Rozdział 7

Nawet mimo wzburzenia, Marisse musiała przyznać, że Lisah spisała się naprawdę cudownie. Gdy skończyła, tancerka aż westchnęła z zachwytu. Chyba jeszcze nigdy nie wyglądała aż tak reprezentacyjnie. Jej włosy, na co dzień rozpuszczone lub ciasno upięte do występów, zyskały za sprawą palców służącej zupełnie nową objętość. Ułożone w elegancki, ale niezbyt krzykliwy koczek, przywodziły na myśl fryzury, jakie widywano u kobiet na wystawnych podwieczorkach lub podczas przymiarek u najlepszych szwaczek. Pasował idealnie nie tylko do delikatnej, kwiatowej sukienki, ale i do rysów twarzy samej Marisse. Ponieważ nie przytłaczał całej stylizacji, Lisah dopełniła całość dłuższymi kolczykami i wisiorkiem z ciemnym ametystem. Próbowała dobrać do tego jakieś delikatne pierścionki, ale tancerka grzecznie odmówiła ozdabiania palców, a już w szczególności tych serdecznych. Wciąż miała z tyłu głowy myśl, że przyjechała do Bravien jako kandydatka na żonę. Nawet jeśli Lisah nie miała z tym nic wspólnego i chciała jedynie ładnie ubrać swoją nową panią, Marisse nie zamierzała grać według ustalonych przez Fiena reguł.

Chwilowo zachowała dla siebie oburzające odkrycie w związku z intencjami bibliotekarza. Obrażanie się czy protesty i tak nic by jej nie dały. Bazując na reakcji swojej nowej służącej, mogła bez przeszkód założyć, że wszyscy poza nią doskonale wiedzieli, dlaczego na dwór w Astel przyjeżdżały kolejne dziewczyny. Obawiała się, że zostanie wyśmiana za naiwność. W końcu, która naprawdę inteligentna panna uwierzyłaby w układ polegający na zostaniu „przyjaciółką" księcia?

Chwilowo pozostawała jej próba skonfrontowania się z Fienem. Marisse była bardzo ciekawa, czy mężczyzna przygotował cokolwiek na swoje usprawiedliwienie. Czy naprawdę sprawiała wrażenie na tyle powierzchownej? Jakoś nie mogła uwierzyć w scenariusz, w którym Kalavash przemierza z nią dwa kraje, mając z tyłu głowy myśl, że okaże się dość próżna, aby bez zastanowienia dołączyć do rywalizacji o względy księcia. Od samego początku dawała mu przecież do zrozumienia, że nie myśli obecnie o nawiązywaniu relacji z żadnym mężczyzną. Nieważne, rolnikiem, kupcem czy następcą tronu...

Służka nie próżnowała, dwoiła się i troiła, aby zdążyć ze wszystkim na czas, mimo to skończyły przygotowania niemal równo z dzwonkiem zwiastującym podanie kolacji. Podejrzenia Marisse, która mogła jedynie zgadywać, że dźwięk oznacza posiłek, potwierdziły się w momencie, w którym Lisah zerwała się od toaletki, pociągnęła ją za sobą i niemal siłą wypchnęła na korytarz.

– Nie możemy się spóźnić! – powtarzała, poprawiając w biegu suknię tancerki. – Jeśli książę zjawi się w jadalni przed nami, niechybnie uzna to za zniewagę!

– O ile w ogóle zechce uraczyć nas swoją obecnością – mruknęła Marisse, mając w pamięci słowa Fiena. – Przecież nie przepada za towarzystwem.

Lisah, która nie ustępowała w staraniach, aby doprowadzić suknię do jak najlepszego stanu, skwitowała jej kąśliwą, ale jakże trafną uwagę niezadowolonym cmoknięciem. Marisse nie przejęła się tym zbytnio. Miała chwilowo w głębokim poważaniu to, czy obrazi młodego następcę tronu. Choć do samego Caladiena nie miała jeszcze zastrzeżeń, zamierzała dać do zrozumienia jego przyjacielowi, że nie odegra roli panny na wydaniu.

Usiłowała zapamiętać trasę, jaką pokonały od jej sypialni aż do jadalni, okazało się to jednak nad wyraz trudne. Lisah przez całą drogę rozpraszała ją podpowiedziami, a raczej jawnymi sugestiami, w jaki sposób powinna zachowywać się podczas oficjalnej kolacji na dworze. Jakby tego było mało, każdy korytarz wyglądał niemalże identycznie. Wszystkie były poobwieszane starymi portretami lub pejzażami w ciężkich ramach, wszystkie prowadziły ponadto do kolejnych dwóch, trzech lub nawet czterech pomieszczeń.

Fien wspominał, że nie powinna zapuszczać się do wschodniego skrzydła. Mogło się to okazać dość problematyczne, skoro już w tym momencie nie wiedziała, w którym dokładnie skrzydle się znajduje.

– Będę potrzebowała mapy – skwitowała bez entuzjazmu, gdy stanęły pod masywnymi, ozdobnymi drzwiami. – To miejsce wydaje się wyjątkowo skomplikowane, jeśli chodzi o układ pomieszczeń.

– Nonsens. – Lisah przykucnęła, aby ostatni raz wygładzić materiał jej sukni. – Zimowa rezydencja tylko na początku sprawia wrażenie... przytłaczającej.

– Skoro „zimowa" rezydencja przypomina labirynt, wolę nie myśleć, jak łatwo zgubić się w głównym pałacu. Założę się, że przejście z jednego krańca na drugi zajmuje cały dzień.

Służąca obdarzyła ją rozbawionym spojrzeniem. Podniosła się z kucek i otrzepała własną sukienkę.

– Wbrew pozorom sal nie ma znowu aż tak wiele. Zobaczysz, z czasem przywykniesz.

Nim Marisse zdążyła odpowiedzieć, że ma taką nadzieję, Lisah odwróciła się do niej plecami i naparła na drzwi, które zaczęły się powoli otwierać. Mimo swoich rozmiarów i ewidentnej starości, nie wydały z siebie przy tym żadnego dźwięku. Zero skrzypienia zawiasów, które mogłoby zapowiedzieć nadejście nowo przybyłego gościa. Przechodzącej przez wrota Marisse towarzyszyła kompletna cisza.

Jadalnia okazała się dokładnie taka, jak zakładała. Ponieważ pomyliła się w większym lub mniejszym stopniu we wszystkich swoich dotychczasowych przypuszczeniach, postanowiła wziąć pod uwagę, że i jadalnia z pewnością przekroczy jej najśmielsze oczekiwania. Miała rację. Pomieszczenie było sporych rozmiarów. Pod sufitem wisiały srebrne, pokryte bluszczem żyrandole. Granatowe rośliny pełzały między podrygującymi kryształami i opadały niczym girlandy. Pod nimi tańczyły płomienie powtykanych w kandelabry świec. Walczyły o dominacje z blaskiem bijącym z rozpalonego kominka. To dzięki niemu w sali panowało przyjemne ciepło, które kontrastowało z zimnym, bo szaro-niebieskim odcieniem zasłon. W tym kolorze okazały się być też dywan, obicia krzeseł i porozstawiane tu i ówdzie wazony z kwiatami. Ktoś faktycznie wziął sobie do serca, że pałac był „zimowym" pałacem. W pierwszej chwili Marisse odniosła wrażenie, że wkroczyła do śniegowej krainy. Nawet kwiaty dobrano tak, aby miały wyłącznie chłodne barwy.

W samym centrum jadalni stał długi na kilkanaście metrów stół. Uwagi Marisse nie przykuły jednak ustawione na nim rzędy półmisków i talerzyków pełnych kolorowych przystawek, lecz trzy zasiadające na krzesłach postacie. Były to młode, naprawdę ładne kobiety o gustownie upiętych włosach i sukniach podobnych do tej, którą miała na sobie Marisse. Stukot obcasów dość szybko przykuł ich uwagę, bo uniosły z zainteresowaniem głowy.

Inna dziewczyna poczułaby się przytłoczona lub co najmniej zakłopotana tak nagłą falą skierowanej jej stronę ciekawości. Ale nie Marisse. Przyzwyczajona do setek wpatrzonych w nią oczu, ani myślała kryć się po kątach. Ułożyła dłonie na materiale spódnicy i wkroczyła do jadalni z dumnie zadartą brodą. Nie uciekała przed weryfikującymi spojrzeniami swoich nowych towarzyszek, była na nie przygotowana. Podejrzewała, że tamte będą ją oceniać. W końcu jak inaczej miałyby się przekonać, czy ma im cokolwiek do zaoferowania?

Uwadze Marisse nie uszło, że jedna z dziewczyn przyglądała jej się ze szczególnym zainteresowaniem. Nie, nawet nie tyle zainteresowaniem. W przeciwieństwie do uśmiechających się sąsiadek, patrzyła na nią spod nisko opuszczonych rzęs. Obserwowała Marisse, jakby chciała ocenić czy ta stanowi jakiekolwiek ryzyko. Najwyraźniej nie doszukała się w jej wyglądzie i zachowaniu niczego alarmującego, a już tym bardziej niczego, co faktycznie mogłoby zagrozić jej pozycji (jakakolwiek by nie była), bo uniosła z niezadowoleniem brwi. Marisse była pełna podziwu dla tej kobiety; chyba jeszcze nigdy nie widziała, aby jeden ruch twarzy mógł kryć w sobie tyle finezyjnej wzgardy.

Marisse nie zamierzała zostać niczyją rywalką, więc ani na moment nie straciła rezonu. Idąc do stołu, spokojnie rozpatrywała informacje, które była w stanie zebrać wyłącznie na podstawie analizy wyglądu i zachowania mieszkanek Astel. Dzięki częstemu przyglądaniu się gościom karczmy, nauczyła się rozpoznawać towarzyszące ludziom cechy. Już w drzwiach doszła więc do trzech kluczowych wniosków na temat tajemniczych „dam".

Po pierwsze, rudowłosa dziewczyna w zielonej kreacji, która znajdowała się po lewej stronie stołu, miała przenikliwe i nad wyraz ostrożne spojrzenie. Marisse rejestrowała tak silne przejawy czujności wyłącznie u dwóch typów ludzi. Do jednego z nich zaliczali się przedstawiciele wyższych warstw społecznych: ci, którzy na każdym kroku doszukiwali się zdrady lub spisków. Do drugiego Marisse zaliczała ludzi najniższego pochodzenia – osoby, które chcąc przetrwać, musiały nauczyć się obserwacji, analizy i zdolności szybkiego reagowania. Sposób, w jaki siedziała rudowłosa dziewczyna (sztywny, sugerujący brak regularnego obcowania z drogimi sukniami) wskazywał raczej na ten drugi typ. Tamta mogła pochodzić z niewielkiego miasteczka lub wsi. Aby jednak potwierdzić te przypuszczenia, należałoby przyjrzeć się jej dłoniom. Ręce bardzo dużo mówiły o człowieku.

Drugi wniosek, do jakiego doszła Marisse, dotyczył jasnowłosej Merthenki. Siedziała w środku i zdawała się niższa od pozostałej trójki, co mogło wskazywać na to, że była też z nich wszystkich najmłodsza. Miała bardzo delikatne, wręcz dziecięce rysy twarzy. To właśnie na ich podstawie Marisse obstawiła jej pochodzenie. Nawet kobiety w średnim wieku mogły uchodzić w Merthen za żywiołowe nastolatki. Północno-zachodnie tereny słynęły z szerokiej gamy roślin sezonowych, z których zielarze wytwarzali wysokiej jakości leki i kosmetyki. Od lat piękno nie stanowiło dla nich najmniejszego sekretu.

Zamiast skupić się na niezwykłym wyglądzie dziewczyny, Marisse skoncentrowała się na jej emocjach. Wydawała się zaciekawiona, a zarazem bardzo zaniepokojona. Strach nie wynikał jednak z faktu, że zjawiła się dodatkowa konkurencja, bo temu bliżej było z reguły do zazdrości niż faktycznego lęku. Musiało chodzić o coś innego, bardziej przyziemnego. Być może dziewczyna w plisowanej sukience była po prostu nieśmiała.

Nieśmiała nie była za to z pewnością ostatnia z siedzących przy stole panien, ta sama, która chwilę wcześniej skwitowała jej przybycie głośnym prychnięciem. Wyprostowana i trzymająca dłonie na stole, niczym czekająca na swoje ofiary matrona, nie uraczyła tancerki kolejnym spojrzeniem. Wydawała się najstarsza z nich wszystkich; możliwe, że wiekiem bliżej jej było do księcia, niż do pozostałych kandydatek. Podkreślała to nie tylko jej ciemna kreacja (ubrała gustowną, grafitową suknię), lecz także o wiele dojrzalsza niż u pozostałych fryzura. Marisse musiała przyznać, że ten, kto ją czesał, naprawdę wiedział, co robi. Najniższe pasma jej włosów zostały wygładzone i zaczesane do tyłu, wyższe partie stanowiła natomiast obfita korona z loków.

Lisah została na korytarzu, więc tancerka była zdana na samą siebie. Postanowiła, że zamiast stać w drzwiach i czekać na zaproszenie ze strony obecnych w jadalni panien (które jak widać nie kwapiły się do przyjęcia nowej towarzyszki z otwartymi ramionami), weźmie sprawy w swoje ręce i wykona pierwszy krok. Skinęła głową na powitanie, po czym niezrażona ruszyła w kierunku krańca stołu. Uznała, że chwilowo zapewni nieco przestrzeni zarówno sobie jak i pozostałym dziewczynom. Usiadła na krześle oddalonym o jakieś siedem miejsc od centralnej części stołu.

Nieomal krzyknęła, gdy w tym samym momencie kilka talerzy podskoczyło, a następnie poturlało w jej stronę. Przywarła plecami do oparcia krzesła, obserwując, jak kolejne elementy, włącznie ze srebrnymi sztućcami i kryształowym kielichem, obracają się, zatrzymują się i układają na ozdobnych serwetkach. Ich pląsy trwały przez kilkanaście sekund przy akompaniamencie dźwięcznego pobrzękiwania. Kiedy w końcu znieruchomiały, okazało się, że utworzyły przed nią pełną zastawę.

– Są zaczarowane – odezwała się nieoczekiwanie jedna z dziewcząt, rudowłosa, którą Marisse oceniła w pierwszej kolejności. Tancerka spojrzała na nią bez zrozumienia. – Naczynia. Pójdą tam, gdzie akurat usiądziesz.

Jasnowłosa dziewczyna skinęła głową, jakby na potwierdzenie słów sąsiadki. Ciemnowłosa nie zareagowała w ogóle. Zdawała się zainteresowana wyłącznie kondycją własnych dłoni.

– Dziękuję – odpowiedziała Marisse. Chcąc wypaść na sympatyczną, a tym samym zachęcić tamtą do dalszej rozmowy, obdarzyła ją łagodnym uśmiechem. – Tak w ogóle mam na imię Marisse. Marisse Evenghard.

– Aida Banckley – przedstawiła się rudowłosa, po czym wskazała na swoją nieśmiałą towarzyszkę. – To Delphine Weldherd, a to – zerknęła na naburmuszoną kobietę – Iarize Langdarse. Jeśli chcesz, możesz usiąść z nami.

Mina Iarize świadczyła o tym, że ewidentnie wolałaby, aby Marisse nie chciała się do nich dosiadać ani teraz, ani nigdy. Dziewczyna uznała jednak, że to świetna okazja, aby nie tylko pokazać się z jak najlepszej strony i zyskać zaufanie pozostałych mieszkanek Astel, ale przede wszystkim wybadać pałacowy grunt. Wstała od stołu i pokonała odległość dzielącą ją od Aidy. Talerze posłusznie poturlały się za nią, aby zaraz zacząć układać się w nowym miejscu. Jedna z łyżeczek miała problem, aby prześlizgnąć się między półmiskami z owocami, wybrała więc nieco inną, okrężną trasę. Przeskoczyła nad serwetką i wsunęła się pod paterę z kruchymi ciasteczkami. Gdy w końcu dotarła na wyznaczone miejsce, pozostałe sztućce przekręciły się w jej stronę i stuknęły o blat w geście jawnej dezaprobaty. Widać nie tylko wśród ludzi nie tolerowano spóźnień.

– No więc Marisse – zaczęła Aida, kiedy tancerka usiadła. – To ciebie sprowadził Fien, prawda?

Przytaknęła. Czuła się nieswojo z myślą, że jako ta najbardziej „niedoinformowana" i sprowadzona na dwór podstępem, znalazła się ni z tego ni z owego na najgorszej z możliwych pozycji. Nawet cicha i wycofana Delphine zdawała się dużo lepiej zorientowana w sytuacji.

Jej krew wrzała, palce u rąk niemiłosiernie świerzbiły. Kusiło ją, aby skorzystać z mocy, przetestować możliwości, które otwierały przed nią Astelskie ziemie.

– Ile masz lat? – zapytała Aida. – Wyglądasz dość młodo. Oczywiście nie sugeruję w ten sposób, że prezentujesz się dziecinnie!

Poprawiła się na krześle. Wydawała się autentycznie zmartwiona, że Marisse mogłaby odebrać jej słowa jako pierwszą próbę zniewagi.

– Nie szkodzi. – Tancerka machnęła ręką. – Komu jak komu, ale akurat mnie jest dość daleko do dziecinnej prezencji. Odpowiadając z kolei na twoje pytanie, jakiś czas temu skończyłam dziewiętnaście lat.

– Czyli jesteś z nas najmłodsza!

Słysząc to, Marisse nie mogła się powstrzymać, aby nie zerknąć na Delphine, której wiek szacowała do tej pory w najlepszym wypadku na szesnaście, może siedemnaście lat. Sądziła, że była dyskretna, Aida podchwyciła jednak jej zdziwione spojrzenie.

– Ah! Delphie ma dwadzieścia dwa lata. – Zaśmiała się. – Wygląda na mniej, prawda? Kiedy przyjechała, pytałam służki, dlaczego Fien sprowadził do pałacu dziecko! Byłam przekonana, że skończyła co najwyżej piętnaście lat!

Delphine przyłożyła dłoń do ust i zachichotała. Jej śmiech był niesamowicie czysty, dźwięczny niczym melodia poruszanych wiatrem dzwonków. Marisse poczuła w sercu nienaturalne ciepło. Zupełnie jakby rozbawienie tamtej rozbudziło jej własną, uśpioną radość. Magia wkradała się pod skórę i łaskotała ją w uszy. Gdy dotknęła jednego z płatków, zorientowała się, że to nie było wyłącznie asomatyczne wrażenie. Jej skóra faktycznie zaczęła się nagrzewać.

Odchrząknęła, chcąc przywołać się do porządku.

– A ty...? – zwróciła się do Aidy.

– Ja niebawem kończę dwadzieścia lat – wyznała. – Jeśli chodzi o Iarize...

– Udzieliłam zgody, abyś mówiła w moim imieniu? – przerwała jej nagle ciemnowłosa. Wpatrywała się w nie wszystkie takim wzrokiem, że w szczególności Aida powinna dziękować bogom, że jej towarzyszka nie posiadła talentu do zabijania. – Nie życzę sobie, żebyście o mnie rozmawiały. Ta dziewczyna – wskazała Marisse – nie jest tu dla nas tylko dla księcia.

– Nonsens. – Aida zmarszczyła nos. – Nie możesz traktować każdej kobiety jak wroga. To niegrzeczne.

Iarize odpowiedziała jej zdegustowanym prychnięciem.

– Jej przybycie oznacza tylko jedno. Książę Caladien nie jest zainteresowany żadną z nas.

Delphine wciągnęła ze świstem powietrze do płuc. Aida zmrużyła powieki, ale nic nie dodała.

– Obie jesteście naiwnie – podsumowała Iarize, odsuwając się od stołu. W milczeniu podniosła się z krzesła i sięgnęła dłońmi do twarzy. Poprawiwszy opadające na policzki kosmyki włosów, spojrzała z góry na Marisse. – Módl się do bogów, żeby twój talent okazał się naprawdę fascynujący, Marisse Evenghard. W przeciwnym wypadku dopilnuję, żebyś opuściła ten pałac szybciej, niż się do niego wprowadziłaś.

Choć z zewnątrz ciało Marisse nie poruszyło się ani o centymetr, w duchu aż cała się wzdrygnęła. Nie była przygotowana na tak chłodne traktowanie, nie ze strony kogoś innego niż książę.

Nie takiego powitania się spodziewała.

– Postaram się nie zawieźć twoich oczekiwań – wyartykułowała przez zaciśnięte zęby. Powtarzała sobie w duchu, że musi się uspokoić. Nie powinna popadać w konflikty już pierwszego dnia. Na szali ważyła się przecież cała jej przyszłość. – Miejmy nadzieję, że szybko nadarzy się okazja, abym mogła zaprezentować się przed księciem.

Liczyła, że tym niuansowym przytykiem, zmusi Iarize do zaniechania kontynuowania tematu, ona jednak nie dała się sprowokować. Zadarła głowę, jakby zdegustowana tą bezsensowną próbą wysforowania się na przód w rozpoczętej przez nią dyskusji.

– Szansa na to pojawi się raczej nieprędko, zważywszy że wasza wysokość postanowił odpuścić sobie dzisiejszą kolację. – Wzruszyła ramionami, udając, że jej przykro. Nie wyglądała na ani trochę wyprowadzoną z równowagi czy dotkniętą. – Obawiam się, że ja także straciłam apetyt. Pozwolicie, że wrócę do swojej sypialni.

Z ostatnim zdaniem zwróciła się wyłącznie do Aidy i Delphine. Nie interesowało jej zdanie Marisse. Potraktowała ją jak powietrze. Nie, nawet nie jak powietrze, bo wtedy dziewczyna musiałaby jej być obojętna. Raczej jak chwast, którego trzeba jak najszybciej wyrwać, aby nie uniemożliwiał rozkwitu prawdziwym kwiatom. Marisse dałaby sobie rękę uciąć, że Iarize nie zamierzała przebierać w środkach, jeśli chodzi o zdobycie serca księcia. Nie planowała tym bardziej żyć w zgodzie z konkurencją, co potwierdziła, gdy chwyciła w dłonie poły ciemnej sukni i bez słowa skierowała się do wyjścia. Opuściła jadalnię, nie racząc towarzyszek ani jednym spojrzeniem. Z pewnością nie odważyłaby się na taki brak kultury w obecności następcy tronu.

Prawdopodobnie...

– Znowu odstawia te swoje fochy – mruknęła Aida, sięgając po pajdę ciepłego chleba. Miała dość rozumu, aby z komentarzami wstrzymać się aż do usłyszenia dźwięku zamykanych drzwi. – Nie przejmuj się nią. Iarize dużo szczeka, ale raczej nie gryzie. Gdy ja przyjechałam do pałacu i zjawiłam się pierwszego dnia na obiedzie, potraktowała mnie dokładnie tak samo. Jeśli nie gorzej.

Delphine przytaknęła. Poszła w ślady sąsiadki i także wyciągnęła rękę w stronę jednego z talerzy. Uszczknęła z kiści kilka zielonych winogron i od razu wsunęła jedno z nich do ust. Marisse zauważyła, że jeszcze ani razu się nie odezwała. Złapała się przy okazji na tym, że z nieznanego powodu czeka na moment, aż jasnowłosa wydobędzie z siebie jakiś dźwięk. Uczucie, którego doświadczyła, gdy tamta się zaśmiała, było niezwykłe.

– Od dawna jesteście w pałacu? – zapytała, niby przypadkiem, kierując swoje pytanie właśnie do Delphine. Dziewczyna przełknęła winogrono. Już otwierała usta, aby się odezwać, ale i tym razem wyprzedziła ją Aida.

– Trzy miesiące. – Uniosła dłoń, jakby zgłaszała się do odpowiedzi. – Delphie miesiąc, a Rize cztery. Doprawdy, nie dziwię się, że Fien wyjechał szukać kolejnych kobiet. Nie mam pojęcia, jak książę wytrzymał z nią sam na sam przez tyle czasu.

Cztery miesiące... Wyglądało na to, że osoba, która przebywała w towarzystwie Caladiena najdłużej, a więc na pewno mogła dać Marisse jakieś wskazówki na temat jego upodobań, była jednocześnie jedyną osobą, która już na wstępie się do niej zraziła.

– I wszystkie przyjechałyście na... prośbę Fiena Kalavasha? – zapytała, ciekawa, czy tylko ją mężczyzna okłamał w kwestii celu ich wspólnej podróży. Zastanawiała się, czy poza nią był jeszcze ktoś, kto nie myślał o księciu w romantycznych kategoriach.

Aida przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią.

– Każda z nas została zaproszona na dwór – przyznała.

– Każda z nas miała jednak swoje własne powody, aby je przyjąć – dodała Delphine. Zabrała głos po raz pierwszy, czym zaskoczyła Marisse. Nieprzygotowana na to tancerka drgnęła, słysząc czysty, niesamowicie melodyjny głos. Słowa dziewczyny układały się nie tyle w zdanie, co w cichą pieśń. Łechtały najczulsze struny umysłu, były niczym składane na skórze pocałunki.

Odebrało jej mowę.

– Jak widać Fien nie przebiera w środkach, skoro jesteśmy tu teraz we czwórkę. – Dotychczas beztroski ton głosu Aidy nabrał wyraźnej powagi. Nachyliła się nad Marisse, jakby wypowiadając kolejne słowa, chciała mieć pewność, że będzie jej patrzyła prosto w oczy. – Zapytam wprost. Interesuje cię książę, jego tron, czy umowa, jaką zawarłaś z Kalavashem?

Marisse zamrugała, zaskoczona tym bezpośrednim pytaniem.

– Słucham?

– Słyszałaś pytanie. Biorąc pod uwagę, że wszystkie znajdujemy się w tym samym położeniu, myślę, że możesz, a nawet powinnaś odpowiedzieć szczerze. Spędzimy w pałacu trochę czasu, nie sądzisz, że warto byłoby żyć w zgodzie i bez dyskretnej rywalizacji?

Przytaknęła, czując na sobie ciężkie spojrzenie dziewczyny. Wychodziło na to, że pomyliła się w swoich obliczeniach. Nie tylko Iarize mogła stać się jej wrogiem. Wystarczyło jedno nieodpowiednie posunięcie, złe słowo lub błędna decyzja, a Aida, mimo iż ewidentnie tryskająca entuzjazmem i gadatliwa, szybko dołączyłaby do tego grona. Na pierwszy rzut oka była sympatyczną, chętną do nawiązywania kontaktów osobą. Wyraziste charaktery często jednak szukały równie wyrazistego towarzystwa.

Zaśmiała się, markując rozbawienie, pod którym maskowała z reguły narastającą czujność. Musiała uważać, aby nie odkryć zawczasu wszystkich kart. Już raz zawiodła się na kimś, komu postanowiła zaufać. Iskierki w oczach Aidy mogły się równie dobrze okazać niebezpiecznymi błyskawicami.

– Dopiero przyjechałam, a już znalazłam się w ogniu pytań – rzuciła i od razu przestała się śmiać, niezadowolona, że wypowiedź wypadła tak sztucznie. Jej ton nabrał tak fałszywej serdeczności, że słysząc podobną wypowiedź z ust kogoś innego, sama od razu nabrałaby podejrzeń. – Proszę, Aido. Może ty jako pierwsza zdradzisz, co sprowadziło cię do Astel? Chętnie dowiem się, czy jesteś tu ze względu na księcia, tron czy umowę?

Dziewczyna nie była zbyt zadowolona tym obrotem spraw. Zmrużyła powieki, usiłując wybadać z twarzy Marisse ślady jakiegokolwiek podstępu. Trudno było o takowy, zważywszy że Marisse nie wiedziała nic ani o księciu, który stał się nieoczekiwanym tematem rozmowy, ani o kraju, którym przyszło mu władać. Jakim cudem już podejrzewano ją o próbę zdobycia czegoś, o czym nie miała bladego pojęcia?

– To jak? – zachęciła Aidę do odpowiedzi.

– Umowa – wyznała tamta krótko. – Pozwolisz jednak, że zachowam dla siebie jej szczegóły.

– Oczywiście.

Przeniosła wzrok na Delphine. Dziewczyna uśmiechnęła się z zakłopotaniem.

– Książę wydaje się miły, ale nie wiem, czy jest mną choć po części zainteresowany – wyszeptała, przy czym, im ciszej mówiła, tym mniejsze wywierała wrażenie na swoich słuchaczkach. Marisse była pewna, że jej talent wiąże się właśnie z głosem. – Chwilowo zależy mi po prostu na dachu nad głową. Nie chcę wracać do domu.

Ostatnie zdanie wypowiedziała z jeszcze wyraźniejszym zmieszaniem. Na jej twarzy pojawił się dziwny grymas, mina sugerująca, że wspomnienie o miejscu, z którego pochodzi, napawa ją nie tyle niechęcią, co smutkiem. Marisse nie chciała dopytywać. Nadeszła zresztą jej kolej na zwierzenia.

– W moim przypadku też jest to umowa – odparła niby od niechcenia. – Nie zależy mi na sercu księcia. Nie szukam miłości na siłę, na żonę kogoś z wyższych sfer też się raczej nie nadaję. Chcę się zaprezentować, żeby zobaczyć, czy kogoś zainteresują moje talenty.

Aida wydawała się szczerze rozczarowana.

– Tylko tyle? Żadnych ukrytych motywów?

– Ani jednego. – Marisse spojrzała na stół. Część zastawy zmieniła swoje położenie, ustępując miejsca wkraczającym na blat talerzom. Nad krojonym mięsem i gotowanymi warzywami unosiła się aromatyczna para. – Jeśli mi nie wierzysz, możesz zapytać Fiena. Obawiam się, że on także może być tym faktem ździebko rozczarowany.

Aida zacisnęła usta, Delphine przekrzywiła głowę. Żadna nie odezwała się już do końca kolacji.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top