Rozdział 8
Po zjedzeniu posiłków – wybornych zresztą, co Marisse przyznała w duchu już po pierwszym kęsie faszerowanej jabłkami i żurawiną kaczki – każda z nich w milczeniu poczekała na swoją służącą. Wyszło na jaw, że nie tylko Marisse doczekała się własnej opiekunki, Aidę i Delphiene również odebrały z jadalni dwie młodziutkie dziewczyny. Służąca Aidy miała na imię Reni, ta Delphine przedstawiła się jako Teah. Podobnie jak Lisah, obie musiały posiadać ukryte talenty, Marisse nie było jednak dane odkryć żadnego z nich. Nie zdradziły się ze swoimi specjalnościami. Rozmowne też zresztą nie były, bo poza układnym wyartykułowaniem swoich imion, nie wypowiedziały choćby jednego dodatkowego słowa.
Lisah też się zjawiła. Poczekała aż Marisse wstanie od stołu, a następnie przepuściła ją w drzwiach. Zrównała z nią kroku dopiero w połowie drogi, kiedy zorientowała się, że dziewczyna nie do końca wie, którymi korytarzami się kierować.
– W prawo – rzuciła, zaplatając dłonie za plecami. Choć przez kolejne kilka chwil milczała, Marisse była przekonana, że kusi ją, aby zacząć zadawać pytania. Krzywiła głowę to na prawo to na lewo, co upodobniało ją do ciekawskiego, przymierzającego się do lotu ptaszka. – Powiedz, jak było na kolacji?
Ciężkie westchnienie nie wystarczyło jej za odpowiedź, bo niezrażona ponowiła pytanie.
– Zgodnie z przypuszczeniami, książę się na niej nie zjawił. – Wzruszyła ramionami. – Poznałam za to moje trzy współzawodniczki.
– Co o nich sądzisz?
Co sądziła o Iarize, Aidzie i Delphine? Na ten moment niewiele. Najchętniej wszystkie dziewczyny zamieniłaby miejscami ze swoimi przyjaciółkami z karczmy. Z nimi rozmawiało się o wiele łatwiej. Tęskniła za Sharlą i Vieną, nawet za Catrees. Mogła wyrazić przy nich swoje zdanie bez obawy, że zostanie zasypana lawiną nienawistnych spojrzeń lub wymuszenie przyzwoitych komentarzy.
– Panna Bancley chciała być miła, ale raczej mi nie ufa, panna Langdarse nie darzy mnie choćby okruszkiem sympatii, a panna Weldherd... Co do niej nie mam pewności. Wydaje się bardzo cicha i zdystansowana. Jak się nad tym głębiej zastanowić, to trochę... niepokojące.
Lisah pokiwała głową.
– Masz dobrą pamięć. Zapamiętałaś wszystkie nazwiska – zauważyła, wskazując dłonią odnogę kolejnego korytarza. Marisse była święcie przekonana, że wcześniej szły inną trasą, posłusznie skręciła jednak we wskazanym kierunku. Bez kogoś zorientowanego w układzie pałacu, niechybnie by się zgubiła.
– Zarabiałam na życie, występując w karczmie – wyjaśniła, znów usiłując nauczyć się drogi. Z marnym skutkiem. – Od czasu do czasu zdarzało mi się zastąpić którąś z pracujących tam dziewczyn. Zamówienia głodnych albo pijanych mężczyzn potrafią być naprawdę zawiłe.
– Wyobrażam sobie!
Faktycznie to sobie wyobraziła, bo obie wespół zaczęły się cicho śmiać. Marisse była wdzięczna służącej, że ta traktowała ją, jakby były sobie równe. Nie czuła się żadną panią ani wyjątkowym gościem, wokół którego powinno się skakać i mu usługiwać. Byłoby doprawdy niezręcznie, gdyby Lisah bez przerwy milczała, lub zachowywała się tak, jak przystało na nazbyt uniżoną pokojówkę.
– To Fien cię do mnie przydzielił, prawda? – upewniła się, gdy dotarły pod drzwi sypialni. Zajęło im to dobre dziesięć minut.
Lisah przytaknęła.
– Prawdę mówiąc, jeszcze nigdy nie sprawowałam opieki nad żadną z dziewcząt – wyznała, drapiąc się po ramieniu. – Dużo mówię, odzywam się niepytana i wciąż zapominam, żeby zbyt często nie wyrażać swojego zdania. Nie byłam pewna, czy ktokolwiek mnie zaakceptuje, więc kiedy pan Fien przyszedł i zaproponował, żebym się tobą zajęła, próbowałam mu odmówić. Mimo wszystko ucieszyłam się, kiedy zapewnił, że będę dla ciebie najlepszym towarzystwem. Uznał, że się dogadamy.
– Miał rację. Cieszę się, że cię wybrał.
Twarz Lisah rozpromienił szeroki uśmiech. Ona także wydawała się zadowolona z takiego obrotu spraw. Podziękowała i poczekała, aż Marisse wejdzie do sypialni. Zapytała jeszcze, czy pomóc dziewczynie ze zdjęciem sukni lub z wieczorną toaletą. Kiedy otrzymała przeczącą odpowiedz, ukłoniła się i zapewniając, że przyjdzie z samego rana, odeszła, aby oddać się dodatkowym pałacowym obowiązkom.
Marisse odetchnęła. Nie okłamała Lisah, nie odezwała się też, aby służącej zrobiło się miło. Prawdę mówiąc, zaraz po Fienie, była jedyną osobą, z którą faktycznie chciała rozmawiać. Choć znały się od zaledwie kilku godzin, wydawała się wystarczająco godna zaufania, aby można ją było uznać za swoją sojuszniczkę.
Pierwszym, co zrobiła, gdy została sama, było pozbycie się z nóg niewygodnych pantofli. Przeszła boso do łazienki, gdzie w następnej kolejności powyciągała z włosów szpilki. Nie mogła się doliczyć, czy było ich dokładnie tyle samo co wcześniej, ufała jednak talentom Lisah i temu, że żadna z podtrzymujących fryzurę ozdób nie wysunęła się z niej podczas posiłku w jadalni. Służąca odwaliła kawał dobrej roboty, Marisse miała spory problem, żeby uwolnić z upięcia wszystkie pasma włosów. Jakby tego było mało, większość kosmyków poskręcała się w drobne loczki.
Po powrocie z łazienki, zrzuciła z siebie suknię i przebrała się w o wiele wygodniejszą, kaftanową koszulę. Materiał, z którego została uszyta, był miękki niczym jedwab. Marisse nie mogła przestać wodzić po nim rozgrzanymi palcami. Miała wrażenie, że dotyka lodowego nieba. Obiecała sobie, że jeśli przyjdzie jej cokolwiek wynieść z tej przygody, to będzie to właśnie ta koszula nocna. W Villmar nigdy nie doświadczyła tak cudownej tkaniny. Sharla i Viena dałyby się za nią pokroić.
Podeszła do okna i objęła się rękami. Myśl o przyjaciółkach, zmusiła ją do głębszej refleksji. Spadł na nią ciężar całego dnia: trudy podróży, pulsująca moc, kłamstwa Fiena, nieprzychylnie nastawione do niej rywalki, świadomość nowego rodzaju samotności... Była gwiazdą, która znalazła się wśród obcych konstelacji, chybotała się na firmamencie niczym otumaniony pająk na naderwanej pajęczynie. Opuściła kraj i dom, w którym zostawiła ukochanego ojca tylko po to, aby dowiedzieć się, że rywalizuje o księcia, obcy tron lub dotrzymanie zawartej z Fienem umowy. Zyskała jedną szansę na milion, aby dostać się do wymarzonej Akademii, a miała wrażenie, jakby wszystko i wszyscy sprzysięgli się przeciwko niej.
Robiła dobrą minę do złej gry. Miała tylko dziewiętnaście lat.
W życiu tak się nie bała.
* * *
Pierwsze dni spędzone w pałacu okazały się wyjątkowo leniwe, żeby nie powiedzieć nudne. Marisse, która nie przywykła do siedzenia w miejscu, zamiast na odpoczynku, postanowiła skupić się na nauce rozkładu zimowej posiadłości. Poświęciła cały wolny czas na poznawanie pałacu i sąsiadujących z nim terenów. Pomiędzy posiłkami wytrwale przemierzała korytarze, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów z ich skomplikowanego układu. Czuła, że w porównaniu do innych dziewczyn plasuje się najniżej w wymyślonym przez siebie rankingu. Nie była pewna, czego dokładnie ten ranking dotyczył, ale zamierzała znaleźć się na samym jego szczycie. Aby to zrobić, musiała stać się częścią Astel. Poznać dwór, zamieszkujących go ludzi, a także panujące w nim zwyczaje. Dowiedzieć się wszystkiego, co mogłoby jej pomóc w przyciągnięciu uwagi księcia. Zwłaszcza tego, czy następca tronu poświęcał wolne chwile na spotkania z Aidą, Iarize i Delphine. Odpowiedź twierdząca oznaczałaby o trzy czwarte mniej czasu, który mógłby przeznaczyć dla samej Marisse. To z kolei prowadziło do konkluzji, że dziewięć miesięcy, które miała poświęcić na zdobycie jego zainteresowania, kurczyło się do nieco ponad dwóch. O ile nie mniej, bo Caladien Hallvord wciąż się nie pokazywał.
Marisse nie zamierzała marnować diametralnie kurczącego się czasu. Podczas swoich wielogodzinnych wędrówek (w większości towarzyszyła jej Lisah), odkryła wiele ciekawych pomieszczeń i miejsc. Znalazła salę spotkań, której ściany były od góry do dołu pokryte barwnymi witrażami, a także sypialnię, z której rozpościerał się cudowny widok na pobliskie lasy. Zajrzała do minimalistycznej pracowni artystycznej i eleganckiej sali muzycznej, gdzie stało mnóstwo instrumentów i równie piękny co stary fortepian. Odwiedziła kuchnię, dobrze wyposażoną spiżarnię, a nawet pobliskie stajnie, w których przywitały ją wesołe pogwizdywania stajennych i rżenie dwóch tuzinów koni. Zwierzęta były względem dziewczyny wyjątkowo nieufne, dopiero po jakimś czasie i przełknięciu paru kostek cukru, jeden z ogierów – czarny jak noc i wyjątkowo narowisty – dał się jej pogłaskać.
Czwarty dzień spędziła na przeglądaniu książek z pałacowej biblioteki, piątego dnia trafiła z kolei na ogromny pokój, gdzie z przyjemnością spróbowałaby zatańczyć, gdyby nie sprzątające w nim dwie pokojówki, które niemal od razu ją przegnały. Nie chcąc dać za wygraną, zapytała, czy w pałacu znajdzie się miejsce, w którym mogłaby trenować. Nie umiały odpowiedzieć. Jedna z nich zasugerowała wspaniałomyślnie, aby dziewczyna zwróciła się z tym pytaniem do Fiena. Marisse z chęcią by to zrobiła, gdyby nie fakt, że bibliotekarz jakby zapadł się pod ziemię. Odkąd pierwszego dnia zostawił ją pod sypialnią, ani razu nie próbował się kontaktować ani z nią, ani z Lisah. Być może bał się reakcji tej pierwszej, tego, że połączy kropki i będzie miała do niego pretensje.
Cóż, zbytnio się nie mylił.
Odczuwająca brak tańca Marisse, zwiedzała pałac przez kolejne dwa dni. Choć minął już tydzień, zgodnie z zaleceniem, ani razu nie zapuściła się w pobliże wschodniego skrzydła. Kusiło ją, aby niby niechcący zboczyć ze ścieżki i przejść się po zakazanych korytarzach, liczyła, że może w ten sposób uda jej się w końcu wpaść na niedostępnego dla nikogo, a już w szczególności dla niej, księcia. Z drugiej strony obawiała się, że coś takiego faktycznie mogło by mieć miejsce, a ona sama zostałaby oskarżona o nieposłuszeństwo. Wolała nie ryzykować, że Fien odeśle ją do domu. Nawet jeśli sama poważnie zastanawiała się nad odejściem, duma nie pozwalała jej się tak łatwo poddać. Zamierzała mieć wybór i podjąć go w odpowiednim czasie.
Po kolejnych trzech dniach, Marisse zaczęła podejrzewać, że Fien nie tyle zniknął, co po prostu zaginął, a sam książę był zaledwie wytworem wyobraźni przebywającym w pałacu ludzi. Wszyscy o nim mówili, ale nikt nie potrafił określić, gdzie go znaleźć. Mężczyzna ani razu nie pokazał się na żadnym z posiłków. Ignorował śniadania, obiady i kolacje. Nieświadomie utrudniał tym samym Marisse zyskanie przychylności Iarize, która winą za jego nieobecność obarczała nikogo innego, tylko właśnie swoją nową, pałacową współlokatorkę. Wyrażała swoje niezadowolenie przy każdej możliwej okazji.
– Co jeśli zachorował? – zasugerowała pewnego ranka Delphine. Wszystkie cztery siedziały akurat przy stole w jadalni. Służące ustawiły się pod ścianą, w milczeniu czekając, aż dokończą posiłek. – Pamiętacie, jak kilka tygodni temu gorzej się poczuł? Wtedy też długo nie opuszczał wschodniego skrzydła.
– Caladienowi zdarza się od czasu do czasu znikać z pałacu – przyznała Aida. Nad jej miską unosił się zapach korzennych przypraw. Wybrała na śniadanie owsiankę z karmelizowaną gruszką i cynamonem. – Możliwe, że faktycznie za bardzo dramatyzujemy.
Iarize nie wyglądała na przekonaną. Nie martwiła się, lecz frustrowała i to najpewniej z tego samego powodu, z którego zaczynała irytować się Marisse. Brak księcia oznaczał brak jakichkolwiek interakcji i rozwijania z nim coraz lepszych stosunków. W jej przypadku jakichkolwiek stosunków.
– Jeśli jest chory, ktoś mógłby nas o tym łaskawie poinformować – mruknęła ciemnowłosa, wstając z oburzeniem od stołu. – Chociażby Fien. On też zniknął, a przecież za kilka dni wypadają prezentacje. Muszę wiedzieć, jak się na nie przygotować.
– Prezentacje? – zainteresowała się Marisse.
– Zobaczysz. – Aida obdarzyła ją tajemniczym uśmiechem.
– Nie masz się czym martwić. – dodała Delphine. – To nic nieprzyjemnego.
– Zależy dla kogo – fuknęła Iarize, podwijając suknię. Tym razem założyła fioletową kreację z mnóstwem koronek i misternym wiązaniem u dołu pleców. Prezentowała się w niej naprawdę dostojnie. Zupełnie jakby już mianowała się panią pałacu. – Przygotowania do zaprezentowania niektórych talentów, wymagają nieco więcej czasu, niż spontaniczne otworzenie ust. Wybacz, Delphie, że śmiem się denerwować.
Delphine spłonęła rumieńcem i pochyliła głowę nad talerzem. Marisse usiłowała dopytać ją i Aidę, na czym dokładnie polegają wspomniane prezentacje, ale żadna nie chciała nic więcej zdradzić, w obawie przed narażeniem się wściekłej jak osa towarzyszce. Tancerce nie pozostało nic innego, jak tylko dokończyć posiłek (wybrała opiekane bułeczki nadziewane żurawinową konfiturą) i wypytać o szczegóły Lisah.
– Prezentacje! Zgadza się. – Służąca nie wydawała się zaskoczona, gdy dziewczyna poruszyła ten temat. – Odbywają się zawsze w okolicach dwudziestego dnia miesiąca. Nic dziwnego, że panna Langdarse zaczyna się denerwować. Zgodnie z planem, powinny wypaść już za cztery dni.
Wspinały się akurat na jedną z pałacowych wież. Marisse, której znudziło się pokonywanie kolejnych, bliźniaczo podobnych korytarzy, chciała spróbować w końcu czegoś nowego. Zamierzała wyjść i przespacerować się po ogrodów, ale ze względów bezpieczeństwa nie wolno jej się było do nich zapuszczać w pojedynkę. Przynajmniej nie, dopóki ktoś nie pokazałby jej większości prowadzących przez nie ścieżek. Było to ponoć jedno z surowszych zaleceń księcia, który nie chciał, aby jego goście pogubili się w labiryncie rozrośniętych krzewów, zwodniczych mostków i żyjącego własnym życiem bluszczu. Ogrodnicy niestety nie zamierzali tolerować żadnych odstępstw od tej reguły, więc Marisse chcąc nie chcąc, musiała znaleźć sobie przewodnika.
Liczyła, że uda jej się namówić Lisah, aby ta towarzyszyła jej podczas przechadzki. Jak dotąd nie miały ku temu okazji, bo dziewczyna wciąż była czymś zajęta. Jako że tym razem służącej udało się wygospodarować trochę wolnego czasu, sama wyszła z propozycją długo wyczekiwanego przez tancerkę spaceru. Zasugerowała przy okazji, aby wybrać się w pierwszej kolejności na któryś z wyższych punktów widokowych. Pokonanie doliny mogłoby im zająć nawet cały dzień. Wejście na zachodnią wieżę miało im pomóc w ustaleniu, która część ogrodu będzie na początek tą najbardziej godną uwagi.
Obie wspinały się akurat po stromych schodach, gdy Marisse poruszyła zaczęty w jadalni temat.
– Cztery dni... – podjęła w zamyśleniu, wyglądając przez podłużne, wciśnięte między szare cegły okienko. Świat u dołu zdawał się maleć z każdym kolejnym stopniem. Nie sądziła, że wyjdą tak wysoko, ale też wcale się nie bała. Myśl o zobaczeniu Astel z poziomu, na jakim latały Breavieńskie ptaki, tylko bardziej ją ekscytowała. – Ja też mogę wziąć w nich udział?
– Nawet powinnaś. To świetna okazja, żeby przypodobać się księciu.
Niewiele udało jej się zobaczyć, więc dość szybko i z lekkim zawodem odsunęła się od okna. Miała skrytą nadzieję, że ujrzy na horyzoncie góry Is, choćby nawet zarys ich odległych szczytów. Niestety, problemem okazała się dolina, w jakiej znajdował się pałac. W niektórych miejscach linia posiadłości równała się z poziomem rosnących na wzniesieniach drzew. Marisse nie widziała nic, prócz zieleni piętrzących się ku górze lasów i rozpościerającego się nad nimi błękitu. Niebo nad Breavien było tego dnia wyjątkowo czyste.
– Rize wspominała coś o prezentowaniu talentów. Trzeba spełnić jakieś wymogi, czy można pokazać, co tylko się chce?
– Uczestnicy, a właściwie uczestniczki, mają pełną dowolność. – Lisah zerknęła za siebie, aby sprawdzić, czy tamta nie zostaje w tyle. – Pan Fien wpadł na ten pomysł przeszło rok temu. Prezentacje miały poniekąd... zmusić księcia do częstszej integracji z gośćmi pałacu.
W oczach Marisse pojawił się błysk ekscytacji.
– Na czym dokładnie polegają?
– Książę zjawia się określonego dnia miesiąca w wyznaczonej sali, do której są następnie spraszane wszystkie panny. Kolejno prezentują przed nim swoje talenty. Potem książę może ocenić, czy któraś magia wydaje mu się wyjątkowo interesująca.
Podejrzewała, że właśnie na tym będą polegały wspomniane prezentacje, teraz, gdy miała już co do tego pewność, w jej sercu zakiełkowała nadzieja. W końcu nadarzała się okazja, aby spotkać księcia! Mało tego, od razu mogła się przed nim zaprezentować. Bez błagania i skomlenia o podarowanie jej choć chwili swojej cennej uwagi.
– To konkurs? Test?
Po korytarzu poniósł się śmiech.
– Nie, skądże. Raczej niecodzienna forma rozrywki. Takie pokazy umiejętności. Książę ma okazje lepiej poznać swoje potencjalne towarzyszki, a dziewczęta... No cóż, z tego, co zaobserwowałam na przestrzeni paru ostatnich miesięcy, po prostu cieszą się, że mogą śledzić jego zmieniającą się ekspresję. Gdy prezentacje się kończą, godzinami potrafią wypytywać Fiena o każdą z jego reakcji.
– Zmieniającą się ekspresję? – Marisse zmarszczyła brwi. – Czy to już nie zakrawa pod obsesję?
– Prawdopodobnie. Spróbowałabyś jednak zasugerować coś takiego którejś z zakochanych w nim kobiet. Rozszarpałyby cię na strzępy, a potem, dla pewności, powbijały w twoje ciało powyciągane z włosów szpilki.
Marisse pomyślała o rozmowie, jaką odbyła pierwszego dnia w jadalni. Coś nie pasowało jej w obrazie, który malowała przed nią służąca.
– Jak dotąd tylko Rize dała mi do zrozumienia, że z nikim nie zamierza dzielić się księciem. – Wyjrzała przez kolejne okienko. Na horyzoncie wciąż dominowały wyłącznie zieleń i błękit, więc przeniosła spojrzenie na ogród. Na tej wysokości rosnące w dole kwiaty zaczęły się zlewać w barwne plamki. Przypominały ocean o zielonych falach i zbierającej się na ich brzegach, kolorowej pianie. – Ani Aida, ani Delphine nie wydają się nim szczególnie zainteresowane. Nie ma się zresztą co dziwić, skoro najpewniej w ogóle go nie znają. Jak miałyby się w nim zakochać?
Znalazły się już prawie na szczycie wieży, przejście zablokowały im jednak stare, drewniane drzwi. Lisah sięgnęła do ukrytej w spódnicy kieszonki, z której wyciągnęła pęk niewielkich, posrebrzanych kluczy. Zaczęła je przeglądać.
– Ty nigdy nie byłaś zakochana, prawda?
– Niespecjalnie. Co najwyżej w tańcu.
– Więc nie masz pojęcia, jak łatwo pomylić ślepą fascynację z zauroczeniem. – Uniosła jeden z kluczy i spróbowała wsunąć go do zamka. Nie pasował. – Wierz mi, tu w Astel widzieliśmy już niejedną „zakochaną" kobietę. Te mury były świadkami naprawdę wielu aktów desperacji.
Marisse uniosła brwi. Kusiło ją, aby zapytać, ile dziewczyn zostało do tej pory odprawionych z pałacu, ale ostatecznie zrezygnowała z tego pomysłu. Mając na uwadze swoją już i tak balansującą na granicy cierpliwość, wolała nie roztrząsać, czy było ich kilka, kilkanaście czy może kilkadziesiąt.
– Przestaję mnie dziwić, dlaczego książę spędza dnie i noce w prywatnych komnatach. – Zadarła głowę. Wokół drzwi pająki utkały siateczkę pajęczyn. Niegdyś białe i pokryte owadami, obecnie zbierały głównie szary kurz. – Jest na własnym terenie, a wciąż musi się ukrywać. Nie rozumiem, czemu pozwala Fienowi sprowadzać kolejne kobiety.
– Dałabym sobie rękę uciąć, że nie pozwala.
Z satysfakcją uniosła kolejny z kluczy. Wsunęła go do zamka. Tym razem trafiła na właściwy przedmiot, bo po jego przekręceniu, drzwi momentalnie ustąpiły.
Jak tylko weszły do okrągłego pomieszczenia, przywitał je zapachem kurzu i starych mebli. Nie było ich wiele, ot, dwie zapomniane przez wszystkich komody, rozpłaszczony na podłodze, poprzecierany dywan i smętnie zwisająca z sufitu lampa. Zakołysała się, gdy przez uchylone drzwi wdarł się niesforny podmuch wiatru. Po jej bokach spływały stróżki zastygniętego bardzo dawno wosku.
Obskurny wystrój nie stanowił dla Marisse żadnej przeszkody. Nie czekając na instrukcje służącej, przeszła przez pokój i bez pozwolenia uniosła skobel największego o z okien. Otworzyła je na oścież, a następnie bez strachu wysunęła się przez nie niemalże do połowy. Lisah, która nie zdążyła zaprotestować, aż jęknęła, widząc, jak górna część ciała jej pani znika za ścianą.
– Uważaj! – Momentalnie doskoczyła do dziewczyny i chwyciła ją za wypięte biodra. Od ziemi dzieliło je dobre kilkadziesiąt metrów. – Mam cię pilnować. Jeśli wypadniesz, obie zginiemy!
Marisse nie odpowiedziała, zamiast tego zaczęła się niekontrolowanie śmiać, bo poczuła na ciele łaskotanie. Bawił ją nie tylko dotyk przerażonej jej nieostrożnym zachowaniem służącej. Śmiała się, chłonąc zapach i świst szalejącego na zewnątrz wiatru. Breavieńskie powietrze wciskało się w jej uszy i mierzwiło włosy. Na tej wysokości było lodowate. Z miejsca dostała gęsiej skórki.
– Tylko popatrz, Lisah! – Wyciągnęła dłoń. – Jesteśmy wśród chmur!
Widok, który rozpościerał się z okna, zapierał dech. Tutaj świat nie kończył się już wyłącznie na dolinie, rozszerzał się o całe hektary pól, lasów i wzgórz. Ziemie wokół Astel miały niezwykłe faktury; gdzie nie spojrzała, zmieniały się ich barwy, wyrazistość i kształt. Pagórki wspinały się i opadały niczym świeżo ubita masa do ciasta. Przecinały je kamienne drogi i połyskujące w słońcu stawy. W oddali majaczyły pojedyncze, wiejskie domostwa.
Marisse cofnęła dłoń. Padół, w którym wbudowano pałac, zdawał się z tej perspektywy jeszcze głębszy niż w rzeczywistości. Otaczające go lasy zdawały się szykować do ucieczki, wspinały się po zboczach, tym samym oddzielając go od reszty świata. Z tego miejsca kryjące się wewnątrz ogrody zrobiły na niej jeszcze większe wrażenie. Srebrne altany jaśniały na tle kolorowych krzewów niczym punkty na mapie. Przecinające je strumienie, wiły się jak udomowione węże.
Wśród tego wszystkiego dostrzegła ciemny, wyraźnie odznaczający się od reszty punkt.
Wycofała się lekko, aby oprzeć dłonie o murek i przy akompaniamencie protestów Lisah, jeszcze bardziej się wychylić. Początkowo założyła, że to Iarize wybrała się na spacer po ogrodach. Punkt ewidentnie się przemieszczał, a tylko ona w pałacu nosiła się jak dotąd na czarno. Coś się jednak nie zgadzało, Marisse musiała zmrużyć oczy i naprawdę dobrze się przyjrzeć, aby zrozumieć co dokładnie jej nie pasowało. Postać w dole miała na sobie przylegający strój, posiadała przy tym sylwetkę o wiele bliższą mężczyźnie, aniżeli kobiecie. To nie była Iarize. Nie był to również żaden z Astelskich ogrodników, bo ci zakładali do pracy zielone spodnie i specjalne, przystosowane do kontaktu z ziemią kamizelki.
– Ktoś jest w ogrodzie. – Wskazała tajemniczego osobnika, licząc, że Lisah o wiele łatwiej przyjdzie jego zidentyfikowanie. – Nie wygląda na ogrodnika, ani na żadnego ze stajennych. Rozpoznajesz go?
Dziewczyna zmarszczyła brwi. Puściła biodra tancerki, po czym ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. Powiodła spojrzeniem we wskazywanym przez nią kierunku. Przez chwilę analizowała, co, a raczej kogo widzi. Gdy w końcu to do niej dotarło, głośno westchnęła.
– Książę – powiedziała. – To właśnie jest nasz książę.
Słysząc to, Marisse natychmiast wcisnęła się obok służącej, aby jeszcze raz przyjrzeć się zmierzającej w stronę pałacu postaci.
Prawdę mówiąc w życiu nie odgadłaby, że ma przed sobą osławionego Caladiena Hallvorda. Młodemu mężczyźnie – nie miała już co do tego wątpliwości – daleko było do książęcej prezencji. Z tej odległości nie mogła dostrzec jego twarzy, zanotowała jednak w pamięci, że ma średniej długości, nad wyraz rozczochrane włosy w ciemnym kolorze. Sprawiał wrażenie zmęczonego, pijanego lub przygnębionego. Snuł się po ścieżce nietypowym, bo posuwistym i jakby zakrzywionym krokiem.
– Jesteś pewna, że to on? – upewniła się.
– W stu procentach. Tylko on... O proszę! Znalazł się przy okazji i pan Kalavash.
Rzeczywiście. Gdy Marisse znów spojrzała w dół, okazało się, że na dziedziniec zajechał powóz, z którego wyskoczył doskonale znany jej mężczyzna. Wyglądało na to, że Fien faktycznie opuścił pałac i dopiero teraz zdecydował się do niego wrócić. Nie przyjechał jednak sam, bo po chwili dołączył do niego ktoś jeszcze. Z powodu wyjrzała drobna postać o wyjątkowo jasnych włosach. Opadały jej na plecy niczym skąpany w złocie welon.
Marisse przełknęła ślinę.
– Przywiózł nową dziewczynę?
Usiłowała się przyjrzeć się nieznanej sobie osobie, z daleka trudno było jej jednak cokolwiek orzec. Czyżby Fien tak bardzo nie wierzył, że znajdzie wspólny język z księciem, że niespełna tydzień po jej przybyciu postanowił sprowadzić kogoś, kto być może dużo lepiej poradzi sobie z tym zadaniem?
Z zamyślenia wyrwało ją głośne parsknięcie. Obejrzała się na Lisah, która przyciskała dłoń do ust, usiłując stłumić niekontrolowany chichot.
– Na bogów, Marisse! Jaką dziewczynę? – Wskazała wolną ręką na tajemniczą postać. – To Deilan Routte!
– Proszę?
– Pomocnik tutejszego kucharza. Z naciskiem na pomocnik. Nie pomocnica.
Tancerka zamrugała. Nie była pewna, co zdziwiło ją bardziej. Reakcja Lisah czy to, że jakimś cudem pomyliła nowo przybyłego chłopaka z kobietą. Trudno było jej się jednak dziwić. Jego włosy zdawały się naprawdę długie. Może nie tak długie jak jej własne pukle, ale wciąż sięgające przynajmniej do połowy pleców. Strój również miał dość nietypowy, bo pozbawiony konkretnego koloru i kroju. Z daleka Marisse nie mogła orzec, z czego dokładnie się składał.
– Pracuje tu? – zapytała, bo nic innego, nie przyszło jej do głowy.
– Od przeszło roku. Sprowadził go pan Fien.
Marisse zmarszczyła brwi.
– Masz na myśli, że sprowadził go konkretnie do pracy, czy...? – Przeniosła spojrzenie na wciąż przemierzającego ogrody Caladiena.
– „Czy" – potwierdziła Lisah, także zerkając na księcia. Mężczyzna był coraz bliżej dziedzińca, jego sylwetka zaczynała się powoli wyostrzać. – Pan Fien uznał, że Delian nada się na jednego z kandydatów dla księcia.
Kolejna rzecz, a właściwie osoba, o której „pan Fien" zapomniał wspomnieć Marisse.
– Wciąż nim jest?
– Nie, książę już przy pierwszej nadarzającej się okazji podkreślił, że nie interesuje go towarzystwo mężczyzn. Przynajmniej nie w tym sensie.
– Mimo to pozwolił mu zostać.
– Nie znam dokładnej historii, ale wśród służby mówi się, że biedak błąkał się ledwie żywy po Pograniczu. Pan Fien znalazł go w ostatniej chwili. Zaopiekował się nim, a potem zaproponował wspólny powrót do Breavien. Nic dziwnego zresztą. Krążą plotki, że Deilan jest ponoć bardzo utalentowany.
– Ponoć?
– Nie do końca wiadomo. – Lisah oparła dłonie na murku. – On sam chyba też tego nie wie, bo chociaż jest w wieku naszego księcia, wciąż nie potrafi korzystać ze swoich mocy. Są na tyle niestabilne, że kiedy tylko próbuje, jego stan gwałtownie się pogarsza. Z reguły mdleje i nie budzi się przez kilka kolejnych dni. Wtedy ktoś ze służby wozi go do miasta do medyka. Domyślam się, że właśnie dlatego pan Fien tak nagle zniknął z pałacu.
– Sugerujesz, że spędził ten czas w mieście?
– Bardzo możliwe. Pan Fien czuje się za tego chłopaka wyjątkowo odpowiedzialny. Kiedy coś dzieje się z Deilanem, zawsze jest w pobliżu, aby przy nim czuwać. Jest z nim niemal tak samo blisko jak z księciem.
Znajdujący się na dziedzińcu mężczyźni zauważyli w końcu wychodzącego z ogrodów Caladiena. Fien od razu ruszył w kiego kierunku, najpewniej z zamiarem wyjścia mu naprzeciw. Deilan został na ten czas przy powozie. Nie ruszył się z miejsca nawet wtedy, gdy jego towarzysz wyraźniej przyśpieszył kroku. Najwyraźniej i jemu nietypowy chód księcia wydał się alarmujący, bo doskoczył do słaniającego się na nogach mężczyzny i bez zastanowienia wziął go pod ramię. Zaczął coś do niego mówić, z wieży nie dało się jednak niczego usłyszeć.
– Może jednak już stąd choćby – zaproponowała Lisah, która nagle wydała się bardzo zakłopotana. Odsunęła się od okna, ciągnąc za sobą tancerkę, która ani myślała przerywać obserwacji w tak ważnym momencie. – Marisse, proszę cię, wracajmy. Skoro książę i pan Fien wrócili, na pewno zaraz będą chcieli postawić na nogi całą służbę. Nie powinno mnie... nas tu być.
Błaganie wybrzmiewające w jej drżącym głowie sprawiło, że dziewczyna dała za wygraną i niechętnie się wyprostowała. Kusiło ją, aby zostać i dowiedzieć się, jaki będzie finał rozgrywających się pod pałacem wydarzeń. Ciekawość nie była jednak tak duża, aby miała to zrobić kosztem komfortu własnej służącej. Nie chciała, aby Lisah wpadła przez nią w jakiekolwiek kłopoty.
– W porządku. – Uśmiechnęła się uspokajająco. – Innym razem przejdziemy się po ogrodach.
Lisah odetchnęła z ulgą. Marisse domyślała się rzecz jasna, dlaczego dziewczyna tak nagle się zestresowała i zaczęła nalegać na zejście z wieży. Żadna z nich nie powinna być świadkiem sceny, w której osłabiony książę, ląduje z niewyjaśnionych powodów w ramionach swojego przyjaciela.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top