5. Nott prawdziwą duszą towarzystwa.

Nie wiadomo, które z nich było bardziej zaskoczone obecnością tego drugiego: Zabini Mary Florą czy Mary Flora Zabinim. Oboje wpatrywali się w siebie z szeroko rozszerzonymi oczami, jak gdyby nie widzieli się przez długi czas i po wielu latach spotkali się w niecodziennych okolicznościach. Zabini jak przez mgłę pomyślał, ilu jeszcze znajomych mu ludzi prowadzi na boku szemrany interes i ilu będzie mu dane niedługo spotkać. W tym tempie niedługo okaże się, że nawet jego matka prowadzi interes na Nokturnie.

Przeczyścił gardło i starając się zachować profesjonalizm (który w tym przypadku ograniczał się do neutralnej miny i suchych informacji), poinformował:

— Przyniosłem dostawę. — Uniósł pojemnik na wysokość oczu. — Przepraszam za opóźnienie.

Mary Flora wypuściła ciężko powietrze przez nos i potarła czoło wierzchem dłoni.

— Następnym razem musicie się pospieszyć. W przeciwnym wypadku będę musiała was zgłosić — powiedziała wprost, na co Dionizy skinął głową, wciąż nieco skonsternowany.

Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłby położyć pojemnik. Mary Flora jakby zauważyła jego skrępowanie, machnęła różdżką i pojemnik poleciał do osobnego pomieszczenia, którego wcześniej Dionizy nie dostrzegł, a który musiał być jakimś składzikiem do tymczasowego trzymania rzeczy. Dionizy wolał nie zastanawiać się dłużej, co się w środku znajdowało. Jakoś nigdy nie ciągnęło go do poznawania szczegółów o, bądź co bądź, części swojej pracy.

— Tutaj jest potwierdzenie. — Mary Flora wzięła ze stołu pergamin i wręczyła go Dionizemu. — Wiecie, komu je przekazać. Za dwa dni musicie się znowu zjawić. Przekażę wam informacje przez sowę.

Dionizy rzucił okiem na pismo. Zauważył koślawy podpis Mary Flory oraz miejsce na sygnaturkę Zabiniego. Zgiął pergamin na pół i schował do kieszeni.

— Czy z tym pacjentem wszystko w porządku?

Mary Flora westchnęła i skurczyła się w sobie. Dionizy poczuł się naprawdę zły na samego siebie, choć to nie on był wszystkiemu winien. Mary Flora odwróciła wzrok na podłogę.

— Tak, jego stan jest stabilny. Dobrze, że przyszliście. W samą porę.

Dionizy nie mógł się nadziwić, że Mary Flora brzmiała tak... obco, zupełnie inaczej niż w noc urodzin Anthony'ego. Nawet wyglądała inaczej i Dionizy nie myślał tu o długiej, białej szacie uzdrowicielki, ale o nieumalowanej twarzy, z której na światło dzienne wychodziły sińce pod oczami, spierzchnięte usta i opuchnięte powieki. Postarzała się, straciła na blasku. Dionizy współczuł jej, choć nie do końca potrafił znaleźć źródło owej litości. Nie pierwszy i nie ostatni raz widział wymęczonego człowieka.

Zaplótł ręce na klatce piersiowej i spuścił wzrok na podłogę. Robiło się niezręcznie.

— Wracam do siebie. — Skinął głową na kominek. — Miło było cię znowu zobaczyć.

— Będziecie przychodzić regularnie? — spytała.

Dionizy potaknął.

— Tak, póki nie znajdzie się nikt na zastępstwo. — A jako iż się na to nie zapowiadało, Dionizy niestety będzie musiał zagryźć zęby i nie narzekać. — Postaram się, by następnym razem wszystko było na czas.

Mary Flora zagryzła wargę  i zmarszczyła brwi, jakby nie czuła się przekonana co do pewności słów Dionizego. Prawdę mówiąc, Dionizy również, ale przysiągł sobie, że dołoży wszelkich starań, by wypełnić obietnicę.

— Teraz to wy odpowiadacie za wszystko? — spytała z wahaniem, a Dionizy dostrzegł pionową zmarszczkę między brwiami, zupełnie jak u Lucjusza, kiedy ten chciał się co do czegoś upewnić.

— Najwidoczniej. — Uśmiechnął się krzywo.

Chciał również dodać, by trochę w niego uwierzyła, ale uznał, że w tych okolicznościach byłoby to wielce niestosowne, więc się powstrzymał. Dopiero musiał zasłużyć na zaufanie z jej strony.

Mary Flora odwróciła wzrok na podłogę i zmarszczyła czoło, jakby kalkulowała coś na szybko w głowie. Kiedy najwidoczniej doszła do jakichś wniosków, skinęła głową i powiedziała:

— W porządku. Będę pisała, jeśli będę od was czegokolwiek potrzebowała.

— W takim wypadku... do następnego razu, Ma... — Ugryzł się w język, nim pełne "Mary Floro" opuściło jego usta. — Do następnego razu.

Mary Flora po raz pierwszy od początku ich spotkania się uśmiechnęła. Przekrzywiła głowę na bok niczym ciekawski ptaszek.

— Do widzenia... Dionizy.

Dionizy odwzajemnił uśmiech.

Wszedł do kominka i spoglądając ostatni raz na Mary Florę, wykrzyczał "U Mischievousliego, Nokturn!", a po chwili zniknął w zielonych płomieniach.

~*~

Po pracy nie wrócił do rodzinnej rezydencji. Matki nie widział od kilku dni, co oznaczało, że wybyła na spotkanie z ojcem i nieprędko napisze do Dionizego z jakimikolwiek wyjaśnieniami, więc postanowił, że nie będzie tułał się po rozpadającym się domu i teleportuje się do siebie. Przynajmniej dach mu nie spadnie na głowę.

Wynajmował mieszkanie w Dover już od niemal czterech lat. Jego małe cztery ściany mieściły się na wąskiej uliczce biegnącej w górę pagórka, skąd co prawda miało się lepsze widoki, ale za to trzeba było płacić więcej. Dionizy dobrze zarabiał, ale dusza skąpca odzywała się w nim, ilekroć myślał na poważnie o przeprowadzce. Plus, już się przyzwyczaił do tej kanciapy. W myślach nawet nazywał ją domem.

Wrócił więc do domu koło dziesiątej. Ziewnął przeciągle u progu, rzucił niedbale klucze na szafkę i zzuł buty, ustawiając je w równym rządku naprzeciwko lustra. Ciekaw był, czy skrzat przygotował kolację. Chyba nie powiedział mu, że wróci na noc do domu. Jeśli nie, to trudno – zawsze znajdzie się coś w lodówce. Ewentualnie pójdzie spać głodny, nie pierwszy raz zresztą.

Krążąc ramionami, żeby jakoś wyeliminować napięcie mięśni, przeszedł do kuchni i z lodówki wygrzebał jogurt. Później doczołgał się do salonu i już-już rozwalił się na kanapie, gdy wtem usłyszał dzwonek do drzwi. Dionizy przeklął głośno i ruszył powitać gościa.

U progu stał Nott. Rozglądał się dookoła, jakby był szczerze ciekawy otoczenia, mimo że przychodził do Zabiniego niezliczoną ilość razy i od poprzedniej wizyty nic się nie zmieniło – na dworze wciąż znajdowało się jedno smutne drzewko, połamany płot, którego dalej nikt nie naprawił oraz jakieś krzewy na malutkim kawałku ziemi imitującym podwórko. Skrzat nie mógł pracować na zewnątrz, a Dionizemu nie paliło się do pielenia, więc ogród zapuszczał się coraz bardziej z dnia na dzień. Istny obraz nędzy, jeśli spytać Dionizego, ale nie mógł nic na niego poradzić.

— Hej. — Dionizy rozejrzał się dookoła, czy nikogo więcej nie było, a po chwili otworzył szerzej drzwi. — Coś się stało?

Anthony pokręcił głową i uśmiechnął się nikło. Wszedł do środka i zrzucił z siebie wierzchnią szatę, ukazując nieformalne ubranie, dziwnie do niego niepodobne. Dionizy przyzwyczaił się do eleganckiego stylu Notta.

— Mam wieści dotyczące przyjęcia u Fawleyów — zaczął Anthony, przechodząc do salonu, a Dionizy powłóczył się za nim. — Sporo czystokrwistych się na nim znajdzie.

— Brzmi jak świetna zabawa — stwierdził Dionizy. — Jak myślisz, zaczną narzekać na siebie pięć czy dziesięć minut po rozpoczęciu?

Anthony zgromił go na pozór ostrym wzrokiem, w którym mimo wszystko czaiła się iskierka rozbawienia. Ach, no tak, przecież on zaliczał się właśnie do tych czystokrwistych. Skoro słowo się rzekło, Dionizy musiał iść w zaparte, czerpiąc przy tym zabawę.

— Obstawiałbym gdzieś pośrodku, siedem minut. — Ujął się za podróbek i udał zamyślenie. — Może krócej, jeśli temat zejdzie na pieniądze.

— Fawleyowie szczycą się wysokim poziomem organizowanych przyjęć. — Na Anthonym jego słowa najwyraźniej nie wywarły żadnego wrażenia, skoro mówił znudzonym tonem. — Nie pozwoliliby na takie zachowanie.

Dionizy uśmiechnął się kpiąco.

— Możliwe. — Już dla świętego spokoju porzucił temat. — Co jeszcze?

Anthony skrzyżował ręce i ze zmrużonymi oczami powiedział:

— Można przyjść z osobą towarzyszącą. Ja wybieram się z Estelle. — Odwrócił twarz w stronę kanapy. — Będziecie mieli okazję się bliżej poznać, jeśli już tego nie zrobiliście.

— Czarująca wiedźma. Rozmawiałem z nią kilka razy. Wspaniała kobieta.

Anthony rzucił mu paskudne spojrzenie, od którego się skrzywił.

— Nieważne. — Dionizy machnął ręką i rozwalił się na sofie. — Masz jakieś ciekawe wieści?

Anthony usiadł obok niego, sztywno wyprostowany i z marsową miną. Pan Nott, idealny arystokrata. Dionizy miał ochotę przewrócić oczami i dźgnąć go palcem, żeby przestał być taki poważny, ale wtedy Nott zdenerwowałby się i niczym obrażone dziecko odburkiwałby mu do końca odwiedzin. Dlatego też Dionizy dał mu tyle przestrzeni, ile potrzebował.

— Pamiętasz, jak Lucjusz mówił o znanym pianiście? — spytał i nim Dionizy mógł odpowiedzieć, kontynuował: — Nazywa się Rabastan Lestrange. Przez kilka lat podróżował po świecie, wystawiając koncerty na królewskich dworach jak chociażby w Danii, Belgii czy Hiszpanii. Dwa miesiące temu wrócił do Anglii.

Dionizy zmarszczył brwi. Lestrange? Znał jednego Lestrange'a i cokolwiek by o nim nie powiedzieć, był szalenie lojalnym sługą Czarnego Pana. Znajdował się nawet w najbardziej zaufanym kręgu poddanych, o którym Dionizy mógł jedynie pomarzyć. Czyżby byli jakoś spokrewnieni?

— Widać, że Fawleyowie się tym razem bardzo postarali — przyznał powoli.

— Oni zawsze się bardzo starają — poprawił go Anthony. — Z tego w końcu słyną.

Dionizy mruknął pod nosem i potarł podbródek. Może rzeczywiście przyjęcie u Fawleyów nie było takim złym pomysłem?

— Nie potwierdziłeś, że przyjdziesz — zauważył Anthony, jakby czytając mu w myślach. — Mam nadzieję, że nie myślisz o odpuszczeniu sobie takiego występu. Taka okazja zdarza się bardzo rzadko! W dodatku zostałeś zaproszony. Nie uważasz, że głupio byłoby się nie pojawić?

— A od kiedy ty się stałeś taką duszą towarzystwa? — Spojrzał na Notta z delikatnie uniesionym kącikiem ust. — Nie poznaję cię ostatnio.

Anthony odwrócił wzrok i wzruszył ramionami. Schylił się, jakby chciał sięgnąć po szklankę, ale w porę uzmysłowił sobie, że nic mu nie zostało zaproponowane do picia, więc wrócił do poprzedniej pozycji z rumieńcem zażenowania.

— Uczę się od ciebie — odparł szybko, nie mając odwagi, żeby spojrzeć na Dionizego. — Mogę więc liczyć, że się pojawisz?

Dionizy parsknął i odchylił się na oparcie. Oparł głowę na dłoni i z uśmiechem powiedział:

— W porządku. Ale masz trzymać Estelle z dala ode mnie. Chcę przynajmniej jeden wieczór spędzić przyjemnie.

~*~

Zgodnie z obietnicą, następnym razem Dionizy się nie spóźnił, za co głęboko dziękował Merlinowi i wszystkim bóstwom w niebie. Wypadł z kominka, który wciąż jak na złość nie został wyczyszczony. W pierwszej chwili Mary Flora nawet nie zwróciła na niego uwagi. Dopiero kiedy odchrząknął, podskoczyła niby wyrwana z myśli i na niego spojrzała.

— Dzień dobry. — Wylewitował pojemnik przed Mary Florę. — Proszę bardzo. Tym razem przyszedłem na czas. Mam nadzieję, że operacja przebiegła pomyślnie.

Ostatnie zdanie zabrzmiało cokolwiek kwaśnawo na języku, ale prędko odgonił od siebie te uczucie i skupił się na Mary Florze, która dzisiaj wyglądała równie źle co ostatnio. Cienie pod oczami, zgarbiona sylwetka jak od ciężaru niesionego na barkach... Dionizy westchnął ciężko i splótł palce za plecami. W głowie narodził mu się pewien pomysł, ale bił się z myślami, czy aby nie postępował głupio.

— Dziękuję. Wasze potwierdzenie. — Wręczyła papier, na który Dionizy nawet nie spojrzał. — Wasz przełożony ma mnie poinformować o sytuacji w Azkabanie. Dawno nie pisał, jak czują się więźniowie i czy nie potrzebują pomocy. Zaczynam się martwić.

Nie pamiętał, by Nott cokolwiek wspominał o więźniach. Zanotował sobie w głowie, by go o tym poinformować.

— Póki co nic poważnego się nie dzieje. Ale poproszę go w waszym imieniu... Jane Doe.

Mary Flora uśmiechnęła się słabo i odwróciła do tablicy, na której poprzyczepiała jakieś zdjęcia. Dionizy z tej odległości nie widział, co one przedstawiały, ale też wolał się w to nie zagłębiać. Chciał spać spokojnie w nocy.

Uznał, że jeszcze chwila ciszy i Mary Flora go wyrzuci, więc wypalił, nim miał szansę ponownie przemyśleć swoją decyzję:

— Wybierzesz się ze mną na przyjęcie do Fawleyów?

Już, po strachu. Całe spięcie uciekło z niego wraz z ostatnim słowem. Czym się tak stresował? Nie poszło tak źle. 

Mary Flora odwróciła się do niego i zrobiła "o" z ust. Dionizy skrzywił się i zaczął bawić się palcami.

— Pomyślałem, że moglibyśmy się wybrać razem. Podobno pojawi się Rabastan Lestrange, a obojgu nam przyda się chwila rozluźnienia... Żeby na chwilę zapomnieć o pracy i o... wszystkim — dokończył kulawo, czując się nagle z jakiegoś powodu jak dziecko dzielące się z dziewczyną cukierkiem.

Zrobił z siebie okropnego głupka. Zaprosił praktycznie nieznaną mu kobietę, a przy tym nieomal zapadł się pod ziemię. Powinien głębiej się nad tym zastanowić. 

To też nie tak, że kompletnie nie miał koleżanek czy chociażby dawnych znajomych... po prostu pomyślał, że Mary Flora naprawdę potrzebowała odrobiny rozluźnienia. A i on już obiecał Nottowi, że przyjdzie. To wszystko.

Był pewien, że Mary Flora go wykpi. On by tak zrobił, gdyby był na jej miejscu. Ona jednak rozciągnęła usta w uśmiechu i skinęła głową, a cały ciężar zniknął jak za dotknięciem różdżki.

— W porządku... Kiedy, jeśli mogę wiedzieć? I jak mam się ubrać?

Dionizy przeniósł się z pięty na palce i z powrotem, niemal podskakując ze szczęścia.

— W niedzielę o osiemnastej. Załóż co chcesz. Jedyny wymóg to tak naprawdę wyglądać elegancko. — Wzruszył ramionami. — A z tym nie powinno być problemu.

Może i nie powinien dodawać tego ostatniego zdania, ale słowa same wypłynęły. Mary Flora bezsłownie się zgodziła.

— Wyślę do ciebie sowę wieczorem — dodał Dionizy, przestępując z nogi na nogę. — Nie chcę ci przeszkadzać. Do zobaczenia, Mary Floro!

Jeśli kiedykolwiek czuł się tak szczęśliwy jak teraz, musiał być albo bardzo pijany, albo bardzo młody. Nawet sobie nie wyobrażał, jak krótka zgoda mogła go uradować.

Mary Flora machnęła mu ręką na drogę.

— Do zobaczenia, Dionizy!

Dionizy naprawdę żywił nadzieję, że Mary Flora jeszcze nie raz pożegna go tym zwrotem.

~*~

Rozdział wyszedł dłuższy niż planowałam. Mary Flora nabrała nowego charakteru, mam wrażenie. Teraz brzmi jak z gry Beholder: "Towarzyszu, wykonujcie dzielnie swoja pracę, a wszelką niesubordynację karzcie w trybie pilnym. Liczymy na was! Nie zawiedźcie państwa!"

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top