Rozdział 9
Czas potrzebny na zejście z wieży, Lisah poświęciła na przynajmniej dziesięciokrotne przeproszenie Marisse za to, że znów nie uda im się odbyć spaceru po pałacowych ogrodach. Za każdym razem tancerka usiłowała ją przekonać, że w gruncie rzeczy nic się nie stało i że wcale tak bardzo jej się nie spieszy. W końcu nigdzie się nie wybierała. Bo niby dokąd?
Po zejściu z wieży, Lisah wyraźnie się rozluźniła. Odprowadziła Marisse do pokoju, gdzie jeszcze raz żarliwie ją przeprosiła. Potem podwinęła spódnicę i pobiegła korytarzem, zapewne z zamiarem dostania się do kuchni lub pomieszczeń gospodarczych. Skoro książę raczył wreszcie wychynąć ze swoich komnat, służba miała mieć pełne ręce roboty.
Marisse zaczynała powoli żałować, że sama nie jest jedną z osób pracujących w pałacu. Gdy już znalazła się z powrotem w sypialni, dotarło do niej, że nie ma pojęcia, co ze sobą począć. Do obiadu pozostało jeszcze sporo czasu. Nie miała pojęcia, gdzie znajdowały się sypialnie pozostałych dziewcząt, więc nie mogła wpaść do żadnej z nich z niezapowiedzianą wizytą. Przeczytała wszystkie przywiezione z domu książki, długie kąpiele w olejkach też zaczynały ją powoli nudzić. Jakkolwiek odprężające by nie były, wzdrygała się na samą myśl o spędzeniu kolejnych godzinach w zupełnej bezczynności.
Przygnębiona, podeszła do stolika i sięgnęła po odłożone tam pióro. Uznała, że skoro i tak nie ma co robić, napisze przynajmniej kolejny list do ojca. Odkąd przyjechała do Astel, przygotowała ich już przynajmniej tuzin. Pierwszego wieczoru, poprosiła Lisah o dostarczenie jej kopert i czystego papieru. Codziennie pisała listy do ojca i przyjaciółek z karczmy, poza wiadomością, którą nakreśliła w czasie drogi, żadnego jednak nie wysłała. Zakładała, że nie będzie z tym problemu, ot, wręczy koperty Lisah, a ta przekaże je któremuś z posłańców. W teorii miało to dużo sensu, w praktyce okazało się o wiele bardziej skomplikowane. Marisse dowiedziała się, że to Fien był odpowiedzialny za wydawanie listów. Czytał je, kontrolował i dopiero wtedy decydował, czy mają prawo opuścić pałac. Wszelkie próby kontaktowania się ze światem zewnętrznym, były ściśle monitorowane. Aby wysłać jakąkolwiek, choćby i najkrótszą wiadomość, trzeba było zawczasu uzgodnić to z nim – z człowiekiem, który jak na złość, postanowił zrobić sobie tydzień wolnego i spędzić go w mieście u boku chorowitego pomocnika kucharza. Bardzo odpowiedzialnie.
Na swoje szczęście, Marisse przewidziała, że pierwsze dni mogą zweryfikować obietnicę, jaką złożyła ojcu przed samym wyjazdem. Wzięła pod uwagę, że nie będzie w stanie wysyłać wiadomości codziennie, w ostatnim liście poprosiła go więc o wykazanie się jak największą cierpliwością. Przysięgła, że jak tylko uda jej się nadać jakąkolwiek informację, z pewnością to uczyni, dała też słowo, że i tym razem dołączy do niej kwiat. W Astel, które wręcz tonęło pod warstwą bujnej roślinności, znalezienie takowego, nie stanowiło żadnego problemu.
Chwilowo wszystkie listy przechowywała w jednym z przywiezionych z domu kufrów. Kończąc każdy z nich, wyobrażała sobie minę, jaką zrobi Fien, kiedy wręczy mu je wszystkie naraz. Nie miała nic do ukrycia, więc nie przejmowała się faktem, że niechybnie będzie zmuszony je przeczytać. Bardziej ciekawiło ją, jak zareaguje, gdy odkryje, że każda koperta kryje minimum pięciostronicowy tekst.
Zaczęła pisać, ale złapała się na tym, że nie jest w stanie skupić się na kreślonych słowach. Nie mogła zapomnieć o tym, co zobaczyła, będąc na wieży. Próbowała znaleźć odpowiedź na dręczące ją pytanie, co takiego przydarzyło się księciu. Czy Caladien nawdychał się w ogrodzie jakichś trujących roślin? Może natknął się podczas przechadzki na dzikie zwierzę, które zaatakowało go i ugryzło, wtłaczając do jego ciała niebezpieczną toksynę? A może zwyczajnie zasłabł, bo po raz pierwszy od tygodnia opuścił swoją komnatę? Marisse zdarzyło się kiedyś coś podobnego, gdy zbyt długo tańczyła na scenie. Wirowała i wirowała, aż zakręciło się jej w głowie, a obie nogi w sekundę odmówiły posłuszeństwa. Runęła wtedy na scenę z takim impetem, że Thalis uznał za cud sam fakt, iż nie wybiła kolanami dziur w deskach. Przez kolejne dwa kolejne tygodnie miała na nich siniaki wielkości dojrzałych jabłek, które nosiły barwę najciemniejszych śliwek.
W końcu się poddała i odłożyła pióro, nie napisawszy nawet połowy zaplanowanego listu. Uznała, że nie będzie bezczynnie siedzieć i czekać. Równie dobrze mogła wyjść z sypialni, aby poświęcić pozostały do obiadu czas na poszukania Fiena. Skoro mężczyzna wrócił, chyba mógł zamienić z nią parę słów. Był jej to winien.
Miała do niego trzy pytania. Po pierwsze: co on sobie w ogóle wyobrażał? Po drugie: ile zajmie posłańcowi dostarczenie jej listów? Po trzecie: gdzie w pałacu będzie jej wolno trenować? Wszystkie pytania były dla niej na obecną chwilę równie ważne, na każde musiała znać odpowiedź. Priorytetowe zdawało się dla niej zwłaszcza poruszenie kwestii treningów, których nie mogła dłużej opuszczać. Jej ciało wręcz krzyczało o odrobinę prawdziwego ruchu. Nie tego, którego doświadczała podczas leniwych spacerów, lecz tego, który mogła jej dać wyłącznie seria intensywnych ćwiczeń zakończonych szybkim oddechem, spływającym po plecach potem i zaczerwienionymi policzkami. W sypialni nie byłą w stanie robić niczego, prócz krótkich rozgrzewek.
Brakowało jej przestrzeni. Dusiła się.
Podniosła się z krzesła i bez zastanowienia, ruszyła do drzwi. Opuściła sypialnię, nie do końca wiedząc, w którą właściwie powinna się udać stronę. Nauczyła się już drogi prowadzącej do westybulu, więc ten kierunek wydał jej się na początek najbardziej odpowiedni. Założyła, że w którymś z głównych korytarzy natknie się na kogoś, kto wskaże jej dalszą drogę.
Pokonała zaledwie dwa zakręty, gdy doszedł do niej stukot czyichś butów. Odwróciła się, ale korytarz z obu stron świecił pustkami. Ruszyła dalej, zakładając, że prędzej czy później wpadnie na pobliskiego osobnika. Stłumione kroki towarzyszyły jej przez kolejne kilka sekund, nikogo jednak nie spotkała. Być może to echo niosło dźwięki poruszającej się po posiadłości służby? Istniało również prawdopodobieństwo, że spłoszyła kogoś, kto nie spodziewał się jej na korytarzu.
Skręcając za róg, jeszcze raz spróbowała się odwrócić. Wciąż nikogo za sobą nie widziała.
Tyle że osoba, która wydawała dźwięki, wcale nie szła za, lecz przed nią. Najwyraźniej również musiała zainteresować się tym, kto krąży bez celu po korytarzach, bo akurat wyszła zza pobliskiego zakrętu.
Marisse, która zazwyczaj polegała na swoich instynktach, zdążyła wyczuć ją na tyle wcześnie, aby w porę się zatrzymać. Chyba jeszcze nigdy w życiu aż tak nie cieszyła się, że w tańcu musiała mieć zawsze oczy dookoła głowy. Gdy ujrzała, na kogo o mały włos nie wpadła, ścisnęło ją w żołądku.
Caladien Hallvord wpatrywał się w nią z wyższością godną prawdziwego księcia.
* * *
Chwała za to, że zdążyła się dowiedzieć, jak wygląda. Gdyby nie poranna wizyta na wieży, nie domyśliłaby się, że ma do czynienia z tutejszym władcą.
– Cal... Wasza wysokość – poprawiła się i dygnęła, natychmiast pąsowiejąc na całej twarzy.
Po raz pierwszy mogła mu się przyjrzeć z tak bliska. Do tej pory bazowała jedynie na mętnych wyobrażeniach o jego osobie. Z mniejszej odległości mężczyzna wydawał się o wiele starszy. Nie, może niekoniecznie starszy, co prezentował się o wiele dojrzalej. Grafitowa koszula ozdobiona na przodzie finezyjnym, srebrzystym wzorem współgrała z eleganckimi butami i prostymi, doskonale dopasowanymi spodniami. Na przegubach dłoni nosił masywne połyskujące bransolety, a na piersi dekoracyjną spinkę w kształcie splecionej gałązki świerku. Nawet ona, choć niepozorna, musiała być warta więcej niż cały dobytek Marisse, Aidy, Rize i Delphie razem wzięte.
– Czyli to ty jesteś tą nową dziewczyną – odparł bez szczególnego zainteresowania.
Niechętnie się wyprostowała się i rozluźniła ramiona, pozwalając, aby poddał ją szczegółowej ocenie. Pierwsze wrażenie. Musiała zrobić na nim naprawdę dobre pierwsze wrażenie, aby zechciał dowiedzieć się o niej czegoś więcej.
– Marisse Evenghard, wasza wysokość – przedstawiła się najgrzeczniej, jak tylko potrafiła. Serce biło jej jak oszalałe. Wmawiała sobie, że książę doskonale wie, o jej eskapadzie na wieżę, o tym, że niechcący stała się świadkiem jego słabości. – To zaszczyt, móc cię w końcu zobaczyć.
Calden oparł dłoń na biodrze.
– Nie wątpię. – Powiódł spojrzeniem przed siebie, jakby żałował, że w ogóle się zatrzymał. Po chwili jednak coś zmieniło się w jego nastawieniu, bo zmarszczył brwi. Jego czujny wzrok ponownie padł na dziewczynę.
Korzystając, że się jej przygląda, ona także postanowiła zlustrować jego twarz. Od razu przestała się dziwić Iarize, młody mężczyzna był bardzo przystojny. Jakby się nad tym głębiej zastanowić, jego wygląd naprawdę dobrze współgrał z wiekiem. Linia jego szczęki okazała się dość ładnie zarysowana, nie była może szczególnie ostra, ale za to w ciekawy sposób podkreślała kości jarzmowe i pozbawioną brody żuchwę. Nie dostrzegła na jego połyskującej twarzy żadnych śladów zarostu. Najpewniej dopiero co się ogolił.
Zmierzwione włosy Caladiena sięgały do uszu, nie do szyi tak jak początkowo sądziła. Czarne jak noc kosmyki zdobiła pajęczynka cienkich, srebrzystych nitek. Srebro ujawniały się również w postaci plamek w jego błękitnych tęczówkach, a także zdobiącego ucho kolczyka.
Zyskała odpowiedź, dlaczego w zimowym pałacu dominowało właśnie srebro. Jego właściciel sam w sobie przypominał jaśniejącą na nocnym niebie, metaliczną gwiazdę.
Gwiazdkę, która nagle przygasła i równie nieoczekiwanie wybuchła.
– Sztylet – zauważył, nie przestając lustrować jej od stóp do głów. Choć jego twarz nie wyrażała żadnych konkretnych emocji, ewidentnie walczył z narastającym rozdrażnieniem. – Nadal go masz.
Marisse, która nie spodziewała się, że książę będzie wiedział o broni, aż się spięła, słysząc atakujący ton jego głosu. Usiłowała nie zdradzić pozycji broni, przypadkowym opuszczeniem głowy. Pochwa sztyletu przylegała do jej uda, nie było możliwości, aby książę ujrzał jakiekolwiek wybrzuszenie, zdradzające jego pozycję. Jakby tego było mało, rozkloszowany dół sukni miał nie jedną, ale aż dwie warstwy grubego materiału. Dałaby sobie uciąć rękę, że nie prześwitywał nawet po wystawieniu go na mocne światło.
– Jaki sztylet? – Udała niezrozumienie.
Duży błąd. Oczy księcia zwęziły się w cienkie szparki.
– Jaśniejącą Gwiazdę – odparł bez cienia zawahania. Jego już i tak obniżony głos, zaczął ociekać pogardą. Wyraźnie starał się stłumić nadchodzący wybuch irytacji. – Ten, który dał ci Fien, a którego wciąż nie raczyłaś oddać.
Zaschło jej w gardle. Zacisnęła usta, pojmując, w jak duże wplątała się kłopoty. Jak przez mgłę pamiętała treść liściku, który dołączył do sztyletu ciemnowłosy mag. Wymienił w nim jego nazwę. „Rutha Ver – Jaśniejąca Gwiazda". Nie było wątpliwości, że to właśnie tę broń miał na myśli książę. Broń, której był prawowitym właścicielem. O tym fakcie Fien również wspominał w wiadomości. Wyraźnie podkreślił, żeby uważała.
O bogowie. Co ona sobie myślała...?
– Ja... – zaczęła, nie wiedząc tak naprawdę, jakich użyć słów. Nie miała ich zbyt wiele na swoją obronę.
– Mam rozumieć, że Sulleskich dziewcząt nie uczy się, że należy zwracać pożyczone rzeczy? – Książę zmierzył ją powściągliwym spojrzeniem. Zupełnie jakby próbował doszukać się na jej twarzy obciążających dowodów. Jakby jej oczy wręcz krzyczały, że chciała zachować drogocenny sztylet dla siebie.
Zacisnęła ręce w pięści. Wiedziała, że nie powinna się stawiać. Sytuacja była więcej niż nieodpowiednia, wina rzeczywiście leżała po jej stronie. Gdy przyjechała do Astel, błędnie założyła, że skoro Fien nie zażądał od razu zwrotu sztyletu, to mogła go jeszcze przez jakiś czas zatrzymać. Potem, gdy bibliotekarz zniknął, zwyczajnie nie miała jak mu go zwrócić. Ani razu nie pochyliła się jednak nad myślą, że tak jak ona, tak samo i on, nie był prawowitym właścicielem broni. Żadne z nich nie miało prawa decydować o jej położeniu.
Była tak wzburzona, że nawet nie zauważyła, iż wiedział, skąd dokładnie pochodzi.
– Dostałam sztylet na przechowanie – powiedziała, siląc się na łagodny ton. Straciła nadzieję, że z marszu wkradnie się w jego łaski, teraz musiała postarać się przede wszystkim o to, aby nie zapałał do niej nienawiścią. – Fien, to znaczy pan Kalavash, wyjechał, a ty, wasza wysokość, od przeszło tygodnia nie pokazywałeś się w pałacu. Wybacz moje początkowe zmieszanie. Teraz, gdy wiem, o co chodzi, przyznaję, że jestem w posiadaniu sztyletu. Po prostu do tej pory nie byłam w stanie go zwrócić.
– Wygodna wymówka. – Zacisnął szczękę. – Godna każdego przyłapanego na gorącym uczynku złodzieja.
Zamarła, gdy padło ostatnie z jego słów.
Właśnie skonfrontował się z nią sam książę. Mężczyzna, od którego zależała cała jej przyszłość i który (z trudem musiała to przyznać) miał całkowitą rację. Z jego perspektywy cała ta sytuacja wyglądała na oczywistą. Marisse dostała sztylet, który powinna oddać zaraz po przyjeździe do Astel. Z jakiegoś powodu tego nie zrobiła. Nie było ważne, z jakiego skoro finalnie broń wciąż nie wróciła do właściciela, tylko znajdowała się na jej udzie.
Ktoś inny najpewniej po prostu by przeprosił i jak najszybciej oddał przedmiot, licząc, że książę puści w niepamięć jego impertynencję. Tak byłoby najlepiej i najbezpieczniej. Jawna zuchwałość wobec już i tak wzburzonego Breavieńskiego następcy, mogła się skończyć naprawdę tragicznie.
Tyle że Marisse nie zamierzała przejść obojętnie nad faktem, iż Caladien Hallvord pośrednio nazwał ją malwersantką. Nie chciała niczego sobie przywłaszczać, a już na pewno nie planowała kraść.
Nigdy, przenigdy niczego nie ukradła.
– Nie wychowano mnie na złodziejkę! – warknęła zdecydowanie zbyt ostrym tonem, jak na swoje słabe położenie. – Mogę oddać sztylet w każdej chwili, nawet teraz. Nie mam z tym najmniejszego problemu, jeśli wasza wysokość chce wiedzieć, mam go przy sobie. Tyle tylko, że jest ukryty pod moją suknią. Życzy sobie książę, abym się rozebrała? W końcu pałacowy korytarz to świetne miejsce na zmuszanie młodej panny do obnażenia się przed mężczyzną. Doprawdy, każda kobieta marzy o takim upokorzeniu.
Caladien zamrugał. Widać nie spodziewał się tak ofensywnej odpowiedzi, bo przez chwilę nie odezwał się ani słowem. Gdy w końcu dotarł do niego sens jej słów, powoli opuścił wzrok. Jego błękitne oczy zatrzymały się na połach jej sukni, na wybrzuszeniach, pod którymi kryły się szerokie biodra i twarde uda. Dopiero wtedy oprzytomniał na tyle, aby się odezwać.
– Czy ty naprawdę...? – zaczął, ale zaraz zamilkł, jakby zabrakło mu stosownego określenia. Zamknął oczy i sięgnął dłonią do włosów. Usiłując zachować powagę, wsunął palce między czarne kosmyki. – Błagam, powiedz, że po prostu przyczepiłaś mój sztylet do uprzęży na udzie.
Poczerwieniała.
– Z chęcią trzymałabym go na widoku, ale kobiecie ponoć nie wypada nosić broni przytroczonej do pasa – wyartykułowała, czując, że w jej sercu przelewa się cała nagromadzona dotychczas złość. – Nie prosiłam się zresztą o sztylet, Fien sam zaproponował, że da mi go na przechowanie. Gdybym wiedziała, że bez słowa postanowi opuścić pałac, oddałabym go od razu, bez zastanowienia. Tyle że przyjaciel waszej wysokości nie raczył powiadomić nikogo o swoim wyjeździe, więc z największym szacunkiem, ale nie zamierzam odpowiadać teraz za jego...
Jej głos zagłuszył donośny dźwięk.
Calden, który jeszcze chwilę temu trzymał dłoń przy twarzy, uderzył pięścią w ścianę.
– Przestań już. Po prostu... przestań – warknął, odwracając głowę. Marisse mogłaby przysiąc, że z tego wzburzenia, drgnęły nawet srebrne pasma na jego głowie. Ona także drgnęła, nie spodziewała się tak gwałtownej reakcji z jego strony. – Zatrzymaj na razie ten piekielny sztylet. Oddasz go przy okazji naszego kolejnego spotkania. Albo dasz Fienowi, wszystko mi jedno. Tylko przestać. Już. Mówić.
Wciąż na nią nie patrząc, odsunął dłoń od ściany. Spostrzegła, że jego knykcie pokryły się czerwonymi plamami. On sam z kolei wyraźnie pobladł. Możliwe, że nie doszedł do siebie po wcześniejszym zasłabnięciu. Nic dziwnego, że był wzburzony i wyładowywał na niej całe swoje zmęczenie.
Odsunęła się, aby dać mu nieco więcej przestrzeni. Nagle uleciała z niej cała dotychczasowa złość. Książę wyglądał dobrze, ale ewidentnie nie czuł się na siłach, aby prowadzić rozsądną konwersację. Wpatrywał się w poranioną dłoń, która nieznacznie drżała.
– Wasza wysokość – zaczęła, zaciskając palce na sukni. Poznanie jego charakteru spowodowało, że nieco mniej przejmowała się jego stanem. Mimo wszystko wciąż w jakimś stopniu się o niego martwiła. – Czy mogę zadać jedno pytanie?
– Właśnie je zadałaś.
– W porządku. Czy mogę więc zadać trzecie pytanie?
Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale wyraźnie zrozumiał, bo ograniczył się do niechętnego skinięcia głową. Opuścił rękę wzdłuż ciała.
– Czy... z waszą wysokością jest wszystko w porządku? – zawahała się. – Wasza wysokość wygląda na osłabionego.
Calden chyba po raz pierwszy od początku rozmowy spojrzał na nią nie jak na kolejną kobietę lub złodziejkę, lecz jak na normalną, zmartwioną jego sytuacją osobę.
– Jest w porządku – odparł, mierząc ją uważnym spojrzeniem. – Przynajmniej było, dopóki nie trafiłem na ten konkretny korytarz.
Marisse zmarszczyła brwi. Było w jego wyglądzie coś, czego wcześniej nie zauważyła. Na jego policzku, od kącika lewego oka ciągnął się połyskujący srebrem ślad. Przypominał cienką bliznę lub pamiątkę po spływającej łzie, ale zdecydowanie nie był ani jednym, ani drugim. Dziewczyna nie miała pojęcia, co mogło zostawić tego typu znamię. Gdyby zapytała, i tak nie otrzymałaby żadnej odpowiedzi.
Książę wyminął ją i odszedł, zaciskając palce na zaczerwienionych knykciach.
* * *
Jego stan się pogarszał. Czuł to. Każda część jego ciała krzyczała, że dłużej już nie wytrzyma, że to jego ostatnie miesiące. A może tygodnie?
Nawet godziny zdawały się trwać wieczność. Kręciło mu się w głowie, miał wrażenie, że serce wyskoczy mu z piersi. Źle zrobił, że tak szybko odprawił Fiena. Bibliotekarz chciał zostać, aby kontrolować stan przyjaciela, Calden nie mógł jednak dłużej patrzeć na jego zmartwione oblicze. Na zaniepokojenie malujące się w oczach i na usta gotowe zadawać kolejne, niemalże identyczne, ale inaczej sformułowane pytania. „Czy był w stanie dość głęboko oddychać?", „Czy jego ciało wysyłało jakieś niepokojące sygnały?", „Czy czuł, że znów zabraknie mu sił?". Zbierało mu się na wymioty, za każdym razem, gdy słyszał zdanie zaczynające się od słowa „czy". Fien brzmiał jak nakręcana pozytywka. Kiedy już zaczynał swój wywód, nie kończył go, dopóki ktoś nie wyrwał mu sprężyny. Tyle że Calden, który leżał na łóżku i gapił się w sufit, nie był w stanie się do niego zbliżyć, więc co dopiero mówić o wyrywaniu czegokolwiek. Na przykład języka.
Miał dość przeprosin i zapewnień, że gdyby mag wiedział, że mu się pogorszy, na pewno nie opuściłby Astel. Calden nasłuchał się już w życiu tysiąca podobnych tekstów. Wierzył przyjacielowi, ale obecnie był zbyt zmęczony, aby myśleć o czymś poza chęcią wydrapania sobie serca własnymi paznokciami. Gwiazdy był niczym niewidzialne igły. Wgryzały się w każdy fragment wyczerpanego ciała, próbowały wydostać się na wolność. Tyle że nie miały dokąd uciec. Nie znalazłyby innego nosiciela.
Mogły jedynie płonąć i czekać, aż ich ogień się wypali. Aż Calden w końcu pozwoli im zgasnąć.
Z trudem przesunął się na bok łóżka, aby sięgnąć po zostawioną tam szklankę z mętną cieczą. Zaciskając palce na zimnym szkle, spojrzał na swoje knykcie. Pamiątkę po wcześniejszym, bezsensownym wybuchu. Sińce zdążyły już do reszty zadomowić się na jego dłoni, skóra przybrała fioletowo-czerwony odcień. Przyzwyczaił się do bólu na tyle, aby nie zwracać uwagi na rytmiczne pulsowanie, nie przewidział jednak, że dłoń zdrętwieje na tyle, że nie da rady dźwignąć szklanki. Musiał podnieść się z łóżka i usiąść. Dopiero wtedy był wstanie pomóc sobie drugą, zdrową ręką.
Wypił paskudny płyn. Nie był w stanie opisać jego smaku, wiedział jednak, że tylko dzięki niemu uda mu się zebrać myśli. Fien nie był ekspertem, jeśli chodzi o szukanie dziewcząt, ale z pewnością nie można mu było odmówić doświadczenia w wynajdywaniu skutecznych leków. Przepis, który przywiózł niegdyś z Merthen, ratował Caldenowi życie. Dosłownie, bo pozwalał mu się uspokoić. Pomagał wyciszyć się wirującym w jego ciele gwiazdom.
Odstawił szklankę i jeszcze raz przyjrzał się dłoni. Tamta dziewczyna... Marisse... Gdy już zaczęła mówić, nie była w stanie powstrzymać natłoku myśli. Wyrzucała z siebie kolejne myśli z prędkością pikującego w stronę ziemi sokoła. Wspominał wypowiadane przez nią słowa, nie będąc w stanie zdecydować, czy ta ewidentna obcesowość bardziej mu imponowała, czy wzbudzała jego niechęć. Dziewczyna zaprezentowała mu się od tej najgorszej, bo porywczej i pozbawionej szacunku strony, wiedział jednak, że sam też nie zachował się nad wyraz stosownie. Nie powinien na nią naskakiwać, w gruncie rzeczy nie była niczemu winna. Fien już dawno przyznał się do tego, że oddał w jej ręce sztylet; zrobił to, aby dziewczyna czuła się pewniej w obecności obcego mężczyzny.
Wtedy Calden zbagatelizował tę informację. Nie miało znaczenia, kto dzierży sztylet, skoro i tak mógł go wezwać jednym skinieniem palca. Było mu doprawdy obojętne, czy znajdował się w dłoniach Fiena czy pod suknią którejś z dam.
Parsknął, nie mogąc powstrzymać rozbawienia. Marisse Evenghard ukryła sztylet niczym prawdziwa skrytobójczyni, a mimo to spłonęła szkarłatnym rumieńcem, gdy została zmuszona do zdradzenia lokalizacji przedmiotu. On sam nie zareagował zresztą o wiele lepiej. Spłoszył się jak niedoświadczony młodzieniec, który stracił język na samą myśl o skrawku kobiecego ciała.
Zasępił się. Sytuacja okazała się w gruncie rzeczy dość komiczna, tym bardziej nie mógł więc pojąć, dlaczego zareagował tak gwałtownie. Być może do głosu doszło jego zmęczenie, być może dziewczyna przypomniała mu o kimś, o kim od tak dawna starał się zapomnieć. Pewne zdawało się jedno: powinien jak najszybciej pozbyć się tej kobiety z pałacu. Jej obecność burzyła spokój, którego obecnie tak bardzo potrzebował. Przypomniała mu też, dlaczego dawniej otaczał się tak wieloma młodymi dziewczętami.
Przyłożył dłoń do czoła. Próbował sobie przypomnieć, czy bibliotekarz mówił mu cokolwiek o tej konkretnej pannie. Wspominał o chęci aplikowania do jakiejś Akademii, Calden nie pamiętał jednak, aby w swoim wzburzeniu pytał o jej wiek lub talenty. Wydawała się bardzo energiczna, zupełnie niepodobna do Iarize, czy Delphine. Najbliżej było jej do Aidy, choć nawet ona nie odważyłaby się powiedzieć w obecności Caldena złego słowa. Tyle że Aida zdążyła go już poznać, a ta cała Marisse widziała go co najwyżej na pałacowych obrazach. O ile w ogóle.
Ból głowy nieznacznie zelżał, więc mężczyzna wstał i skierował się do drzwi oddzielających sypialnie od jednej z łazienek. Nie zamierzał pytać o nic Fiena, bo ten, nie daj bogowie, umyśliłby sobie, że Calden wykazuje względem nowej dziewczyny choć zalążek zainteresowania. Książę nie zamierzał wysłuchiwać jego irracjonalnych komentarzy. Przerabiał je już wielokrotnie, za każdym razem czując, że wraz ze wzrostem nadziei przyjaciela, wprost proporcjonalnie rośnie jego własna chęć wbicia sobie noża w pierś.
Uznał, że uciszy choć na chwilę jego morały i wybierze się w końcu na wspólną kolację w jadalni. Był pewien, że nie tylko zadowoli w ten sposób Fiena, ale da także powód do radości ich urodziwym gościom. Calden jak przez mgłę pamiętał zresztą, że za parę dni wypadał termin prezentacji. Nadarzała się tym samym świetna okazja, aby dowiedzieć się czegoś więcej o talentach dziewczyny z korytarza.
O ile w ogóle jakieś miała.
Rozebrał się i wszedł do wanny napełnionej wodą. Nie dodał do niej żadnych olejków, i bez tego piekły go rany zdobiące jego plecy i tors. Nadwyrężone ciało wciąż protestowało i wzbraniało się przed kontaktem z ciepłą wodą.
Oparł ramiona o brzegi wanny i powoli się zanurzył. Po dwóch minutach spędzonych pod wodą, płuca zaczęły palić go żywym ogniem. Gdy rozchylił powieki, nie zobaczył nad sobą rozmazanego sufitu łazienki. Ujrzał niebo upstrzone gwiazdami. Rozmytą twarz nachylonej nad nim kobiety. Wyciągała ku niemu dłoń, gdy jednak uniósł rękę, gotów ją chwycić, rozpłynęła się w akompaniamencie stłumionego krzyku. Ostatnim, co zapamiętał, były jej przerażone oczy.
Poderwał się z wody i otarł dłonią mokrą twarz. Rozejrzał się, ale wszystko wróciło do normalności. Zniknęły gwiazdy, nocne niebo na powrót przybrało formę kafelków, którymi wyłożono zdobiony sufit.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top