6. Nott ma cudowną narzeczoną.

Fawleyowie mieszkali w centrum Oxfordu w starej, ale zadbanej przez służbę kamienicy, którą zwykli nazywać z niewiadomych powodów rezydencją. Daleko jej było do takiego tytułu, ale zdaje się, że nikt prócz Zabiniego zdawał się nie zwracać na to uwagi, a co więcej – wszyscy czerpali garściami z możliwości pochwalenia się, iż przebywali w domu tak zacnej, poważnej rodziny czystokrwistych. Nawet Blackowie, będący prawdziwą elitą wśród arystokratów, nie mieli większych problemów w przyjaźnieniu się z Fawleyami.

Nad wejściem do kamienicy zostały umieszczone dwa posągi o ludzkich rozmiarach, każde z nich z uniesioną dłonią i pustą twarzą bez wyraźnie zarysowanych oczu czy ust. Wyglądały, jakby pozdrawiały gości, ale jednocześnie odstraszały swoją aparycją. Ich włosy przywodziły Dionizemu na myśl Meduzę; im dłużej na nie patrzył, tym bardziej zdawał się zahipnotyzowany. Twarze były kanciaste i źle wyrzeźbione, jakby malarzowi przyświecała pewna idea, której nie potrafił sprostać, więc w akcie czystej rozpaczy nie dokończył pracy. Korony i masywne pierścienie nie miały określonych kształtów. Jedyne, na co rzeźbiarz poświęcił więcej uwagi, były szyje, ale Dionizy nie pojmował, czemu akurat ta część ciała wyglądała na dokładnie przemyślaną i czemu też Fawleyowie zdecydowali się przed wieloma laty zakupić te rzeźby.

Weszli do krótkiego holu, w którym tłoczyli się czarodzieje w samych najlepszych odświętnych szatach. Dionizy nie dostrzegł ani jednej znajomej osoby – tyle tych ludzi było, że w końcu poddał się i skupił na obserwowaniu masy kolorowo ubranych gości.

Z salonu dobiegała muzykę na miarę teraźniejszych lat. Między kolejnymi czarodziejami latała srebrna taca z kieliszkami z winem, a u niektórych osób Dionizy dostrzegł drobne przekąski, więc gdzieś jeszcze musiała znajdować się druga patera, tym razem z jedzeniem. Zarówno w holu jak i z salonu rozlegały się głośne śmiechy i rozmowy, przetykane stukotem kieliszków lub miarowym puk, puk, puk obcasów o podłogę. Jakaś czarownica w czerwonej sukni i z szerokim uśmiechem ciągnęła mężczyznę w dół schodów, a jej kolczyki odbijały światło lamp. Staruszek w zielonej szacie pokazywał zebranym widzom sztuczkę ze znikającą pod kapeluszem żabą, a jeszcze inny chwalił się, ile dzisiaj wleje w siebie alkoholu.

— Jak tu wspaniale! — westchnęła Mary Flora i błyszczącymi oczami rozejrzała się po raz enty po pomieszczeniu. — Jeszcze nigdy nie byłam na takim przyjęciu. Cieszę się, że mnie zabraliście.

Dionizy uśmiechnął się krótko. Atmosfera powoli zaczynała mu się udzielać. Głowa potakiwała w rytm muzyki, do której właściwie już teraz chciał zatańczyć, ale niestety – dopiero co weszli i głupio by było od razu ruszyć na parkiet, choć cała dusza i całe ciało Dionizego mówiły, by tak właśnie zrobił. Mary Flora zagryzła dolną wargę, ale nie wytrzymała długo i po chwili uśmiechnęła się szeroko jak dziecko będące po raz pierwszy na Pokątnej.

— A pomyśleć, że chciałem to opuścić — powiedział do siebie Dionizy i zakołysał się na piętach.

— Pewnie często bywacie na takich zabawach.

— Niekoniecznie. — Rzucił Mary Florze uśmiech, gdy ta spojrzała na niego z rozszerzonymi oczami. — Wbrew pozorom nie jestem tak towarzyski, jak się niektórym wydaje.

— Ktoś nietowarzyski nie zaprosiłby nieznajomej na przyjęcie, na którym występuje sam Rabastan Lestrange. — Przybrała kąśliwy ton.

— To tylko fasada. — Założył poważną maskę na twarz, a usta zacisnął w wąską linię. — Jestem bardzo nietowarzyski. Tak bardzo, że spędzam popołudnia samotnie lub z jeszcze gorszym w tej kwestii przyjacielem. — Pokręcił głową z udawanym smutkiem. — Jesteśmy dwójką żałosnych mężczyzn.

Mary Flora parsknęła. Wyglądała cokolwiek zdrowiej i weselej niż podczas jego wizyty w szpitalu. A przy okazji, z tym uśmiechem mogłaby wygrać tysiąc galeonów.

— Ja popołudnia spędzam w szpitalu. Z chorymi żywymi lub martwymi. Kto tutaj jest bardziej żałosny?

Zmrużył oczy i zapatrzył w przestrzeń, a przy tym zmarszczył nos, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał.

— Masz rację — przyznał. — Jesteś bardziej żałosna.

Zaprowadził ją do salonu. Mary Florze zaparło dech w piersiach, a Dionizy uśmiechnął się jak szaleniec, kiedy poczuł, że serce zaczyna mu bić coraz szybciej, a umysł ogarnia feeria barw i dźwięków, które były tak żywe i skoczne, iż miał ochotę odrzucić kieliszek i tańczyć do białego rana.

Salon został tak powiększony, że teraz przypominał bardziej małą salę balową aniżeli miejsce na kawę. Duży żyrandol nadawał pokojowi ciepła, od którego Dionizy poczuł się swojsko i jeszcze raźniej, a z okien można było obserwować mugoli przechadzających się chodnikiem. Podłoga drżała, bo ktoś podkręcił głośniej muzykę, a śmiechy i głosy zmieszały się w jeden dźwięk. Zapachy perfum i jedzenia odurzyły Dionizego na krótko, ale szybko zebrał się w sobie i pociągnął za sobą Mary Florę, która stała z rozwartymi ustami i przypatrywała się wszystkiemu wokół.

— Zawsze tak wyglądają przyjęcia u czystokrwistych? — krzyknęła, ale Dionizy i tak ledwo to usłyszał.

— Na ogół nie! — Chwycił ją mocniej, żeby nie przepadła wśród tańczących. — To po prostu Fawleyowie przestali kontrolować, co się dzieje.

Mary Flora coś odkrzyknęła, ale słowa nie dotarły do Dionizego, więc taktycznie je przemilczał. Przepchnął się między dwiema parami, a po drodze potrącił starszą panią, która z pewnym skrępowaniem okręcała się w jednym miejscu. Przeprosił grzecznie, aż wreszcie dotarł pod okno, skąd dochodziło świeże, wciąż ciepłe powietrze. Dionizy odetchnął z ulgą i oparł się o ścianę obok Mary Flory, która usilnie starała się nie uśmiechać jak głupia.

— Lubicie tańczyć? — spytała.

Dionizy kochał tańczyć i choć nikomu się do tego nie przyznawał, wieczorami puszczał włoską muzykę i jeśli nie był zmęczony, tańczył do upadłego, póki nogi go nie bolały, a policzki nie czerwieniały od gorąca i ruchu. Przypominał sobie, jak kiedyś mieszkał w Positano i po zachodzie słońca wychodził z rodzicami do knajpek, a w specjalne dni typu urodziny szedł z nimi na potańcówki, na których bawił się jak nigdy później.

— Lubię, ale to nie oznacza, że potrafię — powiedział szczerze.

— Ja również! W wakacje często trenowałam u siebie w pokoju, na wypadek gdybym miała kiedyś wesele. Swoje lub przyjaciół. — Pokręciła głową jak do głupiego dziecka, choć twarz jej jaśniała szczęściem. — Nic oprócz piruetów nie potrafiłam.

— Ja znam podstawy fokstrota!

Mary Flora przez chwilę patrzyła na niego otępiale, a później parsknęła śmiechem i przygryzła kosteczkę palca wskazującego. Dionizy zmarszczył brwi.

— Co w tym takiego śmiesznego?

— Właściwie to nic... Ale wam nie wierzę.

Dionizy obruszył się. Wyciągnął w jej stronę rękę i skłonił się jak na prawdziwego dżentelmena przystało, na co Mary Flora uniosła brwi, ale uśmiechnęła się krótko. Chwyciła uroczyście wyprostowana dłoń i ją uścisnęła. Muzyka nie przestawała grać, aż Dionizy nie był w stanie się powstrzymać i wyciągnąć Mary Florę na parkiet.

— Pokażę ci, że się mylisz.

Zaczęli tańczyć, ale Mary Flora miała rację – nie znał podstaw fokstrota. Dlatego zamiast silić się na przypomnienie sobie ruchów, zaczął okręcać Mary Florę i bujać nią na boki. Przez chwilę nie potrafił wpasować się do tempa, ale kiedy złapał rytm, a czarodzieje rozproszyli się w jego umyśle, przetańczył z Mary Florą koło pół godziny. Po tym pragnęli opaść na krzesła i wypić coś zimnego, ale zatrzymała ich (a dokładniej Dionizego) pewna wysoka, upiorna kobieta.

— Dionizy — zaczęła Estelle Yaxley przymilnym tonem — zatańczysz ze mną jedną piosenkę?

Dionizy jak na zawołanie zesztywniał, a jego dotychczasowy szeroki uśmiech zaczął topnieć pod naporem ostrego wzroku Estelle. Odwrócił się do Mary Flory i przekazał jej, żeby chwilę odpoczęła, a on zaraz przyjdzie. Skinęła głową, ale nim odeszła, spojrzała z zaciekawieniem na Estelle. Ta nawet nie zwróciła na nią uwagi.

Ujął Estelle w pasie, a drugą dłonią chwycił jej rękę. Starał się ze wszelkich sił, by nie odrzucić jej ze wstrętem.

— Przyprowadziłeś piękną partnerkę — powiedziała bez ogródek. — Mary Shackebolt, prawda? Uzdrowicielka w Mungu. Siostra Kingsleya Shacklebolta, który, jak się dowiedziałam, należy do Zakonu Feniksa.

Zabini ściągnął usta, ale uporczywie milczał. Estelle przybrała drwiącą minę – nigdy nie uśmiechała się pogardliwie ani nie unosiła brwi w udawanym zdziwieniu – po prostu rysy jej twarzy stawały się nagle surowsze, a oczy zaczynały błyszczeć w bliżej nieokreślonej emocji. 

Estelle nie należała do pięknych kobiet, ale z pewnością przyciągała spojrzenia innych. Szczególnie nie można było oderwać wzroku od długiej białej rany, która ciągnęła się od mostka aż do podbródka, a której nie dało się zakryć nawet najlepszymi zaklęciami. Nie żeby Estelle chciała ją ukryć; bez skrępowania chodziła w sukniach ukazujących dekolt – nie mrugała nawet okiem, kiedy ktoś wpatrywał się w szramę dłużej niż powinien. Zdawała się czasami czerpać satysfakcję z uwagi, jaką jej poświęcano.

Zabini starał się nie skrzywić, kiedy przeszyła go ostrym, niebieskim spojrzeniem. Dionizy ponad miarę właśnie nie cierpiał jej oczu. Nigdy nie można było z nich wyczytać, co naprawdę myślała o rozmówcy.

— Bardzo urokliwa dziewczyna — kontynuowała Estelle, owiewając go miętowym zapachem. — Pamiętam ją jeszcze z Hogwartu. Rok młodsza, zawsze stłamszona przez sławę jej brata. Była praktycznie nikim w porównaniu do niego.

— Długo zamierzasz tak owijać w bawełnę? — spytał, już nie mogąc się powstrzymać.

Estelle zamrugała, jakby właśnie Dionizy zepsuł jej zabawę.

— Nie boisz się, że cię wyda? — Kiedy Dionizy zesztywniał, wspięła się na palce i powiedziała wprost do jego ucha: — A co jeśli pracuje dla Zakonu i właśnie dostarcza mu o tobie informacje?

Dionizy obrócił ją i przez chwilę milczał, bo właściwie nie wiedział, co odpowiedzieć. Kiedy ponownie położył jej dłoń na plecach, poczuł, że zaczął się pocić.

— Wtedy ona również poniesie konsekwencje — stwierdził.

Estelle pokręciła głową, jakby miała do czynienia z dzieckiem. Dionizy musiał przełknąć narastający gniew, który wręcz kazał mu, by szarpnąć Estelle lub nakrzyczeć jej w twarz. Nie słyszał już muzyki, a słowa Yaxley odbierał z podwójną wyrazistością. Podłoga przestała drżeć, a wzrok zawęził się do tych niebieskich oczu, które nie pozwalały mu odejść nawet na stopę.

— Dumbledore dopilnowałby, by tak się nie stało. Jest chroniona przez najważniejszych ludzi w tym kraju. Pewnego dnia pożałujesz, że ją poznałeś.

— Nawet jeśli, to nie wiemy, jaki będzie wynik tej wojny, prawda? — Uniósł brwi. — Dumbledore nie jest wszechmocny. Nie ochroni każdego.

Estelle parsknęła, a Dionizy stracił grunt pod nogami. Nienawidził pewności, z jaką Estelle się obnosiła – jakby dokładnie wiedziała, co szykowała przyszłość. Zacisnął więc zęby i starał się nie pokazać, jak bardzo wytrąciła go z równowagi.

— Nie mówię tylko o Dumbledorze. Powinieneś przemyśleć, czy chcesz się z nią zadawać. Już sam fakt, że taka dobra dziewczyna jak ona pracuje w prowizorycznym prosektorium, powinno dać ci do myślenia. — Odsunęła się od niego, kiedy nagle muzyka ustała, a w sali rozległy się głosy i pierwsze poklaskiwania. — Miłego wieczoru. Ciesz się z koncertu. Rabastan Lestrange jest mistrzem w wielu dziedzinach.

Ukłoniła się wśród coraz głośniejszych oklasków i rzucając ostatnie ostrzegawcze spojrzenie Dionizemu, oddaliła się w stronę wyjścia. Patrzył, jak jej ciemne włosy znikają, i dopiero wtedy odwrócił się w stronę sceny.

Na środku pojawiło się błyszczące pianino i karminowe siedzenie o zaokrąglonych nogach. Zgasły światła i tylko jedna biała kulka, która oślepiała, jeśli się za długo na nią patrzyło, poruszała się nad stołkiem. Dionizy zaczął przedzierać się przez tłum na drugi koniec sali, gdzie miał nadzieję znaleźć Mary Florę. Czarodzieje wyjątkowo utrudniali mu to zadanie; wszyscy klaskali, zbici w wielką masę, i nie chcieli zrobić mu przejścia. Dotarł pod wielki łuk łączący ze sobą dwa pomieszczenia: salon i jadalnię, w której również panowały egipskie ciemności. 

Spojrzał do środka i zauważył dwóch chłopców, niewiele młodszych od niego, którzy się ze sobą kłócili, gestykulując żywo. Zostawił ich samych sobie i szukał dalej. Wpadł na kolejną osobę. Wymamrotał przeprosiny i rzucił na nią okiem. Przez chwilę wydawało mu się, że spotkał właśnie młodego syna Fawleyów, mogącego liczyć sobie najwyżej trzynaście lat, ale prędko o nim zapomniał, gdy dostrzegł Mary Florę. Chłopiec wbiegł do jadalni.

— Och, wreszcie jesteście — powiedziała Mary Flora, klaszcząc najżywiej jak potrafiła. — Poszłam was wcześniej szukać, ale nigdzie was nie znalazłam.

— Przepraszam. — Machnął dłonią, jakby jedynie wyszedł na papierosa i się zasiedział na balkonie. — Trochę mnie zeszło. Ale zdążyłem idealnie na Lestrange'a.

W momencie kiedy to powiedział, światło padło na poważną, ale po młodemu zarysowaną twarz mężczyzny o długich, gładkich włosach. Rozejrzał się po sali i ukłonił szybko, z gracją, która przystała arystokratom. Zabiniemu nie pierwszy raz przyszło na myśl, że Rabastan był jakoś spokrewniony z Rudolfem Lestrange'em, który z twarzy wyglądał całkiem podobnie. Dionizy nie spotykał Rudolfa zbyt często, lecz przy jego poznaniu miał wrażenie, jakby rozmawiał z szalonym, acz zaskakująco rozsądnym mężczyzną, który też zdecydowanie za bardzo upodobał sobie rzucanie nożami w kogo popadnie.

— Jeszcze nigdy go nie słyszałem — przyznał Dionizy, nachyliwszy się, by Mary Flora go usłyszała. — Ale podobno jest genialny.

— Bo jest — potwierdziła skinięciem głowy i uśmiechnęła się delikatnie, kiedy oczy zaszła jej mgiełka. — Już za czasów Hogwartu był. Nawet na studiach nie przestał grać, mimo że miał dużo pracy.

Dionizy spojrzał na nią z ukosa. Klaskała ile sił w rękach, nie przestając nawet na chwilę. Małe włoski utworzyły wokół jej głowy aureolkę, a klatka piersiowa opadała i wznosiła się przy głębokim oddychaniu. Dionizemu zapaliła się czerwona lampka.

— Znasz go? — spytał i nie wiedzieć czemu, ale nie chciał poznawać odpowiedzi.

— Mhm. Chodziliśmy razem na studia uzdrowicielskie.

Rabastan usiadł przy pianinie i położył palce na klawiszach. W białym świetle wyglądał jak trup, a czarna szata, która zdawała się rozlewać u dołu, jedynie pogłębiała efekt. Dionizy splótł ręce i wlepił wzrok w Lestrange'a. Oklaski ustały, na sali zapanowała idealna cisza, którą niektórzy przerywali okazjonalnymi szeptami lub chrząknięciami.

Rozległy się pierwsze dźwięki. Rabastan zaczął spokojnie: wpierw cicho, ledwo dotykając klawiszy, jak gdyby dawał widzom czas na przyzwyczajenie się i wstąpienie do strefy podświadomości, gdzie nie liczyła się teraźniejszość tylko wspomnienia. Później przyspieszył, a muzyka rozniosła się po całej sali, aż nawet Dionizy stanął jak zahipnotyzowany, z myślami wędrującymi daleko stąd. 

Przed oczami miał ojca, który z kieliszkiem whisky ruszał się w takt melodii wygrywanej przez matkę. Uśmiechali się, a Dionizy siedział na wygodnej pufie ze skóry i śmiał się razem z nimi, co i rusz klaskając tłustymi łapkami. Matka nie potrafiła grać na fortepianie, ale lubiła udawać, że było wręcz przeciwnie. Od czasu do czasu, kiedy wypiła nieco więcej, brzdąkała na klawiszach jak małe dziecko, a Dionizy z ojcem ustawiali się po jej dwóch stronach i ją dopingowali. Oni się cieszyli, a matka dobrze bawiła.

Rabastan skończył grać. Nie od razu rozbrzmiały brawa, jakby czarodzieje wciąż znajdowali się pod urokiem muzyki, ale po sekundzie lub dwóch czarodzieje wybuchli euforią. Dionizy pozwolił sobie na ciche, powolne oklaski. Ojciec wciąż podrygiwał z kieliszkiem whisky, a matka imitowała ukłony. Wszyscy byli zadowoleni.

— To było świetne! — krzyknęła Mary Flora, a Dionizy sztywno skinął głową.

Lestrange wstał i ukłonił się raz, drugi, mając na twarzy powściągliwy uśmiech, aż zszedł ze sceny wśród jeszcze głośniejszych braw. Zapaliły się światła. Dionizy miał wrażenie, że zaraz odpadną mu dłonie. Mary Flora jednak nadrabiała za nich oboje.

— Strasznie mi się podobało! A wam?

— Ładnie.

— Tylko ładnie? Rabastan to prawdziwy mistrz!

— Mhm, masz rację.

Rozejrzał się dookoła. Długo jeszcze będą tak hałasować? Nie mogliby puścić normalnej muzyki? Dionizy opuścił ręce i przygarbił się. Najwidoczniej tylko on nie podzielał entuzjazmu widzów.

— Pójdę po coś do jedzenia — powiedział i odszedł, jakby się za nim paliło.

— Jakby co, to ja tu będę! — Usłyszał, nim w pełni zniknął w tłumie.

Udał się w stronę wyjścia do holu, bo wcześniej zdawało mu się, że widział niedaleko tacę z jedzeniem. Brawa powoli cichły, aż w końcu przerodziły się w zwykły szmer rozmów i śmiechów. Dionizy uśmiechnął się sztucznie do najbliższej czarownicy, która wyszczerzyła do niego żółte zęby. Odwrócił wzrok i pospieszył do wyjścia.

Nie uszedł nawet dwóch kroków, a znowu kogoś potrącił, a raczej – to ktoś potrącił jego. To jeden z tych chłopców, którzy kłócili się w jadalni. Spojrzał na Dionizego rozszerzonymi, szarymi oczami i nim Zabini mógł cokolwiek wydusić, chłopiec wyrzucił ręce w powietrze i wykrzyknął:

— Pożar! Pożar na górze! Pali się, tam ktoś jest!

Dionizemu zakręciło się w głowie, kiedy ktoś uderzył go z łokcia w plecy i przepchnął się do holu na schody.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top