𝐑𝐨𝐳𝐝𝐳𝐢𝐚ł 𝟓𝟒

—Linka, czy ty mówisz poważnie? – dopytał Adam.

—Tak. Chcę wyjechać z tobą, do Francji. Nie mogę tu dłużej być, mam dosyć tej polskiej wojny. Poza tym, chodzi też o bezpieczeństwo.

—A ty myślisz, że Francji wojna nie dotyczy? Tam też walczą, tam też jest śmierć, Paulina. Nie uciekniesz od tego.

—Chcę wyjechać mimo wszystko. Pomóż mi, Adam. Jeśli nie chcesz zrobić tego dla mnie, to zrób to dla Blanki. Ona nie będzie miała tu przyszłości. Odejdą Niemcy, to przyjdzie inna swołocz...

—A co z Łucją? Byłyście najlepszymi przyjaciółkami, nie mogliście bez siebie żyć, co się zmieniło?

   Wszystko, chciała odpowiedzieć, ale w porę się powstrzymała, mimo że była to prawda. I bolało ją to. Tęskniła za tymi czasami, kiedy ich jedynym zmartwieniem było to, czy dobrze napiszą sprawdzian z matematyki, albo czy profesor od historii zapyta którąś z nich o genezę rozbicia dzielnicowego Królestwa Polskiego. Kiedy dopiero poznawały siebie i tym, kim są naprawdę.

—Nic. Nadal się przyjaźnimy, ale... Mamy teraz swoje rodziny, swoje obowiązki. Już nie jesteśmy dziećmi, Adam, zapomniałeś, że już wszyscy jesteśmy dorośli. I pora zacząć podejmować dorosłe decyzje. Dlatego, jako matka, postanowiłam, że najlepiej dla mnie i mojego dziecka będzie, jeśli stąd wyjedziemy. Możesz mi w tym pomóc?

—Przemyśl to jeszcze, siostra. Wiem, że chcesz jak najlepiej dla Blanki, ale pomyśl też o sobie. Odnajdziesz się we Francji? Tam życie wygląda inaczej niż tutaj.

—Poznam je. I może wreszcie znajdę swoje miejsce na ziemi.

—Dobrze. Dobrze, pomogę ci. Wiesz, że chcę tylko twojego szczęścia, Lina. I może poznasz kogoś...

—Nie, ja narazie nie chcę...

—Nie w tym sensie. Mam narzeczoną, ma na imię Christine. Skoro tak bardzo chcesz wyjechać, to będzie okazja, żebyście mogły się poznać.

—Och, bardzo się cieszę twoim szczęściem. Naprawdę. Tylko... Dlaczego nic nie powiedziałeś?

—Wiesz, jaka jest matka. Bałem się, że jej nie zaakceptuje. Ale tata wie. Bardzo się ucieszył, gdy mu powiedziałem. No, ja muszę się zbierać. Ucałuj ode mnie Blankę i pozdrów Łucję. I ty, Paulina, trzymaj się. Kocham cię, serwus.

   Młoda kobieta poczuła łzy zbierające się w kącikach oczu. Każdy wokół niej kogoś miał, tylko ona straciła swojego ukochanego. Wydawać by się mogło, że owe myślenie było egoistyczne, niemniej taka była prawda, a była ona bardzo bolesna.

***

—Cholera jasna! – Syknęła dziewczyna. Włożyła zranioną dłoń pod zimną wodę, która automatycznie przyniosła jej ulgę.

—Daj, pomogę ci z tym. – Powiedział Jasiek, wchodząc do kuchni. Wyjął z szuflady starannie zwinięty bandaż i wziął delikatnie rękę Łucji. – Jesteś rozkojarzona, powinnaś pójść się położyć.

—Będziemy umierać z głodu?

—Przestań. Nie rób ze mnie nieroba, Łucja. Może nie jestem wybitnym kucharzem, ale coś jednak potrafię – uśmiechnął się lekko. – No, to moja ulubiona dziewczyna na świecie idzie się teraz położyć, a ja się zajmę obiadem.

   Łucja pokręciła głową i odwróciła się tyłem. Jasiek uśmiechnął się tylko pod nosem.

—Nie to nie. Ja – zaakcentował – postawiłem sprawę jasno, moja droga. – Powiedział i wziąwszy ją na ręce ruszył w stronę sypialni.

—Jasiek, zostaw! Puść mnie, no! – Zaprotestowała. – Zostaw, jestem ciężka, zrobisz sobie coś! Puść mnie, Jasiek, cholera jasna!

—Osobiście dopilnuję, żebyś zasnęła. – Oznajmił stanowczo popychając nogą drzwi, aby te się otworzyły. Położył dziewczynę na łóżku, po czym przykrył kołdrą i położył się obok.

—Jasiek – zaczęła, jednak chłopak przerwał jej całując ją. – Muszę zrobić coś do jedzenia.

—Musisz, to ty iść spać, moja mała zmoro. A o obiad się nie martw, ja to załatwię.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top