• I •

(...) "— Kim TY jesteś?
— Sobą. — odpowiedział Głos, tak głęboko i nisko, że ziemia zadrżała, i znowu:
— Sobą — głośno, wyraźnie i pogodnie; i potem po raz trzeci: — Sobą — szeptem tak cichym, że prawie go nie było słychać, a jednak zdawał się napływać ze wszystkich stron, jakby zaszumiały liście na wszystkich drzewach." (...) ~ C. S. Lewis, "Opowieści z Narnii. Koń i jego chłopiec", rozdział 11, "Nieproszony towarzysz wędrówki"

*

Historia ta wydarzyła się dawno temu, w czasach, których ani ty, ani ja nie możemy pamiętać.   Królem Narnii był wówczas Piotr, który panował roztropnie i sprawiedliwie wraz ze swoimi siostrami Zuzanną i Łucją oraz bratem Edmundem.

Był to zaiste Złoty Wiek dla Narnijczyków: często można było spotkać fauny i driady tańczące w lasach przy dźwiękach tęsknej, trochę smutnej, lecz pięknej melodii. Bobry pracowicie wznosiły tamy, jednak bez niepotrzebnego pośpiechu, ponieważ nie musiały się już obawiać ani Białej Czarownicy, ani napaści kalormeńskich wojsk.

Każdego lata centaury urządzały wspaniałe gonitwy w okolicach Latarnianego Pustkowia, tłumacząc ciekawskim, że szukają śladów Białego Jelenia (kilku złośliwych karłów żartowało jednak, że pewnie po prostu rośnie tam wyborna trawa). Powiadają, że sam Aslan przychodził wówczas często w te strony, napełniając radością serca swoich sióstr i braci.

Jednak, aby dotrzeć do miejsca, w którym toczy się nasza opowieść, musimy przebyć przełęcz dzielącą Narnię od Archenlandii. Tak jest, tę samą przełęcz, którą Szasta podróżował w ciemnościach na upartym jak osioł koniu, wraz ze stąpającym bezszelestnie Lwem u jego boku. To właśnie Szasty dotyczy nasza opowieść, choć, jak pewnie wiesz dobrze, zwany jest także Korem. 

*

Działo się to pełnią lata, w zacisznej, malowniczej dolinie, porośniętej gęstą trawą i  różnobarwnymi kępkami kwiatów. Wzdłuż dolinki spokojnymi, łagodnymi falami płynęła rzeka. W tym spokojnym, ocieplanym słońcem miejscu stał skromny, wybudowany z  czerwonego marmuru pałacyk wakacyjny, w którym Kor i Arawis lubili spędzać lato (budulec ten był powszechnie dostępny i używany, a oni nie mieli wygórowanych wymagań).

Czas spędzany w tym Poziomkowym Pałacyku dawał im wytchnienie od pracy i trosk, których wiele im dostarczało  opiekowanie się krajem. Tam również urządzali wyborne przyjęcia dla swoich przyjaciół.

*

— Kalio Mario, do spania. Jutro będziesz niewyspana. —
powiedziała Arawis, zwracając się do córki siedzącej przy dębowym stole w kremowo-poziomkowym salonie i wymachującej z zapałem pędzelkiem. Wczesnonocny zmierzch rozpraszały w tym pokoju przyczepione do sufitu maleńkie lampki w kształcie gwiazdek, ułożonych w konstelację Leoparda, oraz pachnące ziołami świece stojące w sześciu płytkich ściennych wnękach.

— Jeszcze chwilka. — obiecała dziewczynka, odgarniając  opadające jej na czoło włoski i  spoglądając prosząco na mamę dużymi, orzechowymi oczami. Twarz jej była szczupła i pogodna, przez osiem lat jej życia zostało na niej jednak też już wyrysowane delikatnymi kreskami zadumanie nad sobą i światem oraz tęsknota, cicha jak szept strun.

Raczej nie można by jej było nazwać bardzo urodziwą, lecz było coś niezwykle ujmującego i rozczulającego w pełnym życia blasku jej oczu, w nieco przekrzywionym uśmiechu i perłowym śmiechu. Biło to prawdopodobnie z głębi jej dziecięcego serca, czy też duszy, jakaś taka kalijkowa gracja i koniczynowa słodycz, które sprawiały, że w oczach i na oczach tych, którzy ją poznawali i uczyli się ją kochać, stawała się ~ Piękna. To właśnie Piękno oznaczało jej imię, Kalia, wybrane dla niej na prośbę rodziców przez ciocię Zuzannę, która zaczerpnęła je z lekcji greki, na które chodziła w swojej londyńskiej szkole.

Myślę sobie, że Piękno, które nie jest kiczem, bywa często ~ nieoczywiste.

Zgodnie z daną mamie obietnicą Kalia wykonała na kartce kilka ostatnich błękitnych maźnięć pędzlem, napiła się wody z glinianego garnuszka, po czym przyjrzała się swemu dziełu z mieszanką radości i spełnienia wymalowaną na buzi.

— Mama, chodź zobacz! —zawołała cicho, przyzywając kobietę drobną rączką. Zaintrygowana Arawis podeszła do córki i spojrzała ponad jej szczupłym ramieniem na obraz. To, co tam zobaczyła, na moment zaparło jej dech i spowodowało pojawienie się dwóch kroplistych iskierek w jej orzechowych oczach.

— Na Aslana, Kalijko, to jest przepiękne! — powiedziała ciepło, przeplatając miękko zmęczonymi palcami podobne do źdzbeł słomy włosy córki. A oto, na co patrzyły; w centrum obrazu stał, skąpany w blasku malinowo-miodowego Słońca uśmiechnięty, wysoki lew o nieco zbyt długich i trochę koślawych łapach, dużych oczach w kolorze morza oraz gęstej, złocistej sierści i grzywie. Był on zwrócony twarzą ku dwójce młodych ludzi: młodzieńca o jasnej cerze i piaskowych włosach oraz dziewczynie o mleczno-kawowej karnacji i kosoczarnych włosach, zaplecionych w długi warkocz. Chociaż ich twarze zostały namalowane niezbyt umiejętnie, został jednak uchwycony na nich wyraz oddania i miłości, jaką darzyli Lwa.

Chłopak miał na sobie ciemnoniebieską tunikę i ciemnozielone spodnie-szarawary, a dziewczyna błękitną sukienkę. W ramionach trzymała jakiś biały tłumoczek, który po dłuższym przyjrzeniu mu się mógł zostać uznany za niemowlę z wielkim rozdziawionym w ziewnięciu otworem gębowym, zamkniętymi oczami i czymś nosobodobnym, owinięte w czerwoną chustę.

Obie postacie stały wraz z Lwem boso na malachitowej łące, upstrzonej kępkami perłowo-różanych kalii, niebieskich niezapominajek i cytrynowych mleczy, zupełnie tak, jakby miały głębokie przekonanie, że ziemia, z której się zrodziły, nie może im zrobić żadnej krzywdy, jeżeli On jest z nimi. Byli to, oczywiście, Aslan udzielający błogosławieństwa Arawis, Korowi oraz maleńkiej Kalii Marii. Wtedy widzieli go po raz ostatni.

Dziewczynka nie mogła oczywiście pamiętać tamtej chwili, znała ją jednak dobrze z opowieści i często ją sobie wyobrażała. Wiele razy obraz ten powracał do niej w snach, orzeźwiał jej delikatną duszyczkę i uskrzydlał ją nadzieją.

— Naprawdę ci się podoba? —zapytała Kalia, przytulając się do pachnącego praniem ramienia mamy. Kobieta z Kosoczarnym Warkoczem zdążyła już troszkę opanować swoje wzruszenie i odpowiedziała zwięźle i rzeczowo, obejmując swoją latorośl:

— Jasne, że tak. Troszkę musimy popracować nad proporcjami i perspektywą, no i nad twarzami, żebyśmy nie wyglądali jak trolle, ale wspaniale dobrałaś barwy i bardzo sugestywnie uchwyciłaś nastrój tamtego wydarzenia. Widać, że się pięknie rozwijasz.

— Jeju, dziękuję — wyszeptała mała królewna — Myślisz, że On jutro przyjdzie?

— Nie wiem. — odparła Arawis poważnie. — Nie mogę ci tego obiecać. Ale zawsze możemy mieć nadzieję, że tak.

*

[• philokalia ~ gr. umiłowanie piękna •]

[Ciąg dalszy nastąpi]

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top