4. Nott i jego instynkt przetrwania.
Dionizy uważał się za spokojnego człowieka. Zważywszy na swoje włoskie korzenie, można go wręcz uznać za stoika. Sądził, że cokolwiek zostanie mu powiedziane – dobre czy złe wieści – Dionizy przyjmie to na chłodno, ukazując niewielki pierwiastek emocji. Postawa godna pochwały, wmawiał sobie. Dzięki spokojowi zajdzie daleko, powtarzał.
Dionizy uważał się za spokojnego człowieka. Rzeczywistość jednak bywała brutalna.
Tu i teraz, popijając jeden łyk whisky za drugim, nie wiedział, czy wpierw rzucić w Notta szklanką, czy też omówić szczegóły dotyczące pracy dla Czarnego Pana i dopiero później zająć się mordem. Którąkolwiek opcję by nie wybrał, wszystko sprowadzało się do morderstwa z pasją. Wysiorbał kolejny kieliszek i kiedy przetarł usta dłonią, zwrócił się do Anthony'ego:
— Co ci padło na mózg, żeby pracować z Malfoyem? Nie masz już za grosz instynktu przetrwania?
— A może to właśnie współpracę podpowiedział mi mój instynkt?
— W takim razie jest całkowicie zjebany. — Machnął ręką i postawił whisky na szafce tak mocno, że niemal się wylało.
Anthony zrobił oburzoną minę i jak dziecko skrzyżował ramiona. Gdyby znajdowali się w zupełnie innej sytuacji, Dionizy może i by zmiękł, ale teraz zachowanie Anthony'ego rozsierdziło go jeszcze bardziej. Napiął mięśnie i rzucił mu ostre spojrzenie.
— Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, w co się wplątałeś? Prawdopodobnie nie wyjdziesz z tego gówna do końca życia!
— Och, w takim razie ty możesz babrać się w czarnym rynku, ale ja mam siedzieć z założonymi rękami i udawać, że nic się nie dzieje?
— Dokładnie! — Kropelki śliny poleciały na stos pergaminów, kiedy Dionizy machnął wściekle rękoma. — Myślisz, że jak w Ministerstwie się dowiedzą, że zajmujesz się brudną robotą na boku, nie wtrącą cię do Azkabanu?! To nie jest żadna przyjemna praca! Możesz stracić opinię, posadę, przyjaciół, rodzinę, szacunek... ba, nawet życie! Warto ryzykować za takie gówno?
— A właśnie że warto! — Anthony nie potrafił krzyczeć, ale teraz podniósł ton na tyle, na ile mógł, żeby zabrzmieć na zdenerwowanego. — Robię to dla ciebie, na Merlina!
— No to rzeczywiście, pogratulować zdrowego rozsądku — sarknął, a złość buzowała w jego żyłach. — Czujesz się lepiej, że pomagasz przyjacielowi w potrzebie?
Anthony zacisnął usta.
— Tak — wycedził. — Żebyś wiedział. Nie żałuję tej decyzji.
Dionizy odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się gardłowo. Pot spływał mu z karku, a z języka nie schodziło gorzkie uczucie przepitej whisky goryczy.
— Pożałujesz, jak tylko zobaczysz pierwszego trupa wynoszonego przez brudne kanały pełne szczurów. — Zmierzwił włosy, które były już lekko wilgotne. — Uwierz mi, tego widoku się nie zapomina. Rozwalona głowa, bo ktoś w napadzie szaleństwa uderzał nią w ścianę... Palce, często bez paznokci, powyrywane, bo ból fizyczny był lepszy niż majaki odbierające ci resztki zdrowego rozsądku... Pogryziona skóra, bo lepiej ugryźć samego siebie niż strażnika... Sczerniałe zęby, wargi obgryzione do krwi... Jesteś na to gotowy? — Uśmiechnął się gorzko, kiedy Anthony zbladł. — Bo ja myślałem, że byłem. A później zobaczyłem ciało mężczyzny bez jednej nogi, z wiszącym kikutem, z wciąż widocznym mięsem i kością. Do dziś mi się to śni.
Anthony oddychał płytko i patrzył mętnym, prawie że przestraszonym wzrokiem przed siebie. Dionizy mógł się tylko domyślać, co działo się w jego głowie – masa makabrycznych obrazów przewijających się przez myśli, jednych gorszych od drugich. Dionizy uśmiechnął się niewesoło i chwycił szklankę.
— To zostanie w tobie na zawsze. O tutaj. — Popukał się w skroń. — Będziesz żałował, że kiedykolwiek podjąłeś taką decyzję.
Anthony pokręcił głową i wysunął żuchwę do przodu. Wyprostował się i splótł palce w koszyczek, przez co bardzo przypominał swojego ojca. Dionizemu zrobiło się niedobrze na samo porównanie.
— Może tak. Może kiedyś będę. Może pewnego dnia mnie to przerośnie. Teraz jednak jestem pewien, że tego chcę. Pomogę ci i nawet nie próbuj mnie przekonywać do zmiany decyzji. Już postanowiłem.
Dionizy oparł się ciężko o szafkę. Westchnął i przejechał dłonią po czole.
— Jesteś strasznym idiotą — stwierdził, a Anthony uśmiechnął się krzywo. — Jak się w to w ogóle wplątałeś?
— Przez przypadek dowiedziałem się w Ministerstwie, że złapali trop Parkinsona. Pomyślałem, że będziesz potrzebował pomocy.
— Jakie to gryfońskie z twojej strony. — Dionizy przewrócił oczami. — Rzucić się za przyjacielem w ogień, wiedząc, że się na tym sparzysz. Odważnie i honorowo.
— W gruncie rzeczy Ślizgoni również mogą być odważni i honorowi — zaperzył się Anthony, na co Dionizy, niczym balonik spuszczający z siebie powietrze, uśmiechnął się szczerze, a uprzednia złość, choć wciąż tląca się w nim jak ogień, zmniejszyła się.
Anthony wyczuł zmianę nastroju, bo niepewnie odwzajemnił uśmiech. Dionizy wychylił resztki whisky bez uprzedniego wigoru, przetarł usta i powiedział:
— Opowiedz mi o tych szczegółach. Miejmy je już za sobą.
~*~
Dionizy tak po prawdzie nie narzekał zbytnio na swoją pracę. Dzieliła się ona na dwie części: pierwsza, która pochłaniała większość czasu i którą też głównie się zajmował, polegała na badaniu czarnomagicznych przedmiotów – ich działaniu, skutkach, rzuconych zaklęciach, historii. Dionizy lubił tę robotę, bo dzięki niej mógł w pełni skupić się na zadaniu, wyłączyć umysł na bodźce zewnętrzne i zrelaksować się. Druga część z kolei, znacznie mniej przyjemna, była związana z działalnością Parkinsona. I od czasu jego śmierci, wiele zadań miało spaść na Dionizego.
Kiedy więc Dionizy po trzech dniach wchodził schodkami do Mischievousliego, spodziewał się, że wielu zakapturzonych mężczyzn z wyciągniętymi różdżkami będzie czatowało na niego od progu z żądaniem o ich część pracy. Jakie było jego zdziwienie, gdy zamiast ponurych czarodziejów zobaczył jedynie swojego pracodawcę, który w dodatku nie zachowywał się inaczej niż zwykle.
— Dzień dobry — przywitał się ostrożnie Dionizy. Podszedł za ladę i skierował się do składzika.
Pan Mischievousli ogarnął go wzrokiem od góry do dołu i wymruczał ochryple "dzień dobry". Przejechał palcem pod nosem i odwrócił się do Dionizego plecami.
— Duży dziś ruch? — spytał Dionizy, wieszając w kanciapie płaszcz.
— Nie.
— Mhm.
Pracownia Mischievousliego mieściła się niedaleko wylotu na ulicę Pokątną. Główne pomieszczenie było niewielkie i słabo oświetlone. Pod sufitem latały świeczki, których wosk nierzadko skapywał klientom na głowy (ale, o dziwo, nikt się jeszcze na to nie skarżył), a w deszczowe noce dodatkowo zapalano lampy dające rozproszone, żółtawe światło. Na oknach widniał długi i obdrapany napis "Mischievousli", którego ani Dionizemu, ani jego szefowi nie chciało się zmieniać. W gablotkach ułożonych w literę "U" leżały puchary, naszyjniki, metalowe ręce (do dziś Dionizy nie wiedział, na co były one komu potrzebne), wazony i inne bliżej nieznane pochodzeniu rzeczy. Dionizy nie pytał, pan Mischievousli nie zwracał na nie uwagi, więc zgodnie uważali, że nie było tematu.
Prawdziwym skarbem Mischievousliego była pracownia na tyłach. Dionizy przysięgał, że jeszcze nigdy nie pracował w tak spokojnym, ciepłym i zadbanym miejscu. Kiedy padało, krople odbijały się o dach, co wbrew pozorom bardzo uspokajało Dionizego. Czuł się wtedy jak zahipnotyzowany. Pan Mischievousli miał kiedyś w planach wyciszenie całego pomieszczenia, ale kiedy zauważył, że Zabiniemu wręcz na dobre działało miarowe stukotanie, odszedł od tego pomysłu. Dionizy nie mógł nie docenić gestu.
Dionizy wpisał się do księgi obecności, podwinął rękawy i z dobrym nastawieniem wziął się do pracy. Na biurku oprócz masy zapisanych drobno notatek leżał diadem, który był jego przedmiotem zainteresowania od kilku ostatnich dni. Ilekroć zbliżał do niego rękę lub różdżkę, ten zaczynał drżeć i nagrzewać się, aż mógł poparzyć jak rozżarzone węgielki.
Przez pierwszych parę godzin było spokojnie – nikt nie przychodził, pan Mischievousli trzymał się z dala od Dionizego, a Dionizy próbował różne zaklęcia ochronne na diademie. Dzień jak co dzień, można by rzec. Dopóki do środka nie wszedł mężczyzna z zakrytą twarzą i nie postawił przed Dionizym niebieski pojemnik izotermiczny.
— Do Jane Doe — powiedział niskim, zmodyfikowanym magicznie głosem. — Szpital świętego Munga, 13B.
Dionizy potaknął, a kiedy mężczyzna wyszedł, wychynął głowę zza kurtyny i poinformował pana Mischievousliego, że nie będzie go przez jakiś czas.
— Przyszedł pojemnik do Munga. — Zawiesił głos, aby słowa w pełni dotarły do pana Mischievousliego. — Muszę go jak najszybciej donieść.
Pan Mischievousli skinął głową i w ciszy machnął ręką na kominek, który stał w najdalszym kącie na tyłach kantorka. Dionizy podziękował mu cicho, chwycił za pojemnik i proszek Fiuu, oraz mówiąc głośno i wyraźnie adres, przeniósł się do świętego Munga, sali 13B.
~*~
Wyszedł cały osmalony. Przeklął siarczyście w myślach na osobę, która od dawien dawna nie czyściła kominka. Porządek i szacunek najwidoczniej nie stanowiły dla niej ważnej wartości, skoro pozwalała, by czarodzieje przychodzili do niej umorusani od stóp do głów.
Znalazł się w rażąco białym pomieszczeniu. Przyzwyczaił się do ciemności panującej na Nokturnie, u niego w mieszkaniu czy w domu rodzinnym, dlatego też szokiem dla niego było, jak ktoś mógł wytrzymać w tak jasnym pokoju i nie stracić wzroku. Przetarł oczy i skupił spojrzenie na czubkach butów. Potrzebował chwili na przyzwyczajenie się.
Jane Doe jednak nie należała do cierpliwych osób. Podeszła do niego i stojąc w pewnej odległości, spytała tonem ociekającym zdenerwowaniem:
— Mieliście przyjść wcześniej. Co wam tak długo zajęło?
Dionizy poznawał ten głos. Nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek go usłyszy, jeśli miał być szczery. Uniósł głowę i rozszerzył oczy do wielkości galeonów. Jane Doe zaplotła ręce na piersi i zmarszczyła brwi.
— Mary Flora?
~*~
Podczas pisania tego rozdziału dowiedziałam się wielu przydatnych rzeczy, między innymi jak transportować narządy, w jakich płynach i pojemnikach je trzymać oraz co robić, żeby zminimalizować martwicę tkanki. Nie zdziwcie się, jeśli pewnego dnia użyję tej wiedzy w fanficku.
Z tym rozdziałem jest tyle rzeczy nie tak, że najchętniej bym go usunęła i napisała na nowo, ale pewnie nie wyjdzie już nic lepszego. Przepraszam za tak okropną kłótnię na początku. Może kiedyś ją poprawię, żeby nie była taka sucha.
Dobra wieść: mam już wszystkie rozdziały do końca opowiadania drobiazgowo rozpisane. Będzie ich 15, w teorii mają wychodzić co tydzień w piątek. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top