Rozdział 5

Wyruszyli o świcie, zaraz po pojawieniu się na niebie pierwszych promieni słońca.

Fien, który najwyraźniej przyzwyczaił się do wczesnych pobudek, wydawał się równie świeży co na początku podróży. Mięso, które jadł na kolację faktycznie było odpowiednio przyrządzone, bo mężczyzna nie miał z jego powodu żadnych problemów. Z samego rana wyszedł z karczmy, aby sprawdzić stan powozu i ocenić kondycję nowo podstawionych koni. Zwierzęta najemników był wypoczęte i nad wyraz zadowolone, że spędziły noc w lepszych warunkach niż ich jeźdźcy. Dorożka także zdawała się nienaruszona, stajenni dołożyli wszelkich starań, aby przez noc nikt się do niej nie zbliżył. Nic nie stało na przeszkodzie, aby ruszyć w dalszą drogę. No może poza stanem najważniejszej pasażerki.

W przypadku Marisse sprawy miały się zupełnie inaczej niż u Fiena. Dziewczyna była tak wykończona, że ledwie dała radę wstać z łóżka. Miała wrażenie, że jeśli zrobi zbyt długi krok nogi odmówią jej posłuszeństwa, nie zdecydowała się więc zejść na dół. Wcisnęła się w pierwszą lepszą sukienkę, wsunęła pod nią sztylet i wróciła na łóżko, czekając na przybycie Fiena. Kiedy ten w końcu zawitał pod jej sypialnię, oznajmiła, że zje w pokoju lub wcale. Miała niewiele czasu, a musiała jeszcze wygospodarować jakąś jego część na dokończenie listu do ojca.

Nie zdążyła przygotować go w nocy. Wróciła do pokoju naprawdę późno, po przetańczeniu jakichś dziesięciu, jeśli nie więcej, utworów. Wiedziała, że nazajutrz bardzo tego pożałuje, nie potrafiła jednak odpuścić. Karczmarz był zachwycony jej występem, ludziom również się on podobał, bo za każdym razem, gdy muzyka cichła, rozbrzmiewały gromkie brawa. Upojona tak dużym zainteresowaniem Marisse, tańczyła i tańczyła. Robiła to tak długo, aż na deskach sceny nie pojawiła się pierwsza krew. Ponieważ była bez butów, zdarła sobie skórę na podeszwach stóp. Właśnie wtedy Fien postanowił zainterweniować. Głosem nieznoszącym sprzeciwu, oznajmił, że to koniec występu.

Dobrze zrobił, że ją powstrzymał. Gdyby nie jego ingerencja, z pewnością zostałaby na scenie do rana i kolejny miesiąc nie byłabym w stanie chodzić, bo zdarłaby sobie skórę aż do kości. Nawet teraz ledwie zdołała wsunąć opuchnięte stopy w buty. Całe szczęście, że czekała ją całodniowa jazda, a ta nie wymagała od niej wykonywania żadnych dodatkowych ruchów. Samo przejście do powozu kosztowało ją tak dużo piekącego bólu, że przez całą drogę z sypialni na zewnątrz myślała jedynie o zaciskaniu zębów. Dopiero gdy zajęła miejsce na fotelu, zdołała wyciągnąć dłoń, aby wręczyć karczmarzowi ukryty w kopercie list. Mężczyzna przyjął go z wesołym uśmiechem.

– Posłaniec wyruszy zaraz po śniadaniu – obiecał, zaglądając do wnętrza powozu. – Oczywiście pamiętam, aby wręczyć mu kwiaty. Twój taniec był wart co najmniej pięćdziesięciu róż!

– Wystarczy jedna. – Odwzajemniła jego uśmiech. Marzyła o wygodnym łóżku i jeszcze wygodniejszym stroju. Najlepiej takim, który składałby się wyłącznie z luźnej nocnej halki. – Niech reszta róż dalej kwitnie i zachwyca gości.

Karczmarz skinął głową, choć jego mina wskazywała, że wciąż nie był w stanie pojąć toku jej rozumowania. Nie wzięła od niego pieniędzy, nie żądała darmowego noclegu, ani dodatkowych posiłków. Jednocześnie przysłużyła się jego biznesowi tak, jak nie zrobił tego nikt inny. Nawet przy wydawaniu śniadania, wciąż docierały do niego zachwycone komentarze co poniektórych gości. Kilku z nich zostało na noc tylko po to, aby nie musieć wychodzić w połowie występu równie tajemniczej co pięknej tancerki.

– Niech bogowie prowadzą was podczas drogi. – Uścisnął z wdzięcznością jej dłoń. Potem nachylił się i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu: – A ty pamiętaj, jeśli jeszcze kiedyś będziesz w tych stronach, koniecznie odwiedź moją karczmę. Dam ci wszystko, czego tylko zapragniesz.

Marisse poczerwieniała. Z lekkim zakłopotaniem skinęła głową. Rozluźniła się dopiero, gdy miejsce naprzeciwko zajął Fien.

– To jak? Możemy ruszać?

Przytaknęła i zsunęła buty z obolałych stóp. Nim konie zdążyły zrównać tempa, już spała skulona z nogami na fotelu i policzkiem przytulonym do oparcia.

* * *

Kolejne cztery dni spędzili w trasie. Wypracowali pewien powtarzalny schemat, bo równo co trzy godziny zatrzymywali się na krótkie, kilkuminutowe postoje. Wyruszali z samego rana, noce spędzali z kolei w napotykanych po drodze karczmach. Choć w każdej grała skoczna muzyka, Marisse więcej nie odważyła się tańczyć na scenie. Po pierwsze: jej stopy musiały mieć dość dużo czasu na regenerację. Po drugie: prosił ją o to Fien, który chciał uniknąć zbyt wielu pytać na temat celu ich podróży. Samotny wędrowiec nie wzbudzał tak dużego zainteresowania, jak wędrowiec przemieszczający się z kraju do kraju w towarzystwie trzech najemników i ślicznej tancerki. Dopóki wszyscy brali ich po prostu za bogate małżeństwo lub rodzeństwo, nikogo tak naprawdę nie interesowało, dokąd zmierzają.

Marisse, która zaczęła rozumieć dręczące maga obawy, posłusznie starała się nie wychylać. Podjęła decyzję o tymczasowym zaniechaniu tworzenia jakichkolwiek iluzji, zaczęła również unikać alkoholu, aby pod jego wpływem, nie zdradzić się przypadkiem ze swoimi talentami. Granica Breavien zbliżała się nieuchronnie, a to oznaczało mniejszą tolerancję ludzi na magię. Ryzyko, że komuś nie spodobałby się jej wyjątkowy taniec, rosło z każdą sekundą.

Piątego dnia w końcu przekroczyli granicę i oficjalnie znaleźli się na terenie Breavien. Zaznajomiony z terenem Fien, wyraźnie się wtedy rozluźnił. Ku niezadowoleniu dziewczyny wciąż podwijał firankę, aby opisywać mijane za oknem krajobrazy. Może nawet nie miałaby nic przeciwko, gdyby nie jego ponadprzeciętny entuzjazm i skłonność do mówienia o rzeczach zupełnie nieistotnych. Mag zasypywał ją wręcz podręcznikowymi opisami pól, łąk i jezior. Czuła się przez to jak na lekcji historii, tyle że zamiast o historii uczyła się o sianiu zboża, wypasie krów i wieloletniej tradycji hodowania rasowych, Nadevarskich koni.

Breavien, a przynajmniej jego obrzeża, okazało się bardzo malownicze. Marisse, która wyobrażała sobie ten kraj raczej w pustynnych i ognistych kolorach, nie spodziewała się, że zaleje ją cała feeria najróżniejszych barw. Trawy były soczyście zielone, kora drzew zdawała się równie brązowa, co drewno, z którego zbito dorożkę. Nawet woda, w której chłodziły się okoliczne psy, miała podejrzanie czysty odcień błękitu. Zupełnie jakby Villmar wcale nie zostało daleko w tyle.

– Dziwne – podsumowała, kładąc otwartą dłoń na zaparowanej szybie. – Nigdy nie opuszczałam Sulles, a kiedy w końcu to zrobiłam, nic mnie nie zaskakuje. Jestem odrobinę rozczarowana.

Fien obdarzył ją łagodnym uśmiechem.

– Czasami świat tylko na pierwszy rzut oka wydaje się tajemniczy. – Założył nogę na nogę i odchylił głowę. – Kiedy zaczynasz podróżować, nagle okazuje się, że wszystkie miejsca są do siebie podobne.

– Ty ciągle jesteś w drodze – zauważyła, odwracając się do niego. W jej oczach lśniła szczera ciekawość. – Są rzeczy, które cię fascynują?

– Oczywiście. Bez względu na to, ile miejsc odwiedziłem, w każdym z nich wciąż zachwyca mnie mnóstwo rzeczy. W Gusah zakochałem się w owsiance na bazie owoców Ghed. W Vardzie znalazłem niesamowicie miękkie tkaniny importowane z Lados. W Sulles doświadczyłem najpiękniejszej magii, a w Belludzie po raz pierwszy miałem okazję nocować pod gołym niebie. Nie mówiąc już o tym, że w oddali piętrzyły się masywne szczyty gór Is. Zaręczam ci, takich widoków nie uświadczysz w żadnym innym zakątku Breavien. Krajobraz zapiera dech w piersi.

– Z posiadłości twojego księcia pewnie ich nie widać, co?

– Belluda jest oddalona od Astel o jakieś trzy dni drogi, a same góry o przeszło tydzień – zastanowił się. – Żeby zobaczyć je z dworu Caldena trzeba by wejść na najwyższą wieżę i naprawdę uważnie się przyglądać. No i wiedzieć, w którą stronę właściwie patrzeć. Mniejsza jednak o to. Próbuję powiedzieć, że wszędzie kryje się coś ciekawego do odkrycia. Trzeba tylko wiedzieć, czego się szuka.

Marisse westchnęła.

– Nie wiem, czego szukam.

– Tego, na co warto patrzeć. – Wskazał mijane za oknem domy. Wjeżdżali akurat do któregoś z pomniejszych miasteczek, więc kolory natury stopniowo ustępowały barwom kamiennych ścieżek i wznoszących się nad nimi latarni. – Kiedy to znajdziesz, będziesz wiedziała.

Nie była pewna, czy wierzy jego poetyckim zapewnieniom, mimo to postanowiła iść za jego radą i faktycznie zaczęła rozglądać się za rzeczami, których nie dostrzegała na co dzień w swoim kraju. Szybko odkryła, że między Villmar i Breavien faktycznie występują subtelne, ale wciąż ciekawe różnice. Ludzie w Breavien nosili się nieco inaczej, mniej... ozdobnie. Nikt nie czuł potrzeby, aby podkreślić swoje indywidualne cechy charakteru czy talenty poprzez wygląd, nikt więc nie próbował eksperymentować z ubieraniem kolorowych strojów czy zakładaniem fikuśnych ozdób. Kobiety nosiły koszule i długie spódnice, mężczyźni kamizelki i proste spodnie bez kieszeni. Nawet dzieci nie miały na sobie nic, co pozwoliłoby się im wyróżnić z tłumu. Wychowywały się w końcu w rodzinach architektów i budowlańców. W kraju, w którym magia była jedynie kiepską wymówką, aby poddać się lenistwu i wyrzec siły własnych mięśni.

Od czasu do czasu Marisse wypatrzyła kogoś w biżuterii, nie była ona jednak szczególnie masywna, raczej jak najdelikatniejsza, aby wciąż mogła pełnić rolę zaledwie dyskretnego dodatku. Aż dziw brał, że Fien, jako aktywny członek tej skromnej i pogardzającej magią społeczności, obnosił się zarówno ze swoim zainteresowaniem talentami, jak i swoimi do przesady rzucającymi się w oczy butami.

Mieszkańcy ignorowali jadącą dorożkę. Biegające w tę i we w tę dzieci zadzierały głowy, ale one także dość szybko traciły zainteresowanie pojazdem na rzecz kontynuowania ulicznych zabaw. Chłopcy walczyli na długie patyki lub kopali piłki ze skór, dziewczynki plotły sobie nawzajem warkocze bądź zajmowały się oglądaniem sklepowym wystaw. Ich uwagę przyciągały zwłaszcza sklepy z kolorowymi słodkościami: kandyzowanymi owocami, lizakami z karmelu i czekoladowymi biszkopcikami. Na Marisse, która nie przepadała za cukierkami, nie zrobiły szczególnego wrażenia, westchnęła za to na widok piętrzących się za szybami cynamonowych bułeczek, zawijanych rogalików i puchatych, polanych lukrem drożdżówek.

Fien, który zauważył błysk w jej oczach, nakazał woźnicy się zatrzymać. Poprosił Marisse, aby została w powozie, sam z kolei opuścił go, aby po chwili zniknąć za drzwiami jednej z pobliskich, bogato zdobionych piekarni. Wyszedł z niej, niosąc w dłoniach podłużne pudełeczko, które z zadowoleniem wręczył czekającej na niego dziewczynie. Wewnątrz znalazło się sześć złocistych, nabrzmiałych od nadzienia pączków. Biły od nich przyjemne ciepło i zapach słodkiej posypki.

– Rozpieszczasz mnie. – Podzieliła się z nim jednym z pączków, pamiętała też o odłożeniu trzech z nich dla najemników.

– Każdy zasługuje czasami na odrobinę przyjemności. – Wgryzł się w puszyste ciasto. Mruknął z satysfakcją, gdy poczuł na języku gęste jagodowe nadzienie. – Szukamy czegoś, co sprawi, że będziesz miło wspominała pobyt w Breavien. Nasz kraj słynie z bardzo dobrej jakości wypieków. Może akurat one przypadną ci do gustu.

– Tego właśnie się boję.

– Że ci posmakują?

– Raczej tego, że uzależnię się od waszych słodyczy, przytyję i nie będę mogła tańczyć. Najgorsze, że wtedy to ty będziesz musiał zabawiać za mnie swojego księcia.

Poszła w jego ślady i uszczknęła zębami kawałek ciasta. Musiała przyznać, pączek był wprost przepyszny. Ciepła, maślana masa cudownie współgrała ze słodkim wnętrzem. Podobnie jak wcześniej Fienowi, z jej usta także wyrwał się pomruk zadowolenia.

– I jak?

– Przepyszne!

– Czujesz, że mogłabyś się uzależnić od ich smaku?

– Jeszcze pytasz?!

Dokończyła pączka w rekordowym tempie, nie omieszkując oblizać potem dokładnie każdego z błyszczących od nadzienia palców. Przez cały ten czas była obserwowana przez Fiena, którego rozbawił ten wyjątkowy entuzjazm. Przyglądał się jej z uśmiechem na ustach, kiedy zaś zajęła się pałaszowaniem kolejnego pączka, zaczął wywód na temat Breavieńskich tradycji. To zainteresowało ją o wiele bardziej niż wykłady z historii kraju czy przydługie opowieści o rolnictwie. Mogła posłuchać o dobrym jedzeniu, sztuce i tutejszych obrządkach. Tego typu informacje faktycznie mogły jej się przydać.

– Popatrz. Gdybyśmy zjechali z drogi i pojechali w tamtym kierunku – Fien wskazał wyłaniającą się zza budynków ścieżkę. Była dość szeroka, aby mogły przemieszczać się nią powozy – to za jakiś dzień lub dwa dotarlibyśmy do Nadevaru.

Z zainteresowaniem przysunęła głowę do okna, nie dostrzegła jednak niczego poza zdobiącym horyzont lasem.

– Nadevar... – zamyśliła się. – Kojarzę to miasto. Po drodze natknęlibyśmy się na budynek Akademii Wydm i Piasku, prawda?

Pokręcił głową.

– Akademia Wydm i Piasku jest wysunięta bardziej na zachód. Mieści się dużo bliżej stolicy. Gdzieś... w tamtą stronę. – Przesunął dłoń nieco bardziej w lewo. – Przed Nadevarem mijalibyśmy inną Akademię. Iskier i Płomieni. Może to i lepiej, że zmierzamy w innym kierunku, bo akurat ta uczelnia nie cieszy się zbyt dobrą reputacją. Trafiają do niej z reguły dość... energiczni studenci.

Marisse uniosła brwi. Przez energicznych miał chyba na myśli nadpobudliwą, żądną sensacji i nieradzącą sobie z nadmiarem magii młodzież. Do Sulles niejednokrotnie docierały pogłoski o uczniach, którzy atakowali wykładowców, podpalali pracownie czy dokonywali między sobą drobniejszych kradzieży. Studenci nie byli w stanie okiełznać swoich talentów, ci, którzy w ogóle zdecydowali się je zaakceptować, wykorzystywali je z kolei do wątpliwych moralnie celów. Przychylność magii wciąż oznaczała w Breavien wyłącznie jej niechętne tolerowanie.

Wyobraziła sobie wzburzonych, nerwowo przechadzających się po korytarzach studentów. Była ciekawa, czy Caladien Hallvord też taki będzie: zacofany, zamknięty na to, co faktycznie mogłaby mu zaoferować magia. Za jej pomocą byłby w stanie uczynić tak wiele dobrego dla swojego królestwa.

Z drugiej strony Fien zdawał się mieć pewność, że jego przyjaciel interesuje się magią. Szukał utalentowanych osób, potrzebował jej właśnie dlatego, że wyróżniała się na tle innych. Czy w takim wypadku książę Breavien miał się okazać swego rodzaju ewenementem? Ziarnem, które upadło na żyzną glebę i wzrosło, karmione fascynacją tym, co zakazane i zasługujące w mniemaniu jego poddanych wyłącznie na pogardę?

Wkrótce miała się o tym przekonać. Do Dworu w Astel zostało im niespełna pół dnia drogi.

– Fien – zawahała się. Był jeszcze jeden temat, który musiała podnieść przed dotarciem do pałacu. Nie mogła z tym dłużej czekać, miała pytanie, które dręczyło ją od początku podróży. – Mogę cię o coś zapytać?

Przytaknął.

– Co, jeśli moje talenty faktycznie spodobają się twojemu księciu? – Zacisnęła palce na materiale sukni. – Co... jeśli mnie polubi?

– To chyba dobrze.

– Nie o to chodzi – westchnęła. – Mam na myśli, że polubi mnie tak... jednostronnie. To dla mnie zupełnie obcy człowiek. Może przecież zdarzyć się tak, że faktycznie się mną zainteresuje, a ja będę czuła się przy nim zbyt niekomfortowo, aby dłużej to wszystko ciągnąć. Co jeśli będę chciała wyjechać? Wrócić do domu?

Chyba go zaskoczyła, bo w pierwszej chwili nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Możliwe, że do tej pory nikomu nie udało się zyskać aprobaty jego przyjaciela, więc nie musiał, albo nie chciał zaprzątać sobie głowy tą myślą. Jakby nie patrzeć wcześniej ani razu nie podjęli tego tematu, a w dalszej perspektywie wydawał się przecież wyjątkowo istotny. Bądź co bądź, handlowali wyłącznie jej własnym szczęściem. Gdzie w tym wszystkim był książę?

W końcu na twarzy mężczyzny zagościł uspokajający uśmiech.

– Jeśli zdecydujesz, że chcesz wyjechać, to po prostu wyjedziesz – odparł, jak gdyby nigdy nic, choć w jego głosie pobrzmiewał dziwny smutek. – Nikt nie będzie trzymał cię w Breavien na siłę. Nasz układ jest w stu procentach dobrowolny.

– No dobrze, ale co stanie się wtedy z księciem?

– Jeśli zdołasz zyskać jego uwagę i sympatię? No cóż, możliwe, że będzie zrozpaczony.

Zmarszczyła brwi.

– Wyjdę na materialistkę, która zgodziła się na układ wyłącznie z myślą o nagrodzie. Zranię tego człowieka.

O tym Fien chyba również nie pomyślał, bo jego twarz przeszył grymas niezadowolenia. W powozie znów zapanowała cisza.

– Może po prostu... będziemy się o to martwić później? – odchrząknął. – Na razie traktuj to po prostu jak konkurs talentów, w którym to Calden wybiera zwycięzce.

– Łatwo powiedzieć.

– Łatwo, bo na tym etapie naprawdę nie masz się czym martwić. Znam księcia od dziecka, nie jest typem człowieka, który „lubi" innych. Z reguły albo ich nienawidzi, albo po prostu im nie ufa. Nie wiem, co musiałabyś zrobić, żeby zranić go swoim potencjalnym wyjazdem.

Przygryzła wargę.

– Dasz mi słowo, że przystając na twój układ, nikogo nie skrzywdzę?

– Jeśli już, to wyłącznie samą siebie. – Odwrócił się do okna. – Zawsze może się okazać, że to ty go polubisz, a on prędzej czy później cię odtrąci. On... odtrąca wszystkich.

Wcale jej to nie uspokoiło.

* * *

Już na początku podróży w głowie Marisse ukształtowało pewne wyobrażenie na temat zimowego pałacu Hallvordów. Wiedziała, jak wyglądały posiadłości królewskich rodzin, miała także jako takie pojęcie o tym, ile są w stanie wydać pieniędzy, aby każdy bez wyjątku zazdrościł im życia w przepychu.

Nie wzięła pod uwagę jednego. Tego, że Caladien Hallvord będzie na tyle ekscentrycznym człowiekiem, aby całą swoją uwagę poświęcić nie tyle pałacowym wieżom czy balkonom, co otaczającym je terenom.

Gdy wieczorem zbliżyli się do bramy, jej oczom ukazało się coś na kształt nienaturalnie wyrzeźbionej doliny. Wklęsły teren o stosunkowo płaskim środku otaczały wysokie, pokryte drzewami wzniesienia. Wszędzie tam, gdzie kończył się lasy, zaczynały się bogate ogrody. Z tej odległości Marisse nie potrafiła odróżnić rosnących w nich kwiatów, dostrzegała jednak ich mieszające się ze sobą barwy i wznoszące się nad nimi, srebrzyste altany. Ozdobne latarnie i łukowate mostki prowadzące przez rzeczki, pokrywały trudne do zidentyfikowania, ciemnozielone pasma. Były to najpewniej powywijane winorośle lub gęsty bluszcz. Ten drugi piął się także po prętach wysokiej bramy i murze otaczającym dwór. Przesadnie wysokim murze, warto dodać, bo ciągnął się w górę na jakieś osiemnaście stóp.

Widać Caladien Hallvord lubił rośliny. Była to dość dobra wiadomość, bo rodziła w głowie Marisse kilka dodatkowych pomysłów na podtrzymanie z nim potencjalnej rozmowy. Pozostało wyciągnąć z Fiena kluczową informację, czy książę sam zajmował się kwiatami, czy był jedynie miłośnikiem ich widoku.

– Witaj na Dworze w Astel – powiedział Kalavash, gdy brama zaczęła się przed nimi otwierać. – Miejscu, które na pewien czas stanie się twoim domem.

Nie miał nic złego na myśli, mimo to, słysząc jego słowa, żołądek Marisse nieprzyjemnie się ścisnął. Jej jedyny dom znajdował się w Sulles, wiele mil od miejsca, w którym obecnie się znajdowali. Nie zamierzała tego zmieniać, bez względu na dużą odległość, ani na liczbę miesięcy, jakie musiała spędzić w zimowym pałacu.

Pokonali bramy i zajechali dorożką na jedną z pałacowych ścieżek. Z poziomu rozległego dziedzińca posiadłość sprawiała wrażenie dużo okazalszej. Jasne ściany zdobiły okna z pięknymi witrażami, na wysokich wieżach piętrzyły się szerokie balkony. Gdzieniegdzie ustawiono wazony z kwiatami i smukłe rzeźby, które nadawały miejscu mniej surowego charakteru. Każda z figur przedstawiała tę samą postać: młodą kobietę w długiej sukni i włosach przyozdobionych różami. Ten ostatni element nie zmieniał się bez względu na pozycję, w jakiej została ujęta zastygła dziewczyna.

Uradowany Fien jako pierwszy opuścił powóz. Wyskoczył z niego i przeciągnął się tak głęboko, że z pewnością strzyknęły mu przy tym wszystkie kości. Marisse nieco mniej entuzjastycznie poszła w jego ślady. Wysunęła się z fotela, aby zejść po schodkach i stanąć na ubitej ziemi. Oficjalnie zakończyć swoją podróż.

Zmarszczyła brwi. Pierwszym, co dotarło do niej po wyjściu z dorożki, był dziwnie znajomy zapach. Poczuła woń kwiatów, świeżej ziemi i czegoś, czego nie dało się tak po prostu opisać słowami. Wzdrygnęła się, zdumiona energią, jaka w tym samym momencie wkradła się do jej płuc, utrudniając nabranie tchu. Nie była dusząca, wręcz przeciwnie, tak orzeźwiająca, że aż szokująca. Powietrze zdawało się czystsze niż gdziekolwiek indziej, dużo świeższe i łagodniejsze nawet od morskiej bryzy. Po pierwszym wdechu Marisse miała wrażenie, że ugną się pod nią nogi. Po drugim jej serce zabiło z nowymi pokładami entuzjazmu. Po trzecim zaświerzbiły ją palce. Magia łaskotała ją w przeguby dłoni, zachęcając do zaczerpnięcia z tych ukrytych pokładów mocy.

– Na bogów.

Przytłoczona zupełnie nowym uczuciem, przycisnęła otwartą dłoń do piersi. Zupełnie jakby ktoś rzucił czar na wzburzoną taflę jeziora, którym było jej własne ciało. Woda uspokoiła się, po raz pierwszy ukazując przed dziewczyną wyraźne odbicie. Obraz tego, do czego była zdolna przez całe swoje dotychczasowe życie.

Jakby tego było mało Fien uznał to za doskonały moment, aby złożyć przed nią głęboki ukłon.

– Marisse Evenghard – zaczął pełnym powagi tonem, korzystając z jej dezorientacji. – Spraw mi, proszę, ten zaszczyt i bądź honorowym gościem mojego księcia, Caladiena Hallvorda. Drugiego księcia Bravien. Spadkobiercy ziem ciągnących się od szczytów Is, aż po krańce doliny Sardah.

– To miejsce... – Rozejrzała się, zupełnie głucha na jego słowa. Kwiaty, marmurowe rzeźby, drzewa... Nad nimi wszystkimi unosiła się delikatna, połyskująca mgiełka. Jak mogła tego wcześniej nie zauważyć?! – Jest przepełnione magią. Czuję ją. Dosłownie wszędzie!

Przytaknął, wyraźnie ukontentowany, że tak szybko zwróciła uwagę na wyraźną zmianę atmosfery. Nie był zaskoczony.

– Astel to wyjątkowe miejsce. – Obrócił się przodem do wznoszącej się w oddali posiadłości. Rozpostarł dłonie, obejmując nimi całą okolicę. – Pałac wybudowano na ziemi przesiąkniętej krwią tysięcy Breavieńskich przodków. Tutaj żyli, dorastali i umierali. Ich talenty wzrastały razem z nimi. Kiedy odchodzili, zostawały, aby dalej sycić tę krainę magią. Rodzina królewska wybrała to miejsce, ponieważ ta dolina stanowi swego rodzaju „źródło". Tutaj o wiele łatwiej będzie ci się korzystało z mocy.

Wytrzeszczyła na niego oczy. Zdążyła zauważyć, że moc buduje jej w piersi niczym szalejące stado dzikich koni. Miała gdzieś, czy podczas tańca będzie mogła użyć jednej zamiast dwóch dłoni, aby wskrzesić płomień lub poruszyć wodę. Równie dobrze Fien mógł powiedzieć, że przywiózł ją na cmentarzysko albo na pole bitwy, które wielokrotnie było zroszone krwią poległych wojowników.

Z trudem przyszło jej zachowanie względnego spokoju.

– Mówisz tak, jakby to było coś zupełnie normalnego. – Przełknęła ślinę.

– Bo tak właśnie jest. – Sięgnął do powozu i wyciągnął z niego brzęczącą sakiewkę. Rzucił ją wprost do ręki woźnicy. – W przeszłości nie ma nic, co mógłbym uznać za nienormalne. Wszędzie dzieją się dobre i złe rzeczy, podobnie jest z ludźmi: pojawiają się i znikają. Takie są koleje naszego losu.

– Będę spała nad grobami twoich potencjalnych przodków. Cudowna perspektywa.

– Zdziwiłabyś się, jakie mroczne opowieści kryją twoje własne ziemie. Akurat Sulles było niegdyś wyjątkowo...

– Wiesz co? Chyba wolę nie wiedzieć – przerwała mu, nim powiedział o jedno słowo za dużo. – Nie twierdzę, że to, co mówisz, nie jest fascynujące i w ogóle to mogłabym cię słuchać godzinami, ale obawiam się, że lada moment dowiem się czegoś, co sprawi, że nie zmrużę oka przez kolejny miesiąc. Wbrew pozorom artyści naprawdę cenią sobie spokojny i zdrowy sen.

Fien wzruszył ramionami. Zdążył się przyzwyczaić, że jego wywody były brutalnie przerywane, nim na dobre się zaczęły. Uznał więc, że poświęci zaoszczędzony w ten sposób czas na dopełnienie formalności po zakończonej podróży. Najemnicy musieli przenieść skrzynie, wypadało także dać koniom odpocząć przed drogą powrotną.

Fien wyjaśnił, że stajnie znajdują się na tyłach budynku. Wynajętym przez niego mężczyznom wolno było zająć się zwierzętami. „Tylko" zwierzętami warto dodać, jak się bowiem okazało, żaden z najemników nie miał wstępu na teren pałacu. Przysługiwało im prawo do odpoczynku, nie wolno im jednak było wejść do posiadłości, ani zapuścić się w głąb prywatnych ogrodów księcia. Zdziwiło to Marisse, która od początku zakładała, że jej towarzysze podróży spędzą jakiś czas na dworze. Brak miejsc noclegowych nie mógł stanowić w tym wypadku większego problemu.

Zapytała o to Fiena, gdy mężczyźni zajmowali się zdejmowaniem skrzyń z powozu. Mag przyznał, że też wolałby potraktować najemników z większym szacunkiem i pozwolić, aby ci mogli zostać na terenie pałacu i odzyskać pełnie sił. Swoją surową postawę usprawiedliwił faktem, iż książę raczej nie przepadał za obecnością postronnych osób. Nie ufał ludziom, a już w szczególności ludziom, których dało się „kupić".

– Calden ma dość specyficzny stosunek jeśli chodzi o najemników – wyjaśnił przyciszonym tonem. – W jego mniemaniu ktoś, kto spełnia polecenia tylko przez wzgląd na duże pieniądze, jest równocześnie dużo bardziej podatny na wpływy swoich zleceniodawców. W każdej chwili może zostać przekupiony i zachęcony do robienia niewłaściwych rzeczy. Członkowie rodziny królewskiej muszą mieć na uwadze tego typu ryzyko.

Marisse oparła dłoń na biodrze.

– Mnie też książę będzie się bał? – Zadarła głowę, aby przyjrzeć się lepiej ozdobnym witrażom. Przedstawiały głównie leśne i górskie krajobrazy, obrazy typowe dla Breavieńskich ziem. – Jakby nie patrzeć, zostałam przez ciebie wynajęta. Co gorsza mnie również zależy wyłącznie na sowitym wynagrodzeniu.

Splótł dłonie za plecami i powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem.

– Powiedzmy, że w dziewięciu na dziesięć przypadków Calden ufa mojemu osądowi.

Uśmiechnęła się, choć nie do końca szczerze. Stojąc przed masywnym pałacem, mając wokół gęste lasy i wdychając płynący z ogrodów, kwiatowy zapach, czuła się o wiele mniej pewnie niż zwykle. Zaczynały ją dręczyć coraz większe wątpliwości. Czy była jednym z tych dziewięciu przypadków? A może z czasem miało się okazać, że Fien sprowadził do posiadłości niewłaściwą osobę? Pokładał w niej spore nadzieje, co jednak, jeśli tylko marnował swój cenny czas?

– Gotowe – rzucił głośno jeden z najemników. Otrzepał o siebie dłonie. – Powóz jest pusty.

Fien skinął w podziękowaniu głową.

– Wygląda na to, że możemy się zbierać. Zaraz przyślę kogoś, kto wskaże wam drogę do stajni. Od razu zlecę też w kuchni, aby przyniesiono wam coś ciepłego do jedzenia. Co zaś tyczy się ciebie, moja droga – zwrócił się do Marisse – pozwól za mną.

Wyciągnął ramię, które bez zastanowienia przyjęła. Zostawili czekających na dziedzińcu mężczyzn i ruszyli w stronę masywnych wrót. Dopiero idąc za Fienem, dziewczyna zdała sobie sprawę, jak bardzo jej ciało zdążyło odrętwieć podczas wielodniowej podróży. Przepełniona nowymi pokładami magią, nie zwróciła na to w pierwszej chwili szczególnej uwagi. Teraz jednak zaczęły odzywać się jej zastałe mięśnie. Bolał ją kręgosłup, głowa też zdawała się jakby cięższa niż zwykle.

Miała nadzieję, że w pałacu znajdzie się sala, w której pozwolą jej tańczyć. Przyzwyczaiła swoje ciało do ruchu, umięśnione kończyny nie przywykły do tak długich przerw od ćwiczeń. Nic dziwnego, że jej brzuch wydawał się dziwnie miękki, a nogi i ręce upominały się o solidny trening lub przynajmniej rozciąganie.

Podciągnęła suknię, gdy dotarli do ciągnących się ku wejściu schodów. Choć stopni było zaledwie dwadzieścia, dla niej zdawały się nie mieć końca. Każdy oddalał ją od dotychczasowego stylu życia.

Dotarła na górę, więc opuściła spódnice i wygładziła palcami jej zmięty dół. W tym miejscu zapach kwiatów nabrał jeszcze większej intensywności. Miały na to wpływ fioletowe i niebieskie wisterie, które pięły się po ścianach otaczających drzwi. Oprócz nich dziewczyna rozpoznała jeszcze wychylające się z wazonów bladoróżowe hiacynty i jasnożółte hortensje. Książę naprawdę lubił otaczać się kwiatami.

– A właśnie. – Fien zatrzymał się tuż przy drzwiach. Jego wzrok spoczął na bogato zdobionej klamrze. – Jest coś, o czym ci nie powiedziałem.

– Tak?

– Chodzi o... – odchrząknął. – Nie, nieważne. I tak dowiesz się wszystkiego podczas dzisiejszej kolacji.

Może to i lepiej, że skupił całą swoją uwagę na drzwiach, bo nie zauważył dzięki temu malującego się na jej twarzy przerażenia. Właśnie w tym konkretnym momencie dotarła do niej cała powaga obecnej sytuacji. Zabrakło jej tchu i to wcale nie z powodu magicznej energii.

Miała spędzić kolejne parę miesięcy u boku prawdziwego księcia.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top