Rozdział 6

Po zobaczeniu otaczających rezydencję terenów, Marisse miała już jako takie wyobrażenie na temat tego, jak będzie wygląda od wewnątrz. Spodziewała się kwiatów i złota, zdobionych mebli, przyprószonej srebrem posadzki i masywnych ram podtrzymujących obrazy malowane przez najwybitniejszych artystów. Ot, kolejnego przejawu bezbrzeżnego luksusu, w którym tak kochali pławić się dobrze urodzeni.

Nastawiała się na brzdęk kryształów i blask świateł bijący z górujących nad pomieszczeniami żyrandoli. Tym większe było więc jej zdumienie, gdy wraz z Fienem znaleźli się w końcu w ciemnym westybulu. Mężczyzna przepuścił ją przodem, czego szybko pożałował, bo zaraz po przekroczeniu progu dziewczyna stanęła jak wryta, blokując drzwi. Po raz kolejny tego dnia musiała przyznać, że jej założenia okazały się błędne. Reprezentacyjny przedpokój był inny, niż zakładała.

Sam w sobie mógł dorównywać wielkością sporej karczmie, to na pewno. Tyle że nie znajdowały się w nim ani wystawne meble, ani wartościowe obrazy. Właściwie nie było w nim nic, poza donicami pełnymi rzeźbionych kwiatów (co do nich prawie się nie pomyliła) i kilku srebrnych kandelabrów. Obecnie nie paliły się na nich żadne świece, ale każdy z nich był pokryty resztkami wosku, co sugerowało, że od czasu do czasu je na nich ustawiano.

Umieszczone w centralnej części schody pokrywała gruba warstwa fioletowego bluszczu. Rośliny pięły się po balustradach, opinając artystycznie gięte drewno. Pasowały kolorem do purpurowego dywanu ciągnącego się od wejścia aż po sam szczyt schodów. Komponowały się również z draperiami, spod których wyłaniały się ściany w odcieniu ciemnego drewna. Wszystko to nadawało pomieszczeniu mrocznego klimatu.

Przedsionek napawał niepokojem, nie jego wystrój sprawił jednak, że Marisse zatrzymała się w progu i wstrzymała oddech. To, co faktycznie przyprawiło ją o zawrót głowy, znajdowało się wyżej, a dokładniej na suficie.

– Przyznaję – Fien przecisnął się obok niej i również powiódł spojrzeniem w górę. Na jego twarzy jaśniał uśmiech. – byłem ciekaw, jak zareagujesz na ten widok.

Nie odpowiedziała, zajęta wsłuchiwaniem się w dudnienie własnego serca. Nie była pewna, czy wzrok jej nie myli.

Patrzyła na gwiazdy!

Choć z zewnątrz przód pałacu zdawał się mieć stosunkowo prosty kształt, wewnątrz znalazło się miejsce na rozległych rozmiarów kopułę. Gdy Marisse zadarła głowę, jej oczom ukazał się obraz nocnego nieba. Srebrzyste, mieniące się punkty imitowały gwiazdy, niewielka, kryształowa kula na środku symbolizowała księżyc. Jaśniała niesamowicie czystym, delikatnym światłem, dzieląc się częścią blasku z otaczającymi ją ciemnościami. Właśnie dlatego w pomieszczeniu dominowały ciemne barwy, a na kandelabrach nie paliły się żadne świece. Dodatkowe źródło światła, a już zwłaszcza ciepłego światła, rozproszyłoby ten niezwykły efekt.

Marisse rozchyliła wargi. Zapomniała o budzących zachwyt ogrodach, opuściło ją wspomnienie altan i przepływających pod nimi strumyków. Nawet myśli o ojcu i rodzinnym mieście przez chwilę stały się jakby odleglejsze.

– Piękne – wyszeptała, bo zabrakło jej słów.

– To jeszcze nic – rzucił Fien, na co Marisse, która właśnie miała oznajmić, że nigdy nie widziała nic równie zachwycającego, wstrzymała oddech. Miała przed sobą realistyczny obraz nieba! Srebro tańczyło jej przed oczami, mogła doszukać się wśród gwiazd konkretnych konstelacji. Nie wierzyła, że na terenie pałacu mogło znaleźć się coś równie cudownego.

Dla maga, który znał pałac od podszewki i z pewnością spędził wiele czasu na jego poznawaniu, może i faktycznie takie widoki były „niczym". W uszach Marisse brzmiały jednak niczym jawna herezja. Miała wrażenie, że jednym krótkim zdaniem obraził właśnie cały świat.

– Żartujesz sobie? – weszła głębiej do pomieszczenia. Obróciła się kilka razy wokół własnej osi, aby objąć spojrzeniem cały sufit. – To przecież... To jest niesamowite.

– Poczekaj, aż zasłużysz na zobaczenie Księżycowej Sali. Dopiero wtedy faktycznie odbierze ci mowę.

– Zasłużę? – zmarszczyła brwi.

– Niewielu może tam wejść. Sala znajduje się we wschodnim skrzydle, a to jest przeznaczone do wyłącznej dyspozycji Caldena. – Wskazał dłonią schody, sugerując, aby ruszali dalej. – Sam byłem tam tylko trzy razy. Za każdym razem z zachwytu odbierało mi mowę.

– Wschodnie skrzydło, tak?

– Nie chodź tam sama pod żadnym pozorem – przestrzegł ją z nutą dezaprobaty w głosie. – Calden oczekuje, że jego goście będą przestrzegali pewnych zasad. Nie ma ich wiele, ale złamanie choćby jednej, grozi z jego strony poważnymi konsekwencjami.

Zabrzmiał poważnie. Zupełnie jakby podejrzewał, że zaraz po jego odejściu, pierwszym, co zrobi Marisse, będzie właśnie zapuszczenie się na zakazany teren. Bo przecież nie mała nic innego do roboty, tylko przeszukiwać niedostępne pomieszczenia na obcym dworze.

– Nie chodzić do wschodniego skrzydła bez wyraźnego zaproszenia, przyjęłam. – Choć było jej żal zostawiać w tyle gwiezdną sień, weszła za magiem na wysokie schody. Dywan był bardzo czysty, poczuła się niezręcznie, depcząc po nim zakurzonymi po długiej podróży butami. – O jakich jeszcze zasadach powinnam wiedzieć?

– Nie ma się czym martwić. Jak mówiłem, nie ma ich zbyt dużo. – Przejechał palcami po ciemnym bluszczu. – Najważniejsza jest ta dotycząca wschodniej części rezydencji. Kolejna, równie istotna, tyczy się kwiatów.

– Co z nimi?

– Nie wolno ci dotykać róż – oznajmił stanowczo, co nakazało jej sądzić, że i w tym wypadku nie żartował. – Żadnych. Bez względu na to, czy znajdziesz je w ogrodzie, czy na terenie pałacu.

– Są trujące?

– Należą do księcia.

Nie dodał nic więcej. Nie wytłumaczył, czy młody Hallvord nie chciał, aby inni dotykali jego kwiatów, czy też chodziło o coś więcej? I tę zasadę Marisse mogła jednak bez trudu respektować, więc chwilowo postanowiła nie dopytywać o szczegóły. W dolinie, poza różami, rosło tysiące zachwycających kwiatów, uznała, że uszanowanie tych dziwnych, ale nieskomplikowanych wymagań, nie nastręczy jej zbytnich problemów.

– Zaprowadzę cię do jednej z gościnnych sypialni – powiedział Fien, kiedy skierowali się na prawo i przeszli przez jedne z drzwi, za którymi krył się długi korytarz. – Potem będę musiał cię na jakiś czas zostawić, ale przyślę kogoś, kto się tobą zajmie. Niezwłocznie zostaną ci też dostarczone twoje rzeczy. Będziesz miała czas, aby się odświeżyć.

– A potem czeka mnie oficjalna kolacja z księciem? – zapytała niby od niechcenia, muskając palcami ścianę. Światło bijące przez tafle witraży sprawiało, że otoczenie mieniło się błękitem, złotem i jaskrawą czerwienią. Widok stanowił ciekawy kontrast dla skąpanego w półmroku przedsionka.

Fien dywagował przez chwilę nad zadanym przez nią pytaniem.

– Nie wiem, czy książę się zjawi – przyznał w końcu. – W dniu poprzedzającym nasz wyjazd z Sulles, wysłałem list, w którym informowałem go o moim powrocie i twoim przybyciu. Wie, że w jego posiadłości pojawi się nowa osoba, co z kolei każe mi podejrzewać, że przez najbliższych parę dni nie będzie raczej opuszczał swojego skrzydła. Wybacz, nie sądzę, aby zechciał pojawić się na nadchodzącym posiłku.

Skinęła głową, choć nie była pewna, czy nieobecność księcia, a właściwie jego niechęć do nawiązywania kontaktów, powinna ją cieszyć czy martwić. Nie było jej śpieszno do konfrontacji z właścicielem pałacu, w głębi duszy liczyła jednak, że pozna go zaraz po przybyciu do Astel. Planowała od razu zająć się oceną jego osoby i ustalaniem najodpowiedniejszej strategii. Każda chwila zwłoki oznaczała dodatkowy czas, jaki miała spędzić na terenie pałacu. Mając na uwadze, że niebawem zacznie studia na Akademii, a co za tym idzie, po raz kolejny będzie zmuszona opuścić Sulles, nie zamierzała marnować go więcej, niż było to wymagane. Zamierzała jak najszybciej przekonać do siebie księcia (cokolwiek miało to oznaczać), a potem wrócić do ojca i w spokoju nacieszyć się ostatnimi chwilami w rodzinnym domu.

Choć nie podobała jej się postawa księcia Caladiena, po części mogła go zrozumieć. Sama też nie kwapiła się, aby go poznać. Nie przywykła do pałacowych wnętrz ani zamieszkujących ich ludzi. Wywodziła się z dobrego domu, nigdy jednak nie próbowała wynosić się ponad stan. Nie ciągnęło ją na salony, nie miała też najmniejszej ochoty zabiegać o uwagę ludzi z wyższych sfer. Wystarczyło, że jej własny ojciec mógł poszczycić się względami ze strony wysoko postawionych kupców. Utrzymywał przyjazne stosunki z naprawdę wieloma osobami, w tym ze szlachetnie urodzonymi mężczyznami i damami dworu. Ludzie uwielbiali go za niepowtarzalną charyzmę. Był atrakcyjnym, bo inteligentnym i wyjątkowo oczytanym rozmówcą. Budził szacunek i wyróżniał się na tle innych, nigdy ponadto nie odmawiał pomocy. Choć choroba odebrała mu wiele z dawnego charakteru, nie zdołała wpłynąć na oziębienie dawnych znajomości. Niektórzy zawdzięczali mu życie, inni zachowali w pamięci obraz jego majestatycznych statków bądź uczucie zachwytu, jaki wzbudzały transportowane przezeń towary. Marisse była przekonana, że mężczyzna dość szybko odnalazłby się na zimowym dworze i równie sprawnie znalazł wspólny język z jego tajemniczym księciem. Jeśli chodziło o nią, sprawa wydawała się o wiele bardziej skomplikowana. Zdawała sobie sprawę, jak duże wrażenie wywierał na innych jej ładny wygląd czy porywający taniec. Jednocześnie była aż nazbyt świadoma swoich wad, chociażby tego, że nie odziedziczyła po ojcu umiejętności zjednywania sobie ludzi poprzez rozmowę. Nie przywykła ani do uroczych uśmiechów, ani tym bardziej do powstrzymywania się od ciętych uwag. Na samą myśl o płaszczeniu się przed kimkolwiek, a już zwłaszcza przed następcą tronu, który niemal na pewno uznawał podobne zachowanie za święty obowiązek pospólstwa, przechodziły ją dreszcze.

Musiała się naprawdę postarać, aby przypodobać się księciu, przy jednoczesnym zachowaniu twarzy. Pocieszająca zdawała się ilość czasu, jaki miała na zrealizowanie tego celu. Okres dziewięciu miesięcy (liczyła rzecz jasna, że zamknie się w połowie tego czasu) zdawał się aż nadto wystarczający, jeśli brać pod uwagę fakt, że potrafiła przekonać do siebie ludzi zaledwie jednym, kilkuminutowym tańcem. Miała szczerą nadzieje, że jej talent okaże się wystarczający. Zazwyczaj tak było.

Zresztą, czym tak właściwie się martwiła? Nawet gdyby nie udało jej się dopiąć swego i przekonać do siebie Caladiena Hallvorda, wciąż mogła żądać od Fiena części obiecanych pieniędzy. Wydawał się słownym człowiekiem, a ona przecież spełniła część umowy, która wiązała się z jej przybyciem do Breavien. Zarobiła na początek studiów w Akademii.

Teraz nadszedł czas na tę trudniejszą część.

* * *

Narastającą ciszę przerwał wściekły pomruk. Mężczyzna odszedł od okna i nie kryjąc irytacji, cisnął w szybę trzymaną w dłoni książką. W pomieszczeniu rozległ się huk uderzenia. Szkło wytrzymało i nie pękło, wolumin upadł jednak na podłogę kartkami do dołu. Kilka ze stron wygięło się dość nienaturalnie, aby sądzić, że już nigdy nie uda się ich naprostować.

– Co ona tu robi? – wycedził przez zaciśnięte zęby. Płynne srebro lśniło i kotłowało się w jego oczach niczym wody wzburzonego oceanu. – Mówiłem, że masz nie sprowadzać na dwór kolejnych kobiet. Nie wyraziłem się dość jasno? A może to te twoje podróże sprawiły, że liznąłeś wielkiego świata i nie zamierzasz respektować dłużej woli swojego księcia?

Siedzący w fotelu Fien skrzywił się, nie wiadomo tylko, czy w reakcji na ten ostry ton czy wycelowane prosto w jego osobę słowa. Zacisnął palce na nóżce kryształowego kieliszka, w którym falowały resztki czerwonego wina.

– Doskonalę zdaję sobie sprawę, że chciałeś z tym wszystkim skończyć – zaczął, wpatrując się we wzburzonego przyjaciela. Jego twarz nie wyrażała nic prócz czystego wzburzenia, zaciskał dłonie tak mocno, że aż pobielały mu knykcie. – Uznałem jednak, że spróbuję...

– Spróbujesz? – przerwał mu raptownym uderzeniem dłoni o blat masywnego stołu. Fien, który wiedział, że w takiej sytuacji powinien zachować jak największy spokój, z trudem wytrzymał pełne furii spojrzenie. – Który już raz „próbujesz"? Czterdziesty? Pięćdziesiąty?

– Dwudziesty ósmy – oznajmił nieco ciszej niż normalnie. Odchrząknął, czując, że ma wielką ochotę poluzować górne wycięcie koszuli. Dekolt był wystarczająco luźny i odkryty, aby ujawnić część jego torsu, mimo to mag miał fantomowe wrażenie, że coś silnie uciska go w grdykę. – Wiem, że wielokrotnie się myliłem i po tysiąckroć marnowałem twój czas. Po prostu zaufaj mi ten jeden ostatni raz.

Książę zaśmiał się, ale nie był to śmiech pełen radości lecz przepełniony goryczą.

– Niby z jakiej racji miałbym po raz kolejny obdarzyć cię zaufaniem? – z drwiącym wyrazem twarzy wskazał na pobliskie drzwi. – Utrzymuję te kobiety i pozwalam im na wszystko, włącznie z pokładaniem nadziei w to, że każda z nich zostanie kiedyś przyszłą królową Breavien. Mam dość gadatliwych, wątpliwie utalentowanych panien, które widzą we mnie wyłącznie potężnego kandydata do ożenku. Zwłaszcza że żadna z nich nie ma mi nic do zaoferowania w zamian.

– Po prostu daj jej szansę – wyrzucił z siebie Fien. Odstawił kieliszek na stół. – Ma potencjał.

– Jak każda.

– Nie.

– Oświeć mnie więc, czym ta konkretna dziewczyna różni się od poprzednich dwudziestu siedmiu? Jest piękniejsza? Bogatsza? Robi rzeczy, których żadna inna nie potrafi?

– Ma cel – odparł krótko mag. – Nie interesuje jej ani twoje uznanie, ani wysoka pozycja. Pragnie dostać się do Akademii Złota i Srebra. Zawarłem z nią umowę.

Książę skrzyżował ręce na piersi.

– Wygląda na to, że masz rację. – Ściągnął brwi. – Nie zależy jej na mnie, tylko na twoich pieniądzach. W istocie to bardzo wiele zmienia.

Fien wypuścił nosem wstrzymywane powietrze. Sam był coraz bliżej dania upustu swojej narastającej złości.

– Oceniasz tę dziewczynę, chociaż nie zamieniłeś z nią nawet jednego zdania.

– Nie zamierzam marnować oddechu na kogoś, kto nie zrozumie połowy moich słów, bo przez całą rozmowę będzie zapatrzony w moją szczękę czy tors. Szanuję swój czas.

– Więc może wrócisz też do szanowania innych? Zostawiła dla ciebie swój kraj i chorego ojca. Poza tym... – zaczął, ale ugryzł się w język, nim nieopatrznie powiedział o jedno słowo za dużo. Nie mógł wspomnieć, że Marisse przypomina inną, tę, która dawniej zyskała uznanie księcia. – Poza tym musisz pamiętać, że nie zależy jej na twoim tytule. Zawsze byłem i wciąż jestem po twojej stronie, nie sprowadziłbym na dwór równie płytkiej pannicy. Nie pozwoliłeś zbliżyć się do siebie żadnemu mężczyźnie, nie dziw się więc, że zacząłem rozglądać się za kobietami. Nie szukam ci uroczej żony, tylko utalentowanej przyjaciółki, której będziesz w stanie zaufać.

– Tak? Więc może im to powiedz. – Książę zastukał palcami o wciąż splecione ze sobą ramiona. Mięśnie jego żuchwy zadrgały. – Najwyraźniej żadna z wytypowanych przez ciebie kandydatek nie wie, że ma zostać moją „przyjaciółką".

Ostatnie słowo wycedził z taką odrazą, że ktoś inny niechybnie uznałby, iż jest to dla niego największa z możliwych obelg. Fien, który znał go z kolei aż za dobrze, pojął, że nie ma sensu ciągnąć dłużej tej donikąd nieprowadzącej dyskusji. Przerabiali podobne rozmowy już wiele razy, każda kończyła się tak samo. Calden szedł w zaparte, twierdząc, że nie ma dla niego ratunku, Fien protestował, przekonany, że jego książę wierzy w samospełniającą się przepowiednię. Ostatecznie nie dochodzili do żadnego konsensusu.

– W porządku. Nie będę strzępił języka. – Zamiast kontynuować, po prostu wstał z fotela. – Kiedy uznasz za stosowne, aby wyjść ze swojej pieczary, daj mi znać. Oczekuję, że będziesz miał choć na tyle przyzwoitości, aby zaprosić Marisse na wstępną prezentację. Jeśli i tak masz ją odrzucić, daj jej przynajmniej szansę zasłużyć na tę bezpodstawną niechęć.

Książę zmrużył powieki.

– Gdybyś nie był mi bliższy niż rodzony brat, przysięgam, byłbyś pierwszy w kolejce do rozszarpania na strzępy, po tym jak... – urwał, opuszczając dłonie wzdłuż ciała. Odwrócił się i skierował do okna. – To ile czasu marnuję na te twoje eksperymenty, nie mieści się w głowie.

Fien wzruszył ramionami.

– W przeciwieństwie do niektórych, jeszcze się nie poddałem. – Ruszył do drzwi. – Wciąż szukam jakiegoś rozwiązania

Zgodnie z przypuszczeniami, mężczyzna już na to nie odpowiedział. Przykucnął, aby sięgnąć po leżącą pod ścianą książkę. Obrócił ją okładką do dołu i w milczeniu przejechał dłonią po zagiętych stronach.

– Jeszcze jedno. – Mag położył dłoń na klamce. Nie spojrzał za siebie. Nie był w stanie patrzeć w tym momencie na księcia. – Twój czas się kończy, Calden. Nie wiem, czy Marisse Evenghard okaże się odpowiednią kandydatką, wiem za to, że jest ostatnią dziewczyną, którą sprowadziłem do Astel. Nie będzie kolejnych.

Książę i tym razem powstrzymał się od odpowiedzi.

* * *

Marisse otrzymała naprawdę ładny pokój. Przynajmniej tak się jej wydawało, bo zamiast dokładnie mu się przyjrzeć, pierwszym co zrobiła, było udanie się do sąsiadującej z sypialnią łazienki i wzięcie ciepłej kąpieli. Stojąca na środku pomieszczenia biała wanna była dość duża, aby mogły się w niej pomieścić co najmniej dwie osoby. Gdy Marisse rozebrała się z sukni i weszła do środka, odniosła wrażenie, jakby dryfowała na powierzchni stawu. Kiedy uznała, że jej ciało i włosy dostatecznie nasiąkły wodą, zrobiła użytek z leżących na pobliskim stoliku buteleczek. Wlała do wanny kilka zapachowych płynów, które sprawiły, że nad łazienką szybko uniósł się delikatny, cytrusowy aromat.

Nie potrafiła policzyć, ile westchnień wyrwało się z jej ust podczas tej kąpieli. Tym bardziej nie umiała stwierdzić, jak wiele dźwięków wydała z siebie chwilę później po zobaczeniu kryjącej się w sypialni garderoby.

Przepasana ręcznikiem, otworzyła drzwi tylko po to, aby sprawdzić, czy wewnątrz niewielkiego pomieszczenia zmieszczą się jej stroje. Zakładała, że zobaczy w nim puste wieszaki, tym większe było więc jej zdumienie, kiedy okazało się, że wieszaki owszem, były, ale wcale nie takie puste. We wcale nie tak małej garderobie znalazło się chyba dwadzieścia najróżniejszych sukni. Każda wyróżniała się na tle innych krojem, kolorem, bądź ilością fikuśnych dodatków. Niektóre były długie i proste, idealne do spacerowania po ogrodach czy zwiedzania pałacu. Pozostałe, zdecydowanie bardziej balowe, zachwycały jakością tkanin, misternymi koronkami i bogatym haftem. Nieważne, jaką okazję wymyśliłaby Marisse, wśród ubrań na pewno znalazłaby się idealna kreację.

Dziewczyna w życiu nie widziała w jednym miejscu tyle tiulu i ozdobnych kamieni. Od razu weszła do środka i zagłębiła dłonie w warstwie barwnych materiałów. Przejrzała wszystkie suknie, dzięki czemu odkryła, że każdy odcień powtarzał się co najmniej dwa razy. Tylko jedna, czerwona kreacja zdawała się nie mieć swojego odpowiednika. Nie było też niczego w kolorach szarości i srebra, co nieco ją rozczarowało. Opierając swoje przypuszczenia na dostrzeżonych wcześniej altanach i kandelabrach, założyła, że książę lubi otaczać się właśnie tymi konkretnymi barwami.

Spędziłaby dużo więcej czasu na przeglądaniu sukienek, gdyby nie ostrożne pukanie do drzwi. Okazało się, że Fien nie żartował, obiecując, że przyśle do niej kogoś do pomocy. Po około dwudziestu minutach od jego odejścia, w drzwiach sypialni zjawiła się młoda, nad wyraz urodziwa służąca. Ukłoniła się i przedstawiła jak Lisah. Uśmiechała się przy tym na tyle serdecznie, że Marisse bez zastanowienia wpuściła ją do sypialni.

Służąca wydawała się sympatyczna, jej wyraz twarzy zmienił się jednak, gdy zobaczyła, że pani, którą przyszło jej się opiekować, trzęsie się z zimna, bo z jakiegoś powodu jest otulona zaledwie cienkim ręcznikiem, a z jej długich włosów cieknie ciurkiem woda. Wydała z siebie okrzyk oburzenia i natychmiast rzuciła się do garderoby, aby wybrać dla Marisse odpowiednią kreację.

– Kto to widział, żeby o tej porze roku paradować po pokoju w samym ręczniku! – zniknęła wewnątrz pomieszczenia, nim Marisse zdążyła o cokolwiek zapytać. – Bogowie! Przecież jakby zamiast mnie przyszedł pan Fien, to zaraz zemdlałby z zażenowania.

Wyłoniła się z garderoby, niosąc w dłoniach bladofioletową sukienkę o bufiastych rękawach i drobnych kryształkach układających się na dekolcie w subtelny, kwiatowy wzór. Stanęła przed Marisse, a następnie przyłożyła kreację do jej ciała. Przyglądała się przez chwilę im obu, jakby oceniała, czy dokonała słusznego wyboru.

– Tak, ta będzie odpowiednia.

Wcisnęła suknie do rąk wciąż nieco zmieszanej, stojącej nieruchomo tancerki. Zorientowała się przy okazji, że jej nowa pani nie ruszy się z miejsca bez stosownej zachęty, bo popchnęła ją delikatnie w kierunku zaparowanej łazienki. Ze środka wciąż dobywały się przyjemne, otulające zmysły zapachy.

– Już, już. Biegnij się ubrać. – Machnęła na dziewczynę ręką. Sama już zaczęła rozglądać się po pokoju, aby rozeznać się w sytuacji. – Dobrze, że pomyślałaś o kąpieli, zaoszczędziłyśmy trochę czasu. Teraz pozostaje cię odpowiednio uczesać. Nie mówiąc już o doborze biżuterii i nałożeniu stosownego makijażu.

– Ale...

– Żadnych ale. Do uroczystej kolacji zostały nam niespełna dwie godziny. Nie możesz się przecież spóźnić na swój oficjalny debiut!

* * *

– Jaki jest ulubiony kolor księcia? – zapytała Marisse, gdy Lisah zajmowała się jej świeżo umytymi włosami. Talenty, którymi dysponowała, powodowały, że kosmyki niemal od razu wysychały pod dotykiem jej palców.

– Nie mam pojęcia. – Uśmiechnęła się przepraszająco. – Książę jest wyjątkowo skrytym człowiekiem. Założę się, że nie wyznał tego żadnej z przebywających w rezydencji panien.

Przejechała dłonią po kolejnym pasmie włosów, które natychmiast przestało błyszczeć od wody i nabrało objętości. Marisse zazdrościła jej tak dużej kontroli nad magią. Sama pewnie skończyłaby ze spalonymi włosami, gdyby spróbowała wysuszyć je na własną rękę. Kiedyś, gdy była mała, próbowała w ten sposób eksperymentować i o mały włos (dosłownie!) nie podpaliła posiadłości ojca.

– Fien wspominał, że od dawna szuka osób, które mogłyby umilić czas waszej wysokości – podjęła, obserwując poczynania Lisah. Dziewczyna uniosła jej włosy, rozważając, czy upiąć je w niski czy wysoki kok. Najwyraźniej nie mogła się zdecydować, bo ostatecznie zamiast po szpilki, sięgnęła po srebrną szczotkę. – Naprawdę żadnej nie udało się go do siebie przekonać?

Na twarzy służącej pojawił się lekki uśmiech.

– Żeby go do siebie przekonać, któraś z nich musiałaby najpierw zmusić go do zaangażowania się w rozmowę. – Zaśmiała się. – Jak widać ani jedna kandydatka nie przykuła jego uwagi na dość długo, aby faktycznie raczył się nią zainteresować.

Marisse spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Ani trochę nie było jej do śmiechu. Z jednej stronie znajdowała się na dobrej pozycji, książę nikogo do siebie nie dopuszczał, miała szansę być pierwszą, która go zaciekawi. Z drugiej strony... książę nikogo do siebie nie dopuszczał! Czemu miałby pozwolić na to akurat jej? Nie należała do przesadnie skromnych dziewczyn, ale nie była jednocześnie aż tak naiwna, aby zakładać, że przez pałac nie przewinęła się żadna o wiele bardziej utalentowana osoba.

Poprawiła się na krześle, uważając, aby nie nabrać przy tym zbyt gwałtownego haustu powietrza. Suknia, którą wybrała Lisah była nieco za ciasna, napisała się zwłaszcza w okolicach ramion i piersi. Dziewczyna, dla której została uszyta kreacja, musiała być drobniejsza, o wiele mniej umięśniona niż Marisse, której ciało było kobiece ale twarde. Wcisnęła się w suknię z obawą, że każdy gwałtowniejszy ruch przyczyni się do rozerwania fioletowych nici lub odpadnięcia materiałowych kwiatów.

– Przekażę naszemu krawcowi twoje wymiary – zapewniła Lisah, kończąc rozczesywanie włosów. Odłożyła szczotkę i sięgnęła po dwie z dwunastu leżących na toaletce szpilek. – Suknie są przerabiane już po przybyciu panien i zebraniu z nich miary. To o wiele wygodniejsze niż...

– Ciągle mówisz tylko o pannach – podchwyciła Marisse, przerywając tym samym jej wywód. – Nie ma tu mężczyzn?

Lisah się zawahała.

– Są – odparła powoli. Jej ruchy stały się jakby uważniejsze, skupiła się na układaniu fryzury Marisse. – Tyle że jest ich niewielu. Kilku pracuje w stajni, pozostali pomagają w kuchni lub służą w straży. No i jest pan Kalavash, ale on pełni kilka różnych funkcji.

– Więc nie przyjeżdżają tutaj żadni utalentowani mężczyźni? Fien jeździ po świecie, szukając wyłącznie dziewcząt?

Biorąc pod uwagę, że miała zbliżyć się do księcia, a wcześniej oficjalnie się przed nim zaprezentować, domyślała się, jak będzie brzmiała odpowiedź. Pierwszych podejrzeń nabrała już w momencie, w którym weszła do bogato umeblowanej sypialni, kolejne minuty (i odkrycie szafy pełnej pięknych, wyjściowych sukni) tylko je nasiliły. Marisse była młoda, ale nie urodziła się wczoraj. Nikt nie inwestowałby tyle energii, drogich materiałów i przestrzeni w kogoś, kto miał być tylko i wyłącznie tymczasowym kompanem zabaw.

Zapytała tylko dlatego, że chciała to usłyszeć na własne uszy.

– Przyjeżdżali do nas i młodzi mężczyźni, ale książę bardzo się wtedy denerwował – wyznała Lisah. Zniżyła głos do szeptu, zupełnie jakby bała się, że ktoś usłyszy, jak zdradza zakazaną wiedzę z przeszłości. – Pan Fien chciał się upewnić, czy brak zainteresowania ze strony księcia nie wynika z faktu, iż woli...

Odchrząknęła, gdy na jej policzki wystąpiły niekontrolowane rumieńce. Marisse skinęła głową na znak, że zrozumiała niewypowiedzianą końcówkę. Wcisnęła się głębiej w fotel.

– Czy obecnie poza mną są w pałacu inne kobiety? – zapytała, gapiąc się na siebie w lustrze. Pobladła twarz pozostawała nieruchoma, wewnętrznie Marisse zmagała się jednak z naprawdę wieloma emocjami. Na ten moment nie mogła się jeszcze zdecydować, która będzie tą najwłaściwszą. Frustracja, wściekłość, rozgoryczenie?

Lisah ostrożnie wsunęła jej szpilkę we włosy.

– Trzy – odparła z przepraszającą miną. – Wszystkie zjawią się na dzisiejszej kolacji.

Marisse wydała z siebie cichy, bliżej nieokreślony dźwięk. Trzy panny. Oprócz niej w posiadłości były nie jedna, nie dwie, ale aż trzy dziewczyny, które tak samo jak ona, zostały sprowadzone przez Kalavasha w calu przypodobania się nieuchwytnemu księciu. Fien nie zająknął się na ten temat choćby słowem!

Zacisnęła palce na materiale sukni. Nie to było najgorsze. Gorsza była świadomość, że ten obłudnik tak po prostu ją okłamał. Wcale nie szukał dla Caladiena Hallvorda kogoś do towarzystwa. Mówił tak, aby nie spłoszyć potencjalnych kandydatek, kobiet, które były dość zdesperowane, zafascynowane jego hojną ofertą lub oczarowanego szerokim uśmiechem, aby zgodzić się wyruszyć z nim, obcym mężczyzną, do Breavien. Ciekawe, czy którakolwiek wiedziała, jakie są prawdziwe intencje Kalavasha? Że choć w istocie, każda zostanie przedstawiona księciu, żadna nie będzie postrzegana jako myśląca osoba, tylko oceniana tak, jak ocenia się dorodność wystawionych na targu kur.

Fien nie rozglądał się za ciekawymi, naprawdę wartościowymi ludźmi.

Wyglądało na to, że od lat szukał dla swojego księcia wystarczająco naiwnej żony.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top