem i przewrócił oczami, gdy do jego uszu dotarł chichot szatyna. Przyjemny, lecz wciąż nie na miejscu.
- No, już. Nie bocz się na mnie. Kiedyś zaznajomię cię z wszystkimi ważnymi rzeczami. - Lance odezwał się łagodnie i nachylił się ku niemu, wspierając się dłońmi o grunt. Posłał mu nawet najładniejszy ze wszystkich uśmiechów, przyglądając się twarzy syrena. - I tak już wiele znasz i rozumiesz, co napawa mnie dumą i podziwem. Szybko się uczysz. Nawet sprawiłeś, że te święta były jeszcze piękniejsze.
Cień rumieńca wkradł się na policzki mitycznej istoty, która na moment aż skryła się w wodzie. Jak miałby znosić takie słowa ze spokojem? Jak miał reagować na jego zachowanie? Chłopak dokuczał mu, żeby zaraz zalać serce słodyczą. Był tak niemożliwy.
W końcu nieśmiało się wynurzył, jednak jedynie ukazując mu swe oczy i skrawek zaróżowionego nosa. Spoglądał niepewnie, odrobinę płochliwie. Wiedział, że nie powinien nawet pytać o szczerość tego wyznania. Usłyszałby jeszcze gorszą odpowiedź, a jego zażenowanie sięgałoby już poza jego limit. Nie miał jednak zamiaru milczeć, a chociaż zachować się z klasą.
- Bywasz okropny. - Zaczął niezbyt zgrabnie i zagryzł policzek od środka, gdy młody mężczyzna mimowolnie zareagował śmiechem na jego słowa. - Ale... Cieszę się, że powoli wprowadzasz mnie do swojego świata. Dziękuję, że mogłem z tobą spędzić ten wyjątkowy dla ciebie dzień.
Z każdym słowem cichli - i głos bruneta, i śmiech starszego chłopaka. Wpatrywali się w siebie, nie musząc nawet wypowiadać kolejnych słów. To było aż nazbyt oczywiste - nawet odchodząc od religijnej otoczki tego dnia - ten czas był dla nich zdecydowanie niezwykły i magiczny. Każdy dzień ich zbliżał, zacieśniał więzy i już nawet nie chodziło o sekret i związane z nim drobne kłamstewka. Obaj wpadli w sidła, które zaczynali rozumieć, i z których nie mieli zamiaru się ratować. Wręcz przeciwnie, brnęli w nie dalej i dalej.
- No proszę, jednak to prawda. W Wigilię nawet rybki potrafią przemówić prawdziwie ludzkim głosem. - Zażartował, dogryzając momentalnej słabości i chwili, która z pewnością rozpoczęła coś nowego. Zapewne mógłby dodać coś jeszcze, a Kogane - jak to w jego naturze - plasnąłby go z oburzeniem, by uciec zaraz jak najdalej. Nie stało się jednak nic z tych rzeczy. Co więc miało miejsce?
Lance zbliżył się jeszcze odrobinę i wsunął dłoń do ciepłej wody. Przysunął ją do miękkiego policzka i niemo nakazał syrenowi, by ten wynurzył się chociaż odrobinę. Lustrował jego twarz, delikatnie szpiczaste uszy i mokre pukle, które okalały policzki i delikatnie zmarszczone czoło. Następnie już jedynie przymknął powieki i musnął wargi bruneta, pieszcząc je niespiesznie. A gdy ich pocałunek zakończył się miękkim cmoknięciem i odsunęli się od siebie, McClain posłał mu najczulszy uśmiech.
- Wiesz, może jednak zacznę obchodzić te twoje święta.
- Dobra decyzja, Rybko.
------
Jedyne czego wiecznie się trzymam, to późne pory dodawania swoich prac, huh. Przyznaję, nie mam siły, ani ochoty by pisać. Jestem wykończona, ale jednocześnie chcę dać jakiś znak, że jeszcze nie umarłam - pisarsko i ogólnie.
Więc krótko - zostawiam Was z tym one-shotem i życzę miłych świąt, bo sama po raz pierwszy w życiu się z nich cieszę
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top