Rozdział 4
Noc poprzedzająca poranek, w którym Marisse miała wyjechać, okazała się szczególnie piękna. Na niebie nie pojawiła się żadna chmura, srebrzyste gwiazdy świeciły jasno, jak nigdy dotąd.
Marisse nie mogła spać, usiadła więc przy oknie, szukając wśród ciemności coraz to nowych konstelacji. Niebo nad Sulles kryło ich naprawdę wiele, z czego co najmniej połowa wiązała się z marynarskimi przesądami. Żeglarze widywali gwiazdy układające się w zabójcze fale, masywne ośmiornice i zachwycające galeony. Co poniektórzy zarzekali się, że dostrzegają wśród nich butelki wypełnione grogiem, jeszcze inni wzdychali do pięknych, uśmiechających się do nich syren. Istnienie magii istotnie sprzyjało wybujałej wyobraźni.
Marisse zastanawiała się, czy w posiadłości księcia Hallvorda dostrzeże to samo nocne niebo. Dręczyła ją ponadto myśl, czy w ogóle je zobaczy, bo wciąż istniała niepewność, że Fien posiadał nie tylko książkową wiedzę, lecz także tę związaną z tajemną sztuką rozpowiadania bardzo wiarygodnych kłamstw. Jeśli rzeczywiście uraczył ją fałszywymi obietnicami, mogła nigdy nie wrócić z tej nieszczęsnej podróży.
Zasnęła, trzymając palcami rękojeść ukrytego pod poduszką sztyletu.
Nie była pewna, czy Fien dotrzyma słowa i faktycznie wróci, on jednak punktualnie zjawił się pod jej domem. Chwilę przed wschodem słońca zajechał pod posiadłość w towarzystwie nie jednego, ale aż trzech postawnych mężczyzn (jednego siedzącego na miejscu woźnicy, dwóch pozostałych na koniach). Marisse, która wyszła, aby go powitać, zdziwiła się, widząc barczystych, pozbawionych uśmiechów najemników. Choć Kalavash nie należał ani do niskich, ani do przesadnie chuderlawych, w porównaniu z tamtymi wydawał się równie niepozorny i delikatny, co osesek. Mężczyźni, mający zapewne pełnić rolę ich eskorty, przypominali stare dęby: mocne i nad wyraz odporne na wszelkie przeciwności losu. Dziewczyna była wdzięczna samej sobie, że tego dnia ubrała się wyjątkowo stosownie, w długą suknię z marszczeniami, a także rękawami z bufkami i delikatną falbanką. Na widok najemników przeszedł ją dreszcz, ojciec wyglądał zaś, jakby miał zemdleć z wrażenia lub przerażenia. Być może jedno i drugie. Z jednego mężczyzny, który miał towarzyszyć jej córce, zrobiło się ich aż czterech.
– Wybacz, że cię nie ostrzegłem – rzucił na powitanie Fien, wyskakując z dyliżansu. – Podróż zajmie kilka dni, wolałem zachować wszelkie środki ostrożności.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Zamiast tego przyjrzała mu się od stóp do głów. W czasie kilku dni nieobecności pozbył się zarostu i przystrzygł włosy. Wciąż były stosunkowo długie jak przystało na osobę z wyższych sfer, teraz jednak nie dałoby się ich związać w niski kucyk. Co do garderoby, nie zmieniło się za wiele. Fien miał na sobie proste spodnie, długi, brązowy płaszcz i dość zabawnie prezentujący się na jego głowie kapelusz (zapewne służący tylko po to, aby ukrywać część jego twarzy). Gustowne buty o metalowych podeszwach zostały te same.
Stanął przed Marisse i jej ojcem, po czym głęboko się przed nimi ukłonił. Joseph, którego nie uspokoiły ani wygląd, ani maniery nowo przybyłego, wciągnął ze świstem powietrze do płuc.
– Pan jest zapewne ojcem Marisse – niezrażony Fien, uśmiechnął się najłagodniej jak umiał. Wyciągnął dłoń do pana Evengharda. – Miło mi poznać. Cieszę się, że zgodził się pan na wyjazd córki.
Starszy mężczyzna zmarszczył brwi.
– Obawiam się, że ma pan błędne informacje. – Skrzyżował ręce na piersi, odrzucając tym samym wciąż uniesioną dłoń chłopaka. – Owszem, jestem jej ojcem, ale na nic się nie zgodziłem. Po prostu nie miałem nic do powiedzenia.
Fien odchrząknął. Pojmując, że na tym etapie nie zyska już sympatii starego kupca, z zakłopotaniem opuścił rękę.
– To jak? Jesteś gotowa do drogi? – zapytał, na powrót zwracając się do tancerki. Marisse skinęła głową. – Cudownie. Mogę zapytać o liczbę twoich bagaży?
– Dwa kufry i podręczna torba. – Wskazała na przewieszoną przez ramię sakwę. Znalazło się w niej kilka monet, chusteczka, jedna z jej artystycznych masek, a także buteleczka zawierająca bardzo silne krople nasenne. Środek ostrożności na wypadek, gdyby Fien zamierzał coś kombinować.
Co do sztyletu, nie zamierzała wrzucać go ani do skrzyń, ani tym bardziej do podręcznej torby. Przymocowała go rzemieniem do prawego uda. Chciała mieć go cały czas przy sobie, najlepiej w miejscu, które nie byłoby zbyt oczywiste, gdyby komuś przyszło do głowy próbować ją rozbroić.
Gdy mężczyźni zajęli się pakowaniem kufrów z tyłu i na dachu pojazdu, Marisse miała czas, aby pożegnać się z ojcem. Joseph Evenghard wyglądał jak kupka nieszczęścia, objęła go więc najmocniej, jak tylko potrafiła. Dość mocno, aby strzyknęły kości, a zarazem niewystarczająco szczerze, aby przelać na niego swoje złudne opanowanie. Nie wyglądał na ani trochę uspokojonego.
– Pani Doshare będzie do ciebie zaglądała raz dziennie – oznajmiła, poprawiając kołnierzyk jego koszuli. Usiłował zaprotestować, ale zignorowała jego oburzone zapewnienia, jakoby potrafił o siebie zadbać. – Bez dyskusji, mówiłam, że i tak już wszystko załatwiłam. Pani Doshare została opłacona na miesiąc z góry. Codziennie przyjdzie, upewni się, że wziąłeś leki i ugotuje ci coś ciepłego na obiad. Musisz się dobrze odżywiać, a znając twoją niechęć do przebywania w kuchni, podczas mojej nieobecności ani razu nie tknąłbyś garnków.
– Wydałaś kolejne pieniądze. – Przymknął powieki. – Rybko, usługi pani Doshare są za drogie...
– Drogie czy nie, musisz przyznać, że nikt nie gotuje tak pysznej zupy z dorsza z jarzynami – zauważyła, gładząc go po policzku.
– I za tę zupę obiecałaś jej zapewne złote góry – mruknął, pozwalając ramionom opaść. Znów wydał się Marisse o wiele starszy, niż był w rzeczywistości. Nienawidził rozmawiać o swoim stanie. Marzył o powrocie do samodzielności, nie mógł jednak wygrać z czyhającą pod skórą chorobą.
– Nieważne, ile zapłaciłam. – Stanęła na palcach i ucałowała go w czubek głowy. – Pieniądze nie grają roli, jeśli chodzi o twoje zdrowie. Nie zostawiłabym cię samego.
Uśmiechała się, choć w duchu wciąż odganiała od siebie myśl o części utraconych oszczędności. Nietrudno było się domyślić, że prosząc miejscową gospodynię o doglądanie ojca, będzie zmuszona w znaczącym stopniu uszczuplić prywatny budżet. Samotna wdowa życzyła sobie wręcz absurdalnego wynagrodzenia. Za poświęcenie cennego czasu starszemu kapitanowi, zamierzała policzyć sobie dwa tuleny dziennie, ostatecznie Marisse udało się zejść do połowy tej kwoty. Finalnie obiecała pani Doshare siedem tulenów tygodniowo i nielimitowany dostęp do plonów ze swojego niewielkiego ogródka. Ktoś i tak musiał zajmować się jej kwiatami i warzywami. Ojciec nie robił tego, odkąd zmarła jego żona.
Strata tak wielu pieniędzy bolała, Marisse próbowała się jednak pocieszyć myślą, że i tak nie miałaby co z nimi zrobić. Nawet jeśli kwota była duża, wciąż nie starczyłaby na pokrycie czesnego. Równie dobrze mogła ją poświęcić na opiekę nad ojcem. Ciepłe posiłki i towarzystwo podobnej wiekiem sąsiadki mogły mu wyjść na zdrowie.
– Gotowe! – oznajmił jeden z mężczyzn, wdrapując się na kozła, aby zająć miejsce woźnicy. Pozostali dosiedli prychające ze znudzenia konie.
– Możemy ruszać? – Fien zbliżył się do powozu, aby otworzyć drzwi. Uchylił je, a następnie wyciągnął dłoń w kierunku Marisse.
Dziewczyna przełknęła ślinę. Miała ostatnią szansę, aby zmienić zdanie. Jeśli wsiądzie do dyliżansu, nie będzie odwrotu. Po raz pierwszy naprawdę opuści Villmarskie ziemie.
– Już za późno, aby się wycofać.
Podała mu rękę i pozwoliła pomóc sobie zająć miejsce w powozie. Wnętrze było przytulne na tyle, na ile było to możliwe. Brązowe fotele miały miękkie materiałowe obicia, okno, pod którym wisiała płaska, skórzana torba na drobiazgi, zdobiła gruba firanka. Pomyślano nawet o małym, rozkładanym stoliku i dodatkowych wywietrznikach.
Fien usiadł naprzeciwko niej i obdarzył ją tym swoim podejrzanym, ale na swój sposób uspokajającym uśmiechem. Nie miała siły, aby na niego patrzeć, więc odwróciła głowę. Ujrzała stojącego na schodach ojca. Przygryzał kciuk. Ze zdenerwowania zdążył skrócić sobie zębami już osiem paznokci. Marisse wolała wyjechać, nim dojdzie do dziesiątego palca, bo to wiązało się z tym, iż nie będzie miał dłużej jak rozładowywać stresu.
Fien wychylił się przez uchylone okno i wydał komendę. Powóz ruszył. Wraz z nim przyśpieszyło jej serce.
* * *
Pierwsza godzina drogi drogi upłynęła bez szczególnych komplikacji. Marisse milczała, nie mogąc pogodzić się z rozstaniem z wiecznie obecnym w jej życiu ojcem. Fien, który uznał, że dziewczyna potrzebuje czasu, aby oswoić się z nową sytuacją, także postanowił chwilowo ugryźć się w język. Jechali więc w ciszy, za towarzystwo mając jedynie stukot końskich kopyt i terkot toczących się po nierównej drodze kół. Chwilowo zapowiadało się na problemy.
– Wydajesz się dobrą córką – zauważył nieoczekiwanie Fien. Marisse, która zdążyła odzwyczaić się od jego głosu, drgnęła. Podejrzewała, że prędzej czy później podejmie próbę zagajenia rozmowy, nie sądziła jednak, że temat zejdzie od razu na jej relację z ojcem.
– Jesteś zdziwiony?
Wzruszył ramionami.
– Młode panny z reguły nie rezygnują ze swojej przyszłości na rzecz schorowanych ojców. – Powiódł spojrzeniem za okno. Za firaną malowały się rozległe pola– Nie chcą zostawać w domach i opiekować się umierającymi. Większość pragnie jak najszybciej wyjść za mąż i założyć własne rodziny.
– Mój ojciec nie jest umierający – mruknęła, krzyżując dłonie na piersi. – Uważasz zresztą, że należy obwiniać te dziewczyny za to, że zależy im na małżeństwie?
– Cóż, to dość egoistyczne myślenie, nawet jeśli właśnie w ten sposób zostały wychowane.
– Małżeństwo pozwala połączyć dwie rodziny. Zdobyć koneksje i poprawić status materialny. – Założyła nogę na nogę, czym przykuła jego uwagę. – Te dziewczyny nie znają życia, nikt nie mówi im o tym, że mogą być kimś poza żonami i matkami. To tak, jakbyś wymagał od mężczyzny, żeby założył suknię z bufkami. Z jednej strony nikt mu tego nie zabroni, z drugiej, wie, że wszyscy patrzyliby na niego jak na zdrajcę i szaleńca.
– Nietypowe porównanie. Mężczyznom nie przystoi ubierać się w suknie.
– No popatrz. Kobietom z kolei nie przystoi być kimś więcej, niż tylko towarzystwem dla mężczyzny. Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego dziwi cię postawa wielu młodych dziewczyn. Nikt nie nauczył ich, że mogą coś sobą prezentować. Nie, wróć... Marzenie o rodzinie nie jest przecież niczym złym. Każde marzenie jest dość wartościowe, aby dążyć do jego spełnienia.
Fien nachylił się z zainteresowaniem.
– A ty? O czym marzysz?
O przytuleniu się do piersi matki. Rejsie na ukochanym statku ojca. Powrocie miłości do ziemskiej magii. Tańcu w deszczu.
– Dobrze wiesz.
Wydęła usta, myśląc o tym, jakby to było, gdyby ci na najwyższych szczeblach władzy nie zmienili zasad panujących w Akademii. Dostałaby się na wymarzone studia, poszła w ślady ukochanej matki i udowodniła, jak wartościowa jest jej magia. Może nawet pozwolono by jej dalej tańczyć.
Frustracja ogarniała ją na samą myśl o tym, że w kwestii spełnienia tego konkretnego marzenia musiała polegać na widzimisię obcych mężczyzn. Zakładała zresztą, że to właśnie przez mężczyznę jej plany zostały tak brutalnie przekreślone. Domyślała się, dlaczego wśród władz Akademii zapadła taka, a nie inna decyzja o czesnym. Wpłynęły na to z pewnością ostatnie burzliwe plotki na temat listy kandydatów.
Jakieś pół roku przed ogłoszeniem rekrutacji, pojawiła się pogłoska, jakoby do Akademii Złota i Srebra, najbardziej elitarnej placówki na pograniczu wszystkich czterech krain, miał uczęszczać ktoś z rodziny królewskiej. Obstawiano jednego z trzech książęcych synów, niejakiego księcia Anjina, który obchodził akurat dwudzieste trzecie urodziny. Anjin był dziedzicem króla Seithy, jakby tego było mało, drugim w kolejności do Mertheńskiego tronu. Nietrudno się domyślić, jak wielkie wzbudziło to poruszenie zarówno wśród wyższych, jak i niższych klas. Nastoletnie panny widziały się w roli przyszłych królowych, matki mdlały z wrażenia, a chytrzy ojcowie zacierali ręce. Wszyscy myśleli tylko o tym, w jaki sposób wkraść się w łaski młodego następcy tronu.
Najwyraźniej uznano, że Akademia będzie idealnym miejscem na spędy i debiuty wielu dziewcząt. Choć uczelnia nie ujawniała z reguły list potencjalnych studentów, Marisse dotarła do sprawdzonych źródeł, z których jasno wynikało, że ostatniej zimy do testów przystąpiło nad wyraz wielu magów. Najwięcej młodych dziewczyn pochodziło z Gusah i Ideh, drugiego i trzeciego co do wielkości miast Merthen. Marisse mogła się założyć, że rodzice wielu z nich wydali ostatnie pieniądze, aby tylko zapisać córki do szkoły.
– Czemu tak właściwie chcesz iść do Akademii Złota i Srebra? – znów nieoczekiwanie zapytał Fien. – Jest wiele równie dobrych szkół. Akademia Piór i Pazurów. Słońca i księżyca. Miedzi i Ołowiu. Z tego co wiem, w Villmar jest Akademia Nieba i chmur. Nigdy nie myślałaś...?
– Nie – mruknęła, przerywając jego wywód. – Nie rozważałam też Akademii Śniegu i Zamieci, Ognia i Piasku ani Szczelin i Gniazd. Wiem, że istnieją. Nie zmienia to faktu, że zależy mi tylko na Akademii Złota i Srebra. I jeśli teraz zadajesz tego typu pytania, bo chcesz się wymigać od umowy...
Uniosła ostrzegawczo palec.
– Uspokój się, nie zamierzam odwodzić cię od żadnych z twoich planów. – Fien przewrócił oczami. – Pytałem z czystej ciekawości. Nie wyglądasz na taką, której zależy na pozycji społecznej, czy układach.
– Nie chcę tam iść dlatego, że to renomowana szkoła – obruszyła się. – To znaczy chcę, ale głównie przez wzgląd na bardzo wysoki poziom. Wierz lub nie, ale są jeszcze na świecie utalentowane osoby, które pragną po prostu rozwijać swoją magię.
Fienowi zaświeciły się oczy.
– Zależy ci na twoim talencie, prawda? – Wyprostował się z zadowoleniem. – Chciałabyś być potężniejsza?
Marisse zmarszczyła brwi.
– Jak chyba każdy mag – powiedziała ostrożnie. Nie wiedziała co myśleć o tak entuzjastycznej reakcji mężczyzny. – Czemu pytasz?
Pokręcił z uśmiechem głową.
– Tak jakoś. Po prostu dobrze jest spotkać kogoś, kto poważnie myśli o swoim rozwoju. – Wyjrzał przez okno. Widok najwyraźniej przypadł mu do gustu, bo jego twarz rozpromienił jeszcze szerszy uśmiech. Postukał palcem w szybę. – Wygląda na to, że jesteśmy w jednej czwartej drogi do Eludor. Chciałabyś może rozprostować kości?
* * *
Zatrzymali się tylko na chwilę, aby mieć okazję się przejść i napoić konie. Prawdziwy postój zarządzono dopiero wieczorem, w jednej z dość zadbanych karczm pod Eludor. Konie najemników miały odpocząć, te ciągnące wóz zostać z kolei wymienione na nowe, aby nie trzeba było zmuszać ich do nadmiernego wysiłku. Fien faktycznie nie przebierał w środkach, jeśli chodziło o czas. Stwierdził, że świeżo podstawione zwierzęta będą szły szybciej i chętniej, niż takie, które mają już za sobą dłuższą drogę. Marisse nie protestowała, uznała bowiem, że faktycznie należała im się przerwa. Nie była pewna, ile czasu potrzeba koniom na odzyskanie sił, ale nie chciała patrzeć na ich zmęczenie i toczącą się z pysków pianę.
Fien musiał wysłać przodem posłańca, bo kiedy zajechali pod karczmę, czekał już na nich mały komitet powitalny złożony z podekscytowanej żony karczmarza, młodego chłopaka (jak się później okazało, jej najstarszego syna), a także dwóch stajennych. Gdy ci ostatni zajmowali się rozsiodływaniem koni, kobieta wprowadziła gości do środka. Była zachwycona możliwością przyjęcia tak ważnych, a co ważniejsze, majętnych, przyjezdnych. Od razu zaproponowała Fienowi trzy najlepsze sypialnie, a że ten nie przebierał w środkach, bez zastanowienia przystał na wcale nie tak korzystną ofertę.
Marisse nie podobało się zachowanie maga, a już w szczególności fakt, że tak jawnie obnosi się z grubością swojej sakiewki. Nie kryła jednak zadowolenia, gdy okazało się, że przypadł jej w udziale pokój tuż obok jego sypialni. Znaleźli się daleko od domu, Kalavash był jedyną osobą, którą znała i na której przynajmniej do pewnego stopnia mogła polegać. On chyba również zdawał sobie z tego sprawę, bo przed zostawieniem jej samej, nakazał, aby krzyczała wniebogłosy, gdyby tylko coś ją zaniepokoiło. Rozbawił ją tym poleceniem.
– No co? Odpowiadam za ciebie – wyjaśnił, rozglądając się po sypialni. Znalazło się w niej podstawowe wyposażenie takie jak łóżko, szafka i stolik, poza tym wciąż wydawała się jednak dość obskurna. Jeśli to był jeden z tych „lepszych" pokoi, wolał nie wiedzieć, jak prezentowały się gorsze. Możliwe, że ci biedniejsi goście byli skazani na twardy zydel lub skromną wiązką słomy. – Nie mogę pozwolić, żeby coś ci się stało.
Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Było coś uroczo rozczulającego w tej jego ponadprzeciętnej trosce.
– Bez obaw. – Podeszła do łóżka i przejechała dłonią po pościeli. Materiał pozostawiał niestety wiele do życzenia. Przeszło jej nawet przez myśl, że jest dużo bardziej szorstka niż obicia w powozie. – Mam swoje talenty i sztylet. Wierz mi, jeśli będzie trzeba, nie zawaham się ich użyć.
Chyba na chwilę zapomniał, że zna się na magii dużo lepiej od niego, bo jego policzki pokryły się różowymi plamami. Może i był mężczyzną, ale to ona potrafiła pociąć komuś dłonie, używając do tego zaledwie kilku kropel wody. Nie podróżował z kruchą damą, lecz kobietą z krwi i kości, w której żyłach warzyła się magiczna esencja. Nie musiał jej aż tak pilnować.
Odchrząknął.
– Mimo wszystko krzycz, dobrze?
– Wystarczy, że klasnę w dłonie. – Zajrzała pod kołdrę, na szczęście nie znalazła pod nią żadnych nieproszonych gości. – Ściany są tutaj tak cienkie, że w nocy zapewne będziesz mógł policzyć każde skrzypnięcie mojego materaca.
Gdy już dokonała inspekcji całego łóżka, wyprostowała się i powiodła spojrzeniem do drzwi. Fien wpatrywał się w nią z lekkim poczuciem winy.
– Wybacz, że nie byłem w stanie zapewnić nam na tę noc lepszych warunków. To jedno z nielicznych miejsc noclegowych na trasie do Eludor. Gdybyśmy chcieli znaleźć coś lepszego, musielibyśmy zjechać ze ścieżki i sporo nadłożyć drogi.
Wzruszyła ramionami. Nie rozumiała, dlaczego się obwinia, nie miał przecież wpływu na stan miejsca, w którym się zatrzymali. Karczma pod rubinem także nie należała do szczególnie luksusowych, dziewczyna nie miała więc żadnych wygórowanych oczekiwań.
– Dopóki poduszka jest czysta od wszy, a pod łóżkiem nie nocują szczury, jest w porządku – rzuciła, aby nieco uspokoić maga. – Nie masz się o co martwić. Przecież nie zakładałam, że będziemy zatrzymywać się na wystawnych dworach.
Mężczyzna, który wyraźnie odetchnął z ulgą, skinął z wdzięcznością głową. Skoro kwestie związane z sypialniami mieli już za sobą, polecił, aby poświęciła wolny czas na odpoczynek i odświeżenie się po podróży. Później miała do wyboru zejście na kolację lub zjedzenie posiłku w pokoju. Wybrała tę pierwszą opcję. Dość długo była zamknięta w dorożce, nie chciała siedzieć do nocy zamknięta w czterech ścianach.
Zwłaszcza że ściany były dość cienkie, aby do jej uszu wciąż docierała stłumiona, rozbrzmiewająca w całej karczmie muzyka.
* * *
Kolacja składała się z kiełbas, sera, wędzonej słoniny, a także wielu innych dodatków, które uśmiechnięte od ucha do ucha kelnerki zaczęły rozkładać na stołach, jak tylko zjawili się w dolnej izbie. Najemnicy woleli trzymać się na uboczu, więc zaproponowano im osobną ławę. Zgodzili się, choć nie obyło się bez niezadowolonych pomruków, gdy okazało się, że wspomniana ława to w rzeczywistości wciśnięty w najdalszy kąt pomieszczenia stoliczek. Marisse nie uszło uwadze, że zależało im na dyskretnym miejscu, z którego mogliby mieć oko na swojego zleceniodawcę. Cały czas sprawiali bowiem wrażenie poddenerwowanych. Gdy już zajęli swoje miejsca, z wymalowaną na twarzach podejrzliwością, zaczęli rozglądać się na boki, jakby tylko czekali na nadejście zagrożenia. Nawet nie spojrzeli na leżące przed nimi przystawki.
Marisse odkryła, że zje kolacje wyłącznie w towarzystwie Fiena. Na stole, przy którym usiedli, prócz jedzenia znalazły się piwo i wódka (dla niego), a także dzbany z czerpaną ze studni wodą i porcję delikatnego pitnego miodu (dla niej). Dziewczyna poczuła się potraktowana ponad stan. Nie nie miała nic przeciwko wysokoprocentowym trunkom, podejrzewała jednak, że ze względu na obecność bogatego towarzysza, wszyscy uznali ją za elegancką damę. Tym bardziej zaskoczyła więc kelnerkę, pytając ją o dodatkową porcję piwa.
– Wiesz, że teraz jak nic uzna cię za moją kochankę? – zapytał rozbawiony Fien.
– Jeśli zaraz wyskoczysz z propozycją, żebym usiadła ci na kolanach, to możesz mieć pewność, że cały jutrzejszy dzień spędzisz na koźle obok woźnicy – ostrzegła, sięgając po kawałek chleba z gruboziarnistej mąki.
Mężczyzna uniósł dłonie w obronnym geście.
– Nie ośmieliłbym się na coś takiego. – Uśmiechnął się zuchwale. – Nie twierdzę, że bym nie chciał, ale jeśli mam wybierać... cóż, mamy w powozie naprawdę wygodne fotele.
Też się uśmiechnęła, choć nie omieszkała kopnąć go za ten komentarz w nogę. Fien skrzywił się teatralnie, ale nic nie powiedział, bo akurat wróciła kelnerka z dodatkowym kuflem piwa. Położyła go przed dziewczyną, zerkając na nią przy tym z dziwnym wyrazem twarzy. W tym niezbyt dyskretnym spojrzeniu podziw mieszał się z niechęcią. Ten pierwszy miał związek z faktem, iż Marisse znalazła się w towarzystwie przystojnego, dobrze sytuowanego towarzysza. Ten drugi, bo zgodnie z podejrzewaniami Fiena, została wzięta za wędrowną kurtyzanę. W dodatku taką z kiepskim pojęciem o manierach.
– Myślisz, że to dlatego ściany są takie cienkie? – zagaił, gdy kelnerka odeszła. – Żeby można było podsłuchiwać, co się dzieje w sypialniach?
– Na razie myślę głównie o tym, czy nie zatrujesz się tym mięsem. – Wskazała talerz, na którym leżała skromna porcja wieprzowiny. – Jesteś pewny, że chcesz je zjeść?
Najwyraźniej był, bo pół godziny później talerz świecił pustkami, a zadowolony, odchylony do tyłu Fien delektował się resztkami piwa. Marisse z całym sił powstrzymywała się od złośliwych komentarzy na temat tego, że jeśli zaczną go dręczyć żołądkowe rewolucje, to nazajutrz faktycznie skończy obok woźnicy. Choć Fien zarzekał się, że mięso smakuje lepiej niż wygląda, nie tknęła nawet kawałka. Zadowoliła się porcją niezbyt smacznej kaszy gryczanej wymieszanej z groszkiem. Idąc w ślady towarzysza zaczęła sączyć powoli swoją porcję piwa.
Spędzili tak kolejne dwadzieścia minut, co spowodowało, że zaczęli prowadzić nieco bardziej rozluźnioną dyskusję. Marisse z coraz większym zaciekawieniem zerkała przy tym w stronę podestu dla muzyków. Była ciekawa, czy pozwolono by jej wystąpić, nie miała jednak pewności, co pomyśleliby o niej goście. Po zachodzie słońca do karczmy przybyło sporo nowych osób, większość zdawała się już naprawdę pijana. Mężczyźni śmiali się i przerzucali dalekimi od wyrafinowanych wyzwiskami. Obejmowali skąpo ubrane kobiety, które szeptały im do uszu i niby od niechcenia muskały palcami ich kolana. Jeden z mężczyzn pokusił się w pewnej chwili o wzięcie swojej partnerki na kolana, czym zasłużył sobie na jej szeroki, lubieżny uśmiech. Nie minęło dużo czasu, a oboje wstali i zniknęli na piętrze.
– Marisse? – zamrugała, gdy tuż obok rozległ się głos Fiena. Przysunął się bliżej, aby mogła go usłyszeć wśród narastającego zgiełku. Wyczuła od niego zapach alkoholu, w przeciwieństwie do innych gości, nadal nie wyglądał jednak na zbyt mocno pijanego. – Może lepiej odprowadzę cię już do pokoju? Tu robi się dość głośno, a ty na pewno chcesz odpocząć przed dalszą drogą.
Uniosła brwi.
– I pozwolić, żebyś bawił się sam? – Zbyła go machnięciem ręki. Alkohol zaszumiał jej w głowie. – Jestem tancerką, Fien. Naprawdę zakładasz, że zasnę, słysząc muzykę?
Jedna z przechodzących akurat kelnerek, odwróciła się z zaciekawieniem. Uśmiechnęła się tajemniczo, po czym zniknęła za szynkwasem, gdzie od razu zaczęła szeptać coś na ucho zaintrygowanemu właścicielowi. Mężczyzna powiódł spojrzeniem w kierunku wskazywanego przez nią stolika.
– Powiedziałbym, że karczma nocą nie jest odpowiednim miejscem dla kobiety, ale coś mi mówi, że ten argument nie przejdzie. Już dałaś mi do zrozumienia, że będziesz zacięcie broniła wszystkiego, co akurat „nie wypada".
– Żyję z tego, że tańczę po nocach w karczmie – przypomniała, kończąc piwo. Odstawiła pusty kufel z trochę za głośnym brzęknięciem. – W tej też bym mogła, gdyby tylko...
– Hej, dziewczyno!
Oboje podskoczyli na swoich miejscach, słysząc tuż za sobą męski, nad wyraz szorstki głos. Masywnie zbudowany karczmarz, który nie wiedzieć kiedy, zmaterializował się obok stolika, nachylił się nad Marisse i bacznie się jej przyjrzał.
– Podobno umiesz tańczyć. – To zabrzmiało raczej jak stwierdzenie niż pytanie. – Chcesz może wystąpić? Ludzi ciągle przybywa, potrzeba mi kogoś, kto zatrzyma ich na dłużej niż jeden kufel piwa czy możliwość kilkuminutowej zabawy w alkowie.
Fien już otwierał usta, aby coś powiedzieć, nim jednak zdążył wydać z siebie jakiś dźwięk, Marisse uciszyła go dłonią.
– Zgadza się. Mogę zatańczyć. Co jednak będę z tego miała? – zapytała, choć alkohol i muzyka sprawiły, że sama była gotowa zapłacić, aby tylko mieć możliwość postawienia nogi na prowizorycznej scenie. Była ciekawa obcej estrady, uczuć, jakie mogłyby jej towarzyszyć podczas występu przed zupełnie nowymi ludźmi.
Karczmarz podrapał się w zamyśleniu po bujnej szczecinie. Przez chwilę skakał wzrokiem po twarzy i krągłościach dziewczyny, szacując, jaką wymienić kwotę.
– Mogę zaoferować maksymalnie dziesięć trahn. Pięć przed występem, pięć kolejnych, o ile faktycznie się spiszesz.
Pokręciła głową.
– Szczodra oferta, ale pieniądze mnie nie interesują.
– Więc co?
Zastanowiła się.
– Widziałam, że obok karczmy macie ogród. – Uśmiechnęła się, zadowolona z pomysłu, na jaki wpadła. – Chciałabym dostać z niego jedną czerwoną różę.
Zarówno karczmarz, jak i Fien wydawali się zaskoczeni.
– Różę? – Upewnił się właściciel, jakby nie dowierzał, że się nie przesłyszał. – Wolisz jedną różę niż dziesięć trahn?
– Zgadza się. – Zadarła głowę. – Jutro, skoro świt, wyślesz posłańca, który wraz z przygotowaną przeze mnie wiadomością, dostarczy ją do Sulles. To moja cena.
Mężczyzna rozważył tę niecodzienną ofertę. Wysłanie chłopaka z kwiatem i listem wciąż opłacało mu się bardziej niż dawanie dziewczynie choćby połowy wymienionej kwoty. A że pieniądze nie rosły na drzewach, ochoczo przystał na korzystną dla niego propozycję. Umówili się więc, że Marisse przygotuje list, który z samego rana wręczy karczmarzowi, a ten z kolei przekaże go któremuś z miejscowych chłopców. Człowiek na koniu był w stanie dotrzeć do Sulles w ciągu kilku godzin, dziewczyna miała nadzieję, że wiadomość trafi do jej ojca jeszcze przed obiadem.
– To nie jest dobry pomysł – syknął Fien, gdy zadowolony karczmarz poszedł do grajków, aby poinformować ich o planowanym występie. – Zbliżamy się do granicy, tutaj ludzie mogą nie patrzeć na twoją magię z zachwytem, tylko z obrzydzeniem.
– Dlatego nie zamierzam korzystać z moich talentów – Już zsuwała z nóg buty. Cieszyła się, że założyła na kolację dość zwiewną, nieograniczającą jej ruchów sukienkę. Nie musiała biec na górę, aby po raz kolejny się przebierać. – Czary to nie wszystko. Taniec potrafi być magiczny sam w sobie.
– Nie podoba mi się to. – Splótł dłonie na piersi.
– Nie narzekaj, tylko pilnuj, żeby nikt nie zabrał moich butów. Lubię je.
– Marisse!
Ona jednak już go nie słuchała. Przecisnęła się między stolikami i weszła na scenę, obdarzając muzyków pięknym uśmiechem. Melodia szumiała jej w głowie. Czuła narastającą ekscytacje, coraz więcej skierowanych w jej stronę spojrzeń. Nie miała na sobie scenicznego stroju ani ozdobnej maski, mimo to wciąż przyciągała sporą uwagę. Niektórzy mężczyźni oderwali wargi od zaczerwienionych szyj swoich towarzyszek, inni – ci zajęci do tej pory jedzeniem lub piwem – wyprostowali się na swoich miejscach. Nawet Fien ostatecznie zadarł głowę w niemym oczekiwaniu. Musiał sobie przypomnieć, jak duże wrażenie zrobił na nim jej ostatni taniec.
Chciał, aby dostarczyła rozrywki księciu Caldenowi. Czy naprawdę potrzebowała do tego magii? Z talentami czy bez, ludzie i tak patrzyli na nią jak na artystkę. Była w stanie oczarować ich już samą swoją obecnością.
Magia była cudem, ale świat i bez niej oferował przecież wiele piękna.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top