3. Nott obraca się w dziwnym towarzystwie.

Lucjusz przedstawiał sobą wszystko to, czego nie mógł Dionizy – majątek, dobre urodzenie oraz świetlaną przyszłość. Mieszkał w pięknej rezydencji o długiej historii, pracował w Ministerstwie, a ludzie wręcz kłaniali mu się na przywitanie. Zabiniemu nikt się nie kłaniał, a nawet rzadko kiedy się do niego uśmiechano. Nie, żeby miał o to pretensje. Po prostu czasami myślał, jak wiele można osiągnąć w życiu przez sam fakt, że urodziło się w takiej a nie innej rodzinie. Sam nie był zamożny, a o swojej pracy wolał nikomu nie wspominać. Ludzie jednak jakimś cudem zdawali się wiedzieć, czym się parał, kiedy nikt nie patrzył, a przez to też często go unikali.

Znaczy zależy, kto go unikał. Nie wiedzieć czemu przyciągał do siebie wielu śmierciożerców i, choć nie narzekał, nie mógł opędzić się od wrażenia, że nie było to wymarzone towarzystwo do picia. 

Dionizy wyszedł z kominka, a u jego boku od razu pojawiła się pomarszczona skrzatka, której imienia nie znał i nie chciał poznawać. Ukłoniła się na drżących nogach, niemal dotykając krzywym nosem podłogi.

— Przyszedłem spotkać się z panem Malfoyem. Nazywam się Dionizy Zabini.

Zabrzmiał bardzo spokojnie, ale w rzeczywistości mało mu brakowało, żeby zaczął się trząść. Skrzatka ukłoniła się i zniknęła. Zabini rozejrzał się dookoła i jak zawsze zachłysnął się niezwykłym wystrojem salonu Malfoyów. Sam marzył o złotych świecidełkach, wygodnych fotelach i ogromnym, kryształowym żyrandolu, który nie byłby zakurzony tak jak w domu matki Zabiniego. Najpierw jednak potrzebował czegoś więcej niż małej klitki, którą wynajmował w Dover. Oraz, oczywiście, pieniędzy.

Skrzatka po chwili się pojawiła i zaprowadziła Dionizego do gabinetu Lucjusza. Zabini skrzywił się, kiedy stanął przed drzwiami. Wychodziło na to, że spotkanie odbędzie się w typowo formalnym stylu.

Kiedy zapukał, a ze środka doszło "wejść!", Zabini nacisnął mosiężną klamkę i wszedł do środka, niemal kipiąc ze stresu.

W gabinecie już ktoś siedział. Zabini wpierw własnym oczom nie uwierzył. Nott – ten sam Nott, którego zaledwie kilka godzin temu wysłał do domu – przyszedł do Lucjusza i, najwidoczniej, ucinał z nim spokojną pogawędkę, nie krzywiąc się ani nie chmurząc na sam fakt rozmowy z kimś, komu ponoć nie ufał.

W następnej chwili poczuł nieoczekiwaną falę złości, od której zacisnął zęby. Dziwne rozdrażnienie, którego źródła nie potrafił znaleźć, owinęło się wokół niego niczym wąż. Czemu Dionizy się tak właściwie denerwował? Przecież Anthony w gruncie rzeczy nie zrobił nic złego. Fakt, zadawał się z kimś, kogo szczerze nie lubił i kto był według niego uznawany za typa spod ciemnej gwiazdy, ale to nie powód, by Dionizy od razu ciskał w niego gromy.

Czemu więc był zły?

Lucjusz zaś siedział nad jakimiś papierami. Nie wyglądał, jakby był w żałobie. Po wczorajszym przerażeniu nie został nawet ślad. Ubrał się w swoje codzienne granatowo-srebrne szaty, a z jego twarzy biły chłód i skupienie. Gdyby Dionizy go nie znał, uznałby, że śmierć Parkinsona nic go nie obeszła. Czarna wstążka w jego włosach stanowiła jednak dowód, że było wręcz przeciwnie.

— Ach, Dionizy. — Lucjusz wstał i podszedł do Zabiniego. — Miło cię widzieć.

Dionizy uśmiechnął się krzywo.

— Zapewne. — Uścisnął dłoń Lucjusza i szybko schował ręce do kieszeni. — Chciałem z tobą porozmawiać o... pewnej sprawie.

Na ile Nott wiedział o śmierci Parkinsona, tego Dionizy nie mógł stwierdzić, wolał więc zachować przezorność.

— Może przyjdę później...

Lucjusz machnął ze zniecierpliwieniem ręką i podszedł do stolika, na którym stały dwie szklanki i jedna karafka z bursztynowym płynem. 

— Właśnie o tym samym rozmawialiśmy. — Nalał Dionizemu whisky i wskazał mu wolny fotel. — Rozsiądź się.

Dionizy wypuścił powietrze nosem i zasiadł we wskazanym miejscu. Nott łypnął na niego jednym okiem, ale gdy tylko Dionizy odwzajemnił spojrzenie, wciąż będąc zaskoczonym i jednocześnie złym, skupił uwagę na whisky, jakby była najciekawszą rzeczą w całym pokoju. Lucjusz wcisnął Dionizemu szklankę w dłoń. Zacisnął na niej palce i wziął łyk. Od razu gardło go zapiekło.

Lucjusz należał do gadatliwych osób. Dionizy więc nie musiał długo czekać, żeby ten zaczął mówić.

— Pewnie chcesz wiedzieć coś więcej o Parkinsonie? — spytał, a gdy Zabini pokiwał niemrawo głową, odpowiedział: — Spotkał się z kilkoma śmierciożercami w tawernie w Plymouth. Podobno miał do omówienia kilka spraw z zadania, jakie przydzielił mu Czarny Pan. Nie wiem, o co dokładnie chodziło, nie zgłębiałem się w szczegóły.

— Im mniej wiesz, tym lepiej — wymamrotał Dionizy, na co Lucjusz zgodnie potaknął.

— W każdym razie aurorzy go śledzili. Musieli się dowiedzieć, że służył Czarnemu Panowi, w przeciwnym razie nie aportowaliby się całą grupą w Plymouth i nie próbowali go pojmać. Zebrali dowody na jego śmierciożerczą działalność.

Dionizy spiął się i rozszerzył oczy ze zdziwienia. Lucjusz zaplótł ręce na klatce piersiowej i z chmurną jak noc aurą zdawał się przekazywać Zabiniemu, że jemu również taki obrót sytuacji nie pasował. Przez moment się nie odzywał. Pewnie chciał dać Zabiniemu czas na uspokojenie serca, które nagle zaczęło bić dwa razy szybciej.

— Jakie dowody? — spytał słabo Zabini.

Czuł, że grunt usuwa mu się pod nogami.

Tym razem Lucjusz skinął głową na Anthony'ego, który siedział przez cały czas tak cicho, że Dionizy niemal zapomniał o jego obecności. Odwrócił w jego stronę głowę i ze spiętą miną oczekiwał, co Nott powie.

Anthony westchnął i odgarnął włosy z czoła.

— Transportowanie ciał z Akabanu do Munga. Nie wiedzą dokładnie, komu transportowano te ciała, ale mają nazwiska wspólników Parkinsona oraz niektóre papiery potwierdzające jego... działalność.

Zabiniemu zakręciło się w głowie. Nott spojrzał na niego ze współczuciem, czego Dionizy nie zauważył. Wziął drżący oddech i spytał:

— Wszystkich wspólników?

Nott odpowiedział mu cicho, prawie niesłyszalnie:

— Ciebie nie.

Dionizy sapnął, a żelazna pięść zaciśnięta na jego sercu zwolniła swój uścisk. Na matkę Merlina, jaka ulga! Odchylił głowę i przymknął oczy, żeby chociaż część stresu opuściła jego ciało. Jaka ulga, jaka ulga! Dzisiaj jeszcze nie nadszedł dzień, aby trafić do Azkabanu!

— Pracujesz na Nokturnie i Parkinson rzadko kiedy nawiązywał z tobą kontakt. Musiał pozbyć się dowodów twojego udziału.

Wolność, upragniona wolność! Uśmiech rozlał mu się na twarzy, kiedy świeże powietrze z zewnątrz wdarło się do jego ust. Jeszcze przez długi czas nie będzie musiał wdychać stęchłego, wilgotnego zapachu Azkabanu.

— Co nie zmienia faktu, że musisz trzymać się na baczności. Aurorzy stali się strasznie dokładni. Szukają nawet najmniejszych tropów, aby przymknąć wszystkich poddanych Czarnego Pana w Azkabanie.

Dionizy podrapał się po głowie i zwrócił z przymrużonymi oczyma do Anthony'ego:

— Spokojnie, nie dam się złapać. Nie spieszy mi się za kratki.

— Nie byłbym tego taki pewien. — Chłodny głos Lucjusza podziałał na Dionizego niczym kubeł zimnej wody. — Ktoś musi przejąć część zadań Parkinsona. Czarny Pan wytypował ciebie.

I już było po chwilowej radości. Dionizemu zrzedła mina, kiedy usłyszał ostatnie zdanie.

— To znaczy?

Lucjusz rozparł się na fotelu i ze skupieniem pokręcił szklanką. Między brwiami utworzyła mu się pionowa zmarszczka.

— Teraz to ty będziesz transportował zmarłych do Munga.

Dionizy i Anthony naraz pobledli. 

— I pomoże ci w tym Anthony. — Lucjusz wskazał go palcem. — Musicie razem ustalić szczegóły, jak tego dokonacie.

Dionizemu znowu zrobiło się niedobrze. Nie potrafił jednak stwierdzić, czy to od zadania, które dostał, czy od faktu, że Anthony musiał mu pomagać. Gdyby mógł wybrać, odsunąłby Anthony'ego z dala od tego bałaganu. Nie pozwoliłby, aby Nott pobrudził sobie ręce i dołączył do grona osób uważanych za parszywców, za prawdziwe szumowiny. Wolał, aby Nott służył za osobę godną naśladowania.

Czarny Pan jednak miał inną wizję swoich poddanych.

— Ile mamy czasu? — spytał, choć głoś odmawiał mu posłuszeństwa.

— Niewiele. Dwa tygodnie. Większość informacji co do oczekiwań Czarnego Pana przekazałem już Anthony'emu. Im szybciej się zabierzecie do pracy, tym bardziej Czarny Pan będzie z was dumny.

Dionizy spojrzał na Notta. O dziwo, jego twarz oprócz tego, że była chorobliwie blada, wskazywała na determinację i gotowość do działania. W jego oczach igrał mały płomień. Dionizy stropił się i zwiesił głowę.

— Co z pozostałymi śmierciożercami? Tymi, z którymi spotkał się Parkinson?

— Uciekli, gdy tylko wywiązała się bitwa.

Dionizy zacisnął dłoń w pięść. Tchórze.

— Czy ktoś oprócz Parkinsona nie żyje?

Lucjusz pokręcił głową.

— Nikt. Parkinson nigdy nie był zbyt dobry w walce.

Racja. Może to i dobrze? Gdyby Parkinson kogoś skrzywdził, aurorzy byliby jeszcze bardziej zdeterminowani, by złapać resztę śmierciożerców.

— Wiadomo, kto taki pracuje w Mungu?

Lucjusz zmarszczył brwi. Wyglądał, jakby był co najmniej skonsternowany pytaniem Zabiniego.

— A ty nie wiesz? — Pytanie brzmiało szczerze.

Dionizy pokręcił głową.

— Nigdy nie pytałem — przyznał i w momencie pożałował, że tak niewiele wiedział, dla kogo w sumie pracował. — Choć może powinienem.

— Nie znamy prawdziwego imienia tej osoby. Przedstawia się jako Jane Doe. Niezbyt wymyślnie, trzeba przyznać — dodał jakby do siebie, odwracając wzrok na szklankę z whisky.

Zabini przyznał mu rację. Kimkolwiek była (albo był – też się tak może zdarzyć) Jane Doe, nie wysiliła się na oryginalność.

Westchnął ciężko i potarł czoło. Rzucił Nottowi porozumiewawcze spojrzenie, po którym zgodnie stwierdzili, że czas się wynosić. Wiedzieli, co potrzebowali, a to, że owa wiedza zaczęła im ciążyć, nie miało znaczenia. Koniec końców Zabini robił to dla Czarnego Pana, dla wspólnego szczęścia.

— My już będziemy iść — powiedział Nott, podrywając się z siedzenia. — Musimy jeszcze porozmawiać o pewnych szczegółach.

Lucjusz również wstał, wyglądając na niemal zadowolonego, że Zabini i Nott zbierali się tak szybko do pracy. Chwila zwłoki i Czarny Pan już był wściekły.

— Będziecie na przyszłym przyjęciu?

Zabini zmarszczył brwi, ale Nott z kolei ochoczo pokiwał głową i uśmiechnął się.

— Oczywiście. — Uścisnął Lucjuszowi dłoń. — Podobno u Fawleyów ma zagrać jakiś tajemniczy pianista. Wiesz coś może o nim?

Lucjusz uśmiechnął się tajemniczo, a w jego oku pojawił się błysk, od którego Zabini już wiedział, że stanowczo nie chce poznawać tego pianisty.

— Niestety, nie mogę powiedzieć. To niespodzianka.

Zabini był coraz mniej pewien, czy rzeczywiście chce iść na to przyjęcie.

— Szkoda. — Anthony wzruszył ramionami, jakby naprawdę żałował, że nie wiedział niczego więcej, ale po chwili przywrócił mały uśmiech. — Do zobaczenia za tydzień w takim razie.

Wyszli, odprowadzeni przez Lucjusza. Gdy tylko na powrót znaleźli się w domu Zabinich, Dionizy podbiegł po whisky i nalał sobie całą szklankę. Gardło go paliło. Otarł usta i odwrócił się gwałtownie w stronę Notta, który stał niepewny blisko kominka i rozglądał się dookoła, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić. Dionizy wskazał na niego palcem.

— Skoro jesteśmy już sami — zaczął, przełykając ślinę — wyjaśnij mi, coś ty, kurwa, myślał?

~*~

Rozdziały raz na miesiąc chyba stają się moim przyzwyczajeniem. Help, potrzebuję jakiegoś kopniaka do szybszego pisania.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top