Rozdział 36

Z miłością było jak z nauką nowej, fascynującej choreografii. Gdy już Marisse opanowała jeden z pierwszych, najtrudniejszych kroków, nagle zapragnęła nauczyć się kolejnych. Chciała więcej. O wiele więcej. Pragnęła zatrzymać czas także i w tej rzeczywistości, aby moment, w którym utknęli, mógł trwać i trwać. Problem w tym, że to nie była ich rzeczywistość. Utknęli w iluzorycznej wersji pałacu, w której każdy gest stanowił zaledwie namiastkę tego, co mógł nieść za sobą w realnym świecie. W nim pocałunki mogłyby być jeszcze bardziej wyraziste a dotyk o wiele bardziej płomienny. W nim mogliby czuć i dać sobie wzajemnie dosłownie wszystko.

Być może właśnie dlatego, mimo strachu przed upadkiem, Marisse w końcu przerwała łączący ją z Caldenem pocałunek. Pragnęła, aby ten moment trwał jak najdłużej, obawiała się jednak, że wstrzymany przez nią czas w każdej chwili może ruszyć na nowo. Spokoju nie dawała jej ponadto myśl, że ich prawdziwe ciała znajdują się w zupełnie innym miejscu. Łatwo było o tym zapomnieć, gdy poświęcało się całą uwagę na błądzenie rękami po ciele ukochanej osoby. Trudniej, gdy miało się świadomość, że owe ciało było w rzeczywistości pokryte sierścią i przyprószone gwiezdnym pyłem.

A jej wciąż krwawiło.

Wspomnienie wbitego w udo sztyletu otrzeźwiło ją na tyle, że wysunęła się z objęć księcia.

– Cal, to wszystko jest naprawdę niesamowite, ale... muszę zapytać. Co się stanie, kiedy już wrócimy do naszych prawdziwych ciał? Co z bestią i z twoim bratem?

Sądziła, że zdenerwuje się na wzmiankę o Aravenie, on jednak zdawał się podchodzić do jego tematu z bardzo dużym spokojem. Możliwe, że w momencie, w którym upewnił się, że władca nie zdoła przejąć pełni jego mocy, uszło z niego całe zdenerwowanie.

– Nie musisz dłużej zaprzątać sobie nimi głowy – oznajmił, unosząc dłoń i gładząc ją czule po zaróżowionym policzku. – Zajmę się Aravenem, jak tylko stąd odejdziemy. Do tego czasu moc powinna ustabilizować się na tyle, abym bez przeszkód mógł z niej korzystać. Jak tylko się to stanie, bestia zacznie dzielić ze mną umysł.

Mimowolnie wróciła myślami do ostatnich chwil w Księżycowej Sali. Do zabójczej łapy, która zawisła tuż nad jej ciałem. Nawet jeśli tutaj jej umysł był bezpieczny, ciało wciąż znajdowało się w sporym niebezpieczeństwie. Wystarczyłoby, żeby ta „druga", mniej przyjemna wersja Caldena, przesunęła się o kilka cali w dół.

Co jak co, ale głupio byłoby zginąć z jego ręki (poprawka, łapy) zaraz po tym, jak pomogła mu odzyskać kontrolę nad srebrem. Może i nastawiała się na wiele różnych scenariuszy, w tym także i ten, w którym główną rolę odgrywały jej rychła porażka, a w efekcie nieuchronna, bolesna śmierć, ale w rzeczywistości... wcale nie chciała jeszcze umierać. Napisała zbyt długi i chaotyczny rozdział swojej historii, aby urwać ją tuż przed finałem.

Problem w tym, że już umierała

– Zdołasz nad nią zapanować? – zapytała, siląc się na spokojny ton.

Przekrzywił głowę.

– Robiłem to przez wiele lat.

– Owszem, w czasach, gdy twoja bestia nie była jeszcze wielkości domu i nie miała smoczych skrzydeł – przypomniała, ignorując fakt, że zaczęło dopadać ją zmęczenie. Może i jej obecne ciało nie czuło bólu, ale gdy tylko emocje zaczęły opadać, ogarnęła ją dziwna, fantomowa ociężałość. Okazała się wystarczająco silna, aby wedrzeć się pod jej ubrania i osiąść na płucach. – Nie wiem, czy zauważyłeś, ale ostatnimi czasy twoja towarzyszka dość mocno się rozrosła.

Obdarzył ją pocieszającym uśmiechem.

– Zapanuję nad nią – zapewnił, po czym sięgnął ku jej dłoniom, aby zamknąć je we własnych. Złożył na nich przelotny pocałunek, od którego znów zakręciło jej się w głowie. Czy tak miało być już zawsze? Nawet w obliczu śmierci miał sprawiać, że będzie myślała tylko o nim? – Możesz być spokojna, Mar. Wiem, co robię. Przysięgam, że póki żyję, nie dam cię więcej nikomu skrzywdzić. Na czele z bestią.

Może sprawiło to coś w jego głosie, a może była już zbyt zmęczona podejrzliwością i ciągłą walką, aby teraz choć pomyśleć o poddawaniu jego słów w jakąkolwiek wątpliwość. Chłonąc ciepło bijące od ich złączonych dłoni, pozwoliła, aby złożona przez niego obietnica wybrzmiała w kłębiącej się wokół nicości. Osiadła na dnie jej serca, jak szukające odpowiedniej gleby nasiono.

– Skoro już mówimy o bestii... powinnaś wracać – zauważył, spoglądając w górę. Jego brwi opadły w geście zastanowienia. – Czas nie powinien być wstrzymany na tak długo. Jeszcze chwila i znów zacznie płynąć.

Ona także zadarła głowę. Miał rację, nawet nie wiedzieć kiedy, świat, w którym przyszło im się znaleźć, zaczął się powoli rozpadać. Niektóre z gwiazd odrywały się od tafli czarnego nieba i spadały w przepaść, ciągnąc za sobą całe płaty niestabilnego sklepienia. Rozciągająca się na całej długość tarasu balustrada, zaczęła się samoistnie wyginać.

Marisse zdjęła nagle pewna alarmująca myśl. Calden powiedział „powinnaś", nie „powinniśmy".

– Wrócisz ze mną, prawda? – zapytała, wyczuwając na policzkach żar narastającego niepokoju. Usiłowała sobie przypomnieć, czy w którymś momencie zasugerował, że mogłoby być inaczej, ale nie mogła sobie nic takiego przypomnieć. W żadnej z jego wypowiedzi nie kryło się nic podejrzanego. Rozmawiał z nią tak, jakby już wygrali. – Wrócisz i wszystko będzie dobrze. Nie utkniesz na zawsze w ciele bestii.

Przekrzywił głowę.

– Nie jesteś wielbicielką bujnego zarostu?

Pytanie było tak kuriozalne, że niewiele myśląc, szturchnęła go w ramię. A potem, gdy jego wargi uniosły się w szczerym uśmiechu, zrobiła to po raz kolejny. Uznała, że skoro i tak nie są w ich rzeczywistości, może sobie pozwolić, aby włożyć w ten gest nieco więcej siły niż normalnie.

Że też miał w takiej chwili czelność żartować!

– Powiedz, że wrócisz!

Przyciągnął ją do siebie i pocałował z taką żarliwością, że aż zrobiło jej się słabo. W tym świecie jego wargi nie smakowały niczym konkretnym, a mimo to nie wyobrażała sobie kosztować nic cudowniejszego.

– Wrócę – zapewnił, odwracając się w stronę drzwi prowadzących do sypialni. – A teraz idź i skup się na tym, żeby nie zwymiotować w momencie, w którym twoje ciało na powrót zaatakuje ból. Ja mam tu jeszcze coś do zrobienia.

– Co?

– Coś, co odkładałem zdecydowanie zbyt długo.

Chciała zaprotestować i pociągnąć go za sobą, aby mieć pewność, że nie utknie gdzieś między dwiema rzeczywistościami. Na samą myśl, że po raz kolejny mogłaby go stracić, zaczęły się w niej kotłować wszystkie wnętrzności. Nie mogła go jednak do niczego zmusić, a już na pewno nie wyrwać siłą z obecnej iluzji. Uciekał do niej za każdym razem, gdy oddawał swoje ciało we władanie bestii. Była zarazem jego więzieniem i jedną z nielicznych, bezpiecznych przystani.

Wysunąwszy się z jego objęć, ruszyła we wskazanym przez niego kierunku. Szła dość wolno, aby mógł zmienić zdanie i do niej dołączyć. Jako że wcale się do tego nie kwapił, towarzyszyły jej wyłącznie trzaski pękającej posadzki i chrobot odrywających się od ścian kamieni. Mijając co większe szczeliny, słyszała dobywające się z ich wnętrza szepty. Pradawni władcy cieszyli się z narodzin kolejnego króla. Witali Marisse jako jego nową, utalentowaną towarzyszkę.

Dotarła do drzwi i odsunęła ręką falującą zasłonę. Obejrzała się przy tym za siebie, aby posłać Caldenowi ostatnie spojrzenie.

I może tylko jej się wydawało, ale odniosła wrażenie, że dostrzegła u jego boku jakąś niezbyt wyraźną postać. Kobietę w lekkiej, srebrzystej sukience.

Calden nie chciał zostać po drugiej stronie, ponieważ miał taki kaprys. Pragnął ostatecznie pożegnać się z Belle.

* * *

Wyrwanie się z okowów iluzji, która była wynikiem połączenia ich umysłów, a także ingerencji pradawnej magii, okazało się dużo trudniejsze i o wiele bardziej oszałamiające, niż Marisse początkowo zakładała. Powrót do obolałego ciała był niczym ponowne narodziny, dezorientujący i wystarczająco nieprzyjemny, aby momentalnie górna część jej ciała zwiotczała, a dolna ugięła się pod ciężarem tułowia.

Nie mając żadnego oparcia, opadła na kolana. Sądziła, że w tej pozycji ciało znajdzie stabilizację i odczuje choć częściową ulgę, zaraz jednak, jak na złość, odezwało się jej ranne udo. Przeszył ją tak silny ból, że z szoku aż pociemniało jej w oczach. Nie była w stanie złapać oddechu. Miała wrażenie, że coś rozrywa jej nogę na strzępy. Szarpie tkanki i zatruwa krew, aby ta stała się czarna i lepka jak miód.

– Niech to szlag! – syknęła, spuszczając wzrok na wbity w nogę sztylet. Spodnie już wcześniej zdążyły przesiąknąć krwią; teraz, w odpowiedzi na ruch, na materiale pojawiła się kolejna, ciemniejsza plama. Niektóre z nich zastygły i utworzyły twarde skorupy, pozostałe wciąż były wilgotne. Marisse chciała przyłożyć do nich palce, aby sprawdzić, czy opuszki pokryją się szkarłatem, wystarczyło jednak, że musnęła jednym z nich materiał, a zaraz cofnęła rękę jak oparzona. Wrażenie było tak intensywne, jakby dotknęła rozżarzonego pieca albo wylała sobie na siebie całą miskę wrzątku. Rana bolała do tego stopnia, że momentalnie w jej oczach stanęły łzy, a ciałem zaczęły wstrząsać torsje. Między jednym odruchem wymiotnym a kolejnym, zrozumiała, dlaczego Calden ostrzegł ją przed potencjalnymi nudnościami. Szkoda, że nie wspomniał o mroczkach w oczach i wrażeniu, jakby obdzierano ją żywcem ze skóry...

Wspomnienie księcia natychmiast ją otrzeźwiło. Ono, a także dziwny dźwięk, który w tym samym momencie rozległ się za jej plecami i wstrząsnął całym pomieszczeniem. Zamarła, uświadamiając sobie, że słyszy zwierzęcy warkot. Było w nim coś błagalnego, wręcz upominającego. To bestia przypominała jej, że wciąż znajduje się tuż nad jej głową.

To wystarczyło, aby momentalnie odeszła jej ochota na płacz czy wymiotowanie. Na samą myśl, że za chwilę spadnie na nią zwaliste cielsko potwora, serce zaczęło jej dudnić jak dzwon. Odwróciła się gwałtownie, spodziewając, iż ujrzy przed sobą rząd wygiętych szponów, dostrzegła jednak wyłącznie zarys czarnej, pokrytej futrem masy. Potwór zdołał jakimś cudem wycofać się na tyle, aby jego łapa wisiała nie tyle tuż nad nią, ile obok. Wciąż wystarczająco blisko, aby wyrządzić jej sporą krzywdę, ale dość daleko, aby nie zmiażdżyć jej samym swoim ciężarem.

Świadoma, że już za chwilę czas na powrót zacznie biec swoim rytmem, zebrała się w sobie i odczołgała z obrębu księżycowego blasku. W chwili, w której jej stopa wysunęła się z oświetlonego kręgu, wszystko zaczęło wracać do normalności. Ciszę przeszyły donośne okrzyki strażników i ciskane przez Aravena groźby. W tym całym zamieszaniu najgłośniejszy okazał się jednak dźwięk, który nadszedł sekundę później. Moment zetknięcia się łapy bestii z posadzką, poruszył niebo i ziemię. Filary zatrzęsły się w posadach, z sufitu posypały się gwiazdy. Szpony potwora wbiły się w kamień z równie dużą łatwością, z jaką wcześniej w ciele Marisse zagłębiło się ostrze sztyletu. Dziewczyna musiała paść na ziemię, aby nie zostać trafioną lecącymi w jej stronę odłamkami. Udało jej się osłonić twarz, ale była na tyle blisko, że kilka pocisków dosięgło jej ramion i nóg, w tym odstającej, czarnej rękojeści. Choć zaledwie się o nią otarły, zdołały poruszyć tkwiące pod jej skórą ostrze. Wrażenie było tak druzgocące, że zapragnęła umrzeć. Dosłownie sekundy dzieliły ją od utraty przytomności.

„Nie zamykaj oczu!".

Od razu rozchyliła powieki i poderwała głowę, zaskoczona rozbrzmiewającym w jej umyśle rozkazem. Nie zdążyła się zastanowić, skąd właściwie się wziął, gdy naraz jej ciało przeszyła dziwna fala energii. Sprawiła, że towarzyszące jej zmęczenie i chęć zwinięcia się w kłębek, zniknęły. Ból również zelżał, choć nie zniknął zupełnie. Zupełnie jakby jakiejś nieznanej sile bardzo zależało, aby jeszcze przez jakiś czas nie umierała.

Nie zamierzała narzekać na te nowe pokłady motywacji. Korzystając z przerwy między jednym napadem bólu, a drugim, poderwała się z ziemi, aby móc zaznajomić się z obecną sytuacją. Chwilę zajęło, nim zdołała poskładać w całość pokruszone fragmenty rzeczywistości. Było to o tyle utrudnione, że jej umysł wciąż pozostawał zamroczony, przez co cały świat zdawał się wirować. Kolory mieszały się ze sobą, jak w wielkim kotle, dźwięki zlewały, a kształty przeskakiwały z miejsca na miejsce. Marisse musiała parokrotnie zamrugać, aby odróżnić od siebie sylwetki biegających w tę i we w tę strażników. Wszyscy zdawali się wpaść w jakiś dziwny popłoch. Zupełnie, jakby nie wiedzieli, czy uciekać, czy może jednak atakować.

Dopiero po kolejnych paru sekundach zrozumiała, na co tak właściwie patrzy. Malujący się przed nią obraz przedstawiał chaotyczną scenę walki. Po jednej stronie znajdowała się bestia, po drugiej rozproszeni podwładni Aravena. Najwyraźniej przegapiła moment, w którym zwierz rzucił się do ataku, aby zębami i pazurami wytyczyć granice swojego terytorium. Kreślił je na tyle skutecznie, że w którymś momencie przestało mieć znaczenie, kto posługuje się jaką mocą. Calden zachowywał się tak, jakby miał do dyspozycji całe srebro świata. Szarżował na przeciwników, a kiedy ci odpowiadali swoimi różnorodnymi talentami, więził ich w kryształach z połyskującego metalu. Panował nad wszystkim, począwszy od opalizującego, wirującego ponad jego łapami pyłku, na popękanej ziemi, z której zaczęły wyrastać pnącza, kończąc.

Gdyby zechciał, mógłby ich zabić. Wystarczyłoby, aby nieco ciaśniej zaciskał pędy wokół żeber wijących się w ich okowach strażników. Wystarczyłoby, aby srebro wpełzło na ich ciała i zatruło wszystkie na pozór zdrowe organy. Wystarczyłoby, aby bestia rozwarła pysk i zatrzasnęła go kolejno na każdej z pobladłych ze strachu twarzy.

Marisse poczuła dumę. Choć Calden wspominał, że już wcześniej kogoś zabił, teraz za wszelką cenę starał się nie nadużywać mocy. Tworząc srebrne rzeźby, pilnował, aby metal dosięgał wyłącznie tych, którzy faktycznie na to zasłużyli, to jest strażników, którzy rzucali się na niego z okrzykami i wysoko uniesionymi mieczami. Jeśli jakimś cudem, ktoś decydował się wycofać, również od razu odpuszczał. Nieważne, czy dany strażnik porzucał broń, ponieważ w ostatniej chwili zwątpił w swojego króla, czy też robił to wyłącznie ze strachu przed mogącą dosięgnąć go mocą. Potwór nie atakował, dopóki sam nie był atakowany. Calden doskonale nad nim panował. Nad nim, a także nad srebrną mocą.

Tylko jednak osoba zdawała się nie tyle przerażona, co zirytowana obecną sytuacją. Uzbrojony w miecz Araven kroczył w stronę jej i bestii, jakby w sali nie było nikogo poza ich trójką. Nie biegł, ani nie wymachiwał bronią, po prostu... szedł. Czy można mu się było jednak dziwić? Jakby nie patrzeć jakikolwiek pośpiech stracił sens w momencie, w którym Marisse wchłonęła część srebra. Pierwsza lepsza Villmarka odebrała mu wszelkie nadzieje na przejęcie mocy i zostanie niezwyciężonym władcą.

Co tu dużo mówić. Araven był więcej niż wściekły. Marisse nie miała wątpliwości, że gdyby mógł, zrównałby Astel z ziemią. Dłoń, którą zaciskał na rękojeści, pokryła się pasmem obrzmiałych żył, długie, płonące ostrze zdawało się przedłużeniem jego zaczerwienionych palców. Trzaskających, fioletowych iskier było tak wiele, że cała sala zdawała się wręcz żarzyć od nienaturalnego blasku. Jego, a także namacalnej wściekłości króla, która uzewnętrzniała się w postaci coraz to nowych piorunów.

Całe lata czekania poszły na marne. Runęła wizja jego idealnego świata.

Mężczyzna niemal płonął z nienawiści. Patrząc na kłębiące się pod sufitem chmury, Marisse przeszło przez myśl, że w którymś momencie zazdrość zaślepiła go do tego stopnia, że stracił z oczu dar, który posiadał od samego początku. Już teraz dysponował niewyobrażalną mocą, przy pomocy której, gdyby tylko chciał, zdołałby powalić na kolana połowę Koniczyny. Zmusić ją do uległości, przy jednoczesnym zachowaniu wystarczających pokładów mocy, aby w razie potrzeby, zrównać z ziemią jej drugą część.

Z tym, że obecnie był skoncentrowany tylko i wyłącznie na niej.

– Siedem lat! – wrzasnął, a gdzieś w okolicy jak na zawołanie rozległ się grzmot. Potwór, który jeszcze chwilę temu krążył przy jednej ze ścian, teraz znalazł się tuż obok niej. Osłaniając ją swoim własnym ciałem, wyszczerzył groźnie kły. – Czekałem siedem pieprzonych lat, żeby w końcu odzyskać to, co należało mi się od samego początku! Jak śmiałaś mi to znowu odebrać!?

Zacisnęła wargi. Bestia odwróciła łeb i łypnęła na nią ostrzegawczo, jakby w ten sposób nakazywała jej milczenie. Ona jednak nie zamierzała siedzieć cicho. Ktoś w końcu musiał uświadomić Aravena, że jego obsesja na punkcie brata, zniszczyła lub odebrała życie zdecydowanie zbyt wielu niewinnym osobom.

Nie mogła siedzieć na ziemi i czekać, aż podejmie kolejną próba zabicia jej lub Caldena. Wystarczyłoby, aby jej książę choć na kilka sekund się rozproszył. Mógł to zrobić, zważywszy, że obecnie najważniejsze stało się dla niego zapewnienie jej bezpieczeństwa. Araven też zdawał sobie z tego sprawę i najpewniej już planował, jak ich rozdzielić.

– Srebro nigdy nie było twoje – wychrypiała, podnosząc się z kolan. Trzęsły jej się kolana, musiała przycisnąć rękę do boku, aby zachować pozory równowagi. – Nie zasłużyłeś, żeby strzec tak potężnej mocy. Jeśli ktokolwiek w tej sali jest potworem, to tylko i wyłącznie ty.

– Niech i tak będzie – warknął, celując w nią mieczem. Bestia na ten gest obnażyła groźnie kły. Nie wycofała się, gdy parę dużych iskier przeskoczyła z ostrza na podłogę. – Mam nadzieję, że przygotowałaś się na śmierć! Skoro już obwołałaś mnie potworem, dostąpisz zaszczytu zostania moją pierwszą ofiarą. Z ogromną przyjemnością pozbawię cię wszystkich wnętrzności.

Był nieobliczalny. Panował nad niebem i piorunami, a mimo to wciąż pragnął więcej, i więcej. Komuś takiemu nie powinno się powierzać życia innych ludzi, a co dopiero mocy zdolnej do pochłonięcia tysięcy niewinnych istnień. Strach pomyśleć, jak szybko by z niej skorzystał.

Zamierzała odpowiedzieć, lecz w tym momencie powrócił ból. Stawanie na chorej nodze i dodatkowe nadwyrężanie już i tak ledwie funkcjonującego uda, okazało się fatalnym pomysłem. Powstrzymując cisnące się do jej oczu łzy, opuściła wzrok, aby rzucić okiem na sztylet. Był umorusany krwią aż po rękojeść. Część zdążyła zakrzepnąć, część ściemnieć, a część wymieszać z otaczającym ją zewsząd srebrnym pyłem. Rana, z której wypływała, zaczęła się jątrzyć, skóra wokół przybrała brzydki, fioletowo-brązowy odcień.

„Wyrwij sztylet" – rozległo się nagle gdzieś w odmętach jej głowy.

Marisse znieruchomiała. Znajomy głos naparł na jej wewnętrzne bariery, a następnie bez trudu przedarł się do wnętrza umysłu, aby wtłoczyć do niego odpowiednie polecenie. Wrażenie było tak dziwne i tak... intymne, że dziewczyna na dobrą chwilę zapomniała o bólu. Poderwała głowę, sądząc, że ujrzy wlepione w siebie ślepia, ale bestia zdawała się ją całkowicie ignorować. Koncentrując całą swoją uwagę na Aravenie, szykowała się do odparcia serii jego fioletowych błyskawic.

„Wyrwij. Ten. Cholerny. Sztylet". – Kolejne słowa rozlały się po jej głowie niczym mleko z przewróconej butelki. Wcisnęła się w każdy zakamarek umysłu, zupełnie jakby Calden wypełniał go całym swoim jestestwem. Nie miała wątpliwości, że to jego głos słyszy. Tylko on potrafił być jednocześnie tak zatroskany i zirytowany. – „Ostrze czerpie moc ze srebrnej rękojeści. Umrzesz, jeśli dalej będzie tkwić w twoim ciele".

Przyłożyła zakrwawioną dłoń do głowy. Słyszała go, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Choć wciąż trwał pod postacią bestii, słowa, które do niej kierował, były wypowiadane przez człowieka. Zupełnie jakby stał tuż obok i przyciskając wargi do jej policzka, wtłaczał jej do ucha kolejne, leniwe myśli.

– „Chwyć za rękojeść i pociągnij". – Zniecierpliwiony głos wybrzmiał teraz gdzieś na samej granicy jej czaszki. Wędrował od jednego ucha do drugiego, jakby szukał dla siebie najlepszej możliwej częstotliwości. – Skup się, Mar. Jeśli zaraz tego nie zrobisz, rana nie zdoła się zasklepić. Wykrwawisz się".

To nieco ją otrzeźwiło. Z rozchylonymi wargami, spojrzała na sztylet, a następnie na potwora, który zionął przed siebie srebrnym oddechem. Chciała zapytać, jak może jednocześnie mówić do niej w myślach i skupiać się na używaniu mocy, ale przeszkodził jej w tym męski, mrożący krew w żyłach rechot. Araven uniósł dłoń, w której połyskiwała purpurowa kula energii. Zamierzał rzucić nią w bestię.

Zrobił to chwilę później, moc zderzyła się jednak ze stworzoną przez Caldena ścianą srebra. W pomieszczeniu zrobiło się jaśniej, kiedy wszędzie pojawiły się fioletowe rozbłyski. Ogień, który buchnął w momencie zetknięcia się mocy obu braci, dotarł do szeroko rozstawionych łap bestii. Gdy zaczął lizać znajdujące się na nich futro, do Marisse dotarł zapach spalenizny. Nic nie wskazywało jednak na to, aby zwierzę zamierzało się odsunąć.

„Marisse, choć raz w życiu zrób to, o co proszę". – Głos księcia nabrał zupełnie nowej barwy. – „Słyszysz w ogóle, co do ciebie mówię?"

Chwilę zajęło, nim zorientowała się, że nie może zobaczyć, jak w odpowiedzi kiwa niepewnie głową.

„Słyszę" – odparła, licząc, że łącząca ich więź jest obustronna i w ten sam sposób przekaże mu swoje własne, niepewne myśli. – „Nie mam pojęcia, jakim cudem, ale słyszę cię bardzo wyraźnie".

„To kwestia naszej więzi" – rzucił Calden, odpierając kolejny zacięty atak. Araven nie zamierzał dać za wygraną i rzucił w jego tarczę trzy kolejne pociski, każdy o wiele większy od poprzedniego. Na szczęście wszystkie zatrzymały się na pionowej, metalicznej powłoce. – „Srebrna moc w niczym nie przypomina twoich talentów. To sieć skomplikowanych powiązań i przenikających się stref. Wiąże dwoje ludzi tak samo, jak wiążą się wody rzek Kedvehu".

Tancerka wytrzeszczyła na niego oczy.

„Czyli, że w momencie, w którym zaczęłam współdzielić z tobą moc, nasze umysły zostały połączone?"

„Dla mnie to też nowość, gwiazdo. – Gdy potwór odwrócił ku niej swój łeb, odniosła wrażenie, że się uśmiecha. – „Dobrze, a teraz się skup. Musisz wyciągnąć sztylet."

„Krew tryśnie ze mnie jak z fontanny! Jeśli to zrobię..."

„Zaufaj mi". – Jego głos obniżył się o przynajmniej dwa tony. Stał się poważny i przepełniony tak dużą pewnością, że jej ciało przeszedł dreszcz. – „Nie mogę jednocześnie odpierać ataków Rena i kontrolować, czy wciąż oddychasz. Musisz pozbyć się sztyletu".

Zacisnęła wargi. Pomysł dotykania broni wydawał się naprawdę nierozsądny, nie mówiąc już o wyrywaniu jej z rany. W przypadku dźgnięcia nożem, ostatnią rzeczą, którą powinno się zrobić, było jego własnoręczne usuwanie z ciała. W ogóle nie powinno się go dotykać, aby nie spowodować krwotoku lub nie doprowadzić do uszkodzenia kolejnych organów.

Nie żeby Marisse bała się związanego z tym bólu, ale ojciec wielokrotnie wtłaczał jej do głowy zasady bezpiecznego obchodzenia się z ciałem w przypadku odniesienia tego typu obrażeń. Nie był co prawda medykiem, ani nie znał się na leczeniu ludzi, ale w swojej kupieckiej młodości wielokrotnie wikłał się w konflikty, które kończyły się wizytami u najbliższych uzdrowicieli. Nie były to może najprzyjemniejsze spotkania, ale z czasem nauczyły go ogromnego szacunku do broni. Wiedział dzięki nim, jak reagować po odniesieniu ran ciętych, szarpanych i kłutych. Jak mało kto zdawał sobie też sprawę z ograniczeń ludzkiego organizmu.

„Co jeśli ostrze się złamie?" – zapytała w myślach, uświadamiając sobie, jak szybko przeszła do porządku dziennego z tą nową, niecodzienną formą komunikacji z Caldenem. O dziwo nie budziła w niej żadnego dyskomfortu. Było tak, jakby normalnie rozmawiali, z tą tylko różnicą, że nie trzeba było tracić czasu na otwieranie ust.

„Jeśli tak się stanie, osobiście wydłubię ci go z rany" – warknął podenerwowany książek. W tym samym momencie bestia odwróciła głowę i obnażyła przed nią pożółkłe kły. – „Pozbądź się sz..."

Nie dokończył, bo w tym samym momencie Araven cisnął w nią, nie w niego, ogromnym, jarzącym się na czerwono pociskiem. Skumulował w nim przy tym na tyle dużo mocy, aby ten zdołał przedrzeć się przez pierwszą warstwę srebra. Liczył, że trafi Marisse, Calden był jednak wystarczająco czujny, aby w ostatniej chwili wznieść przed nią kolejną blokadę. Szkarłatna kula wybuchła na kilka stóp przed oszołomioną, niezdolną do krzyku dziewczyną. Nie dosięgła jej, mimo to tancerka zatoczyła się do tyłu, oślepiona eksplozją jasnego, palącego światła.

Bestia ryknęła.

– Wszystko w porządku! – krzyknęła, przykładając dłoń do załzawionych oczu. Gdy oszołomienie minęło i na powrót je rozchyliła, ujrzała gwiazdy i majaczące między nimi czerwone plamy. Na parę chwil jej świat spowiła kurtyna z potu i krwi. – Wszystko... w porządku.

„Na bogów, Mar! – usłyszała w głowie podszyty strachem głos Caldena. Bestia wpatrywała się w zadowolonego z siebie władcę. – „To nie są żarty. Masz pięć sekund, żeby pozbyć się sztyletu, inaczej sam się tam do ciebie pofatyguję i wyrwę go zębami!".

W momencie, w którym skończył „mówić", uderzyły ją jego rozpacz i wszechogarniający gniew. Ścisnęło ją za gardło, kiedy uświadomiła sobie, że nieświadomie dopuścił ją do własnego umysłu. Kłębiących się w nim emocji było tak wiele, że musiałoby minąć wiele tygodni, aby zdołała je wszystkie nazwać, a co dopiero zrozumieć.

Były tak namacalne, że dała za wygraną i bez dalszych protestów sięgnęła do rękojeści sztyletu. Nie zamierzała się dłużej opierać, w gruncie rzeczy i tak już dawno przestało mieć znaczenie, czy zostawi broń na miejscu, czy wyciągnie ją z rany i pozwoli krwi swobodnie płynąć. W pałacu nie było medyków; poza Santre, który znajdował się obecnie dwa dni drogi od pałacu, nie znała nikogo, kto wiedziałby, jak zrekonstruować rozerwane tkanki, czy wtłoczyć do ciała hektolitry utraconych płynów.

Zacisnęła powieki i pełna najgorszych przeczuć, w końcu wyszarpnęła sztylet z rany.

* * *

Ból był niewyobrażalny.

Marisse miała nadzieję, że zdążyła zaakceptować ból, gdy jednak ten faktycznie wrócił, zrozumiała, że wcześniej doświadczyła zaledwie okruchu cierpienia, jakie mogło objąć jej powykręcane ciało. Miała wrażenie, że od krzyku zedrze sobie całe gardło. Czuła zarazem wszystko i nic, ledwie była w stanie nabrać haust powietrza, aby nie udusić się serią niekontrolowanych wrzasków. Dźwięki, które wydawała, były tak przerażające, że cały świat zastygł w miejscu. Dosłownie, bo wszyscy, którzy byli obecni w sali, zamarli. Nawet burza Aravena zdawała się uspokoić i ucichnąć, gdy zszokowany władca stracił nad nią panowanie. Nie słyszał wymiany zdań jej i Caldena, toteż nie spodziewał się, że wyrwie sobie sztylet z uda. Patrząc na miny garstki pozostałych strażników, nie tylko on.

Marisse zwinęła się w kłębek. Zaciskając dłonie na rannej nodze, modliła się do bogów, aby ci zakończyli jej męki. Błagała, aby dosięgły ją pioruny Aravena, bestię Caldena, aby wbiła w nią swoje ostre szpony. Każda próba nabrania oddechu, kończyła się zachłyśnięciem, każdy krzyk, przekleństwem. Trwało to zaledwie chwilę, ale dla Marisse zdawało się być wiecznością. Mimo zamkniętych powiek w kącikach jej oczu zbierały się coraz to nowe łzy. Wiele z nich spływało niekontrolowanie po jej policzkach. Paliły jej skórę, jakby zamiast soli, kryły w sobie niewidoczne gołym okiem płomienie.

W pewnym momencie przed jej oczami zaczęły tańczyć barwne cienie. Jak przez mgłę zaczęła widzieć całą feerię kolorów, począwszy od czerwieni, błękitu i fioletu błyskawic Aravena, a kończąc na srebrnych niciach Caldena. Wszystko zdawało się falować, drżeć i kruszeć. Zupełnie jakby świat rozpadał się na kawałki, a ona obserwowała to z boku, doświadczając wstrząsów, ale będąc zbyt skoncentrowaną na bólu, aby myśleć o czymkolwiek poza własnym ciałem.

Usiłowała zapanować nad swoimi reakcjami, ale okazało się to niemalże niemożliwe. Tylko raz i na krótką chwilę udało jej się odegnać ból i pozwolić, aby przez warstwę cierpienia przedarły się jakieś nowe bodźce i emocje. Pragnęła poczuć Caldena, zamiast niego, dotarły do niej jednak wyłącznie strach, wściekłość i duszącą chęć zemsty. Usłyszała krzyki, ale nie była w stanie określić, czy wydobywały się z jej własnego gardła, czy należały do kogoś, kto akurat znalazł się w pobliżu. Poczuła ciepło, w jej ustach pojawił się metaliczny posmak. Zalała ją fala bardzo jasnego światła, które zdawało się zarazem wydobywać z jej ciała, jak i wnikać pod skórę. Srebro, bo tym musiało być, otoczyło każdą z jej powyginanych kończyn ochronnym kokonem.

Do jej uszu dotarł kolejny wrzask. Ostatni, przepełniony furią i niewyobrażalnym lękiem.

Potem nastała ciemność. Wszystko ucichło.

* * *

„Kwiat przełamany na pół. Królestwo, które pękło i wzniosło cztery monumentalne filary. Pogranicze będące jedynym spoiwem upadłego kontynentu".

– Marisse?

„Lodowaty pocałunek srebra i rozgrzewające tchnienie złota. Usychające ciernie. Lilie skąpane w mroku i czekające, by ktoś pozwolił im zakwitnąć."

– Mar?

„Kwiat przełamany na pół. Uśpiona moc, pragnąca wyrwać się na wolność, aby scalić utracone połowy".

– Wytrzymaj jeszcze chwilę.

Marisse drgnęła, gdy dotarł do niej znajomy męski głos. Cudowny, rozgrzewający serce szept, który nie rozległ się bezpośrednio wewnątrz jej umysłu, lecz dryfował gdzieś w otaczającej go przestrzeni. Przepełniony ciepłem i trudną do rozszyfrowania niepewnością.

Spróbowała rozchylić powieki i niemal od razu jęknęła, kiedy przez jej umysł przetoczyła się pierwsza fala wspomnień. Śnieżyca, bestia, Araven, błyskawice... wróciło do niej wszystko, co jeszcze chwilę temu było zaledwie mętnym koszmarem. Nie obyło się bez łez, które nie wiedzieć kiedy, zaczęły zdobyć jej pobladłe policzki.

– Wszystko będzie dobrze. – Głos rozległ się ponownie, tym razem nieco bliżej. Biło od niego mnóstwo niejednoznacznych, bo na pozór wykluczających się emocji. – Zaraz przestanie boleć.

Jeszcze kilka minut temu była w tak tragicznym stanie, że gdyby tylko chciała, znalazłaby naprawdę wiele powodów, by uznać jego zapewnienie za okrutny żart. Teraz jednak, gdy odzyskała świadomość, a jej serce wróciło do wybijania normalnego rytmu, uzmysłowiła sobie, że faktycznie czuje się jakoś tak... inaczej. Zupełnie jakby ból zaczął się samoistnie rozmywać.

Zupełnie jakby wcale nie miała umrzeć.

Załkała, gdy w końcu zdołała otworzyć oczy i pierwszym, co ujrzała, były srebrzysto-brązowe oczy Caldena. Mężczyzna nachylał się nad nią i z wymalowanym na twarzy współczuciem, masował jej obolałe udo. Kiedy uświadomił sobie, że wraca do żywych, a nawet jest na siłach, by płakać, przestał poruszać rękoma. Nieświadomie naprężył przy okazji łączącą ich umysły nić, dzięki czemu mogła zobaczyć, o czym myśli. Gdzieś na horyzoncie jego emocji czaiło się poczucie winy i chęć przeprosin za to, że świadomie dołożył jej cierpień. Nie chciał tego, ale nie miał innego wyjścia. Gdyby obchodził się z nią łagodniej, nie zdecydowałaby się na równie drastyczny krok, jakim było wyrwanie sztyletu z ciała. Nie przebudziłaby pełni swoich mocy.

– Cal – wychrypiała, unosząc dłoń do jego twarzy. Kiedy przesunęła palcami po znajomej linii szczęki, zyskała pewność, że ma przed sobą ukochanego mężczyznę. Bestia ostatecznie rozmyła się we mgle. – Ale jak...?

Pokręcił głową.

– W pewnym momencie przestałaś krzyczeć – odparł, przymykając powieki i przekręcając się w taki sposób, aby musnąć wargami wnętrze jej dłoni. Poczuła na skórze ciepło jego oddechu, otulił ją niczym rękawiczką. – Twój umysł był pełen bólu, a potem... stał się zupełnie pusty. Wszystko ucichło, myślałem...

Urwał i znów pokręcił głową, jakby chciał odpędzić od siebie najgorszy z możliwych scenariuszy. Ona jednak doskonale wiedziała, co chciał powiedzieć. Czuła jego strach, jakby był jej własnym. Przerażenie potęgowane myślą, że mógłby ją utracić, a także ulgę, że w ostatniej chwili wymknęła się z objęć śmierci.

Tylko jak właściwie to zrobiła?

– Noga? – odezwała się, po czym uniosła głowę, usiłując spojrzeć w dół. Czuła na sobie wilgoć krwi, ale nic poza tym. Zniknęły ból i poczucie bycia rozrywaną na strzępy. – Co z...?

Urwała i zapatrzyła się na swoje spodnie. W miejscu, w którym wcześniej widniał sztylet, ział spory otwór otoczony poszarpanymi skrawkami materiału. Z tym, że wewnątrz wspomnianego otworu nie było żadnego śladu po ranie. Tylko naga, lekko zaczerwieniona skóra, a na niej resztki zakrzepłej krwi.

Na ustach Caldena pojawił się gorzki uśmiech.

– To jedna z nielicznych zalet posiadania srebrnej mocy – odparł. – Magia za wszelką cenę stara się chronić swoich nosicieli.

– Ale jak...? Przecież... – zaczęła, ale zaraz przyszła jej do głowy zupełnie inna myśl. Przypomniała sobie o tym, gdzie się znajdują. To wystarczyło, aby fakt zniknięcia śmiertelnej rany zszedł na bardzo daleki plan. Poderwała się do góry, co przypłaciła piekielnym bólem głowy. Książę musiał chwycić ją za ramiona, aby zbyt wcześnie nie wstała. – Calden, dlaczego jesteś taki spokojny?! Co z Aravenem?!

Mężczyzna wyraźnie się zawahał. Patrzył na nią przez chwilę, rozważając, jakich użyć słów. Dopiero gdy powtórzyła swoje ostatnie pytanie, z westchnieniem odsunął się na tyle, aby mogła objąć wzrokiem najbliższe otoczenie.

Był tam. Araven, a raczej coś, co przypominało Aravena, stał tuż obok nich z wyciągniętymi rękami i rozczapierzonymi palcami. Jego skóra straciła ciepły brązowy kolor, zamiast tego mieniła się wieloma odcieniami szarości. Gdzieniegdzie, między innymi w okolicach szyi i dłoni, połyskiwała, jakby została pokryta sproszkowanym kryształem. Zresztą nie tylko ona, bo włosy Breavieńskiego władcy także zdawały się błyszczeć, jakby były pokryte świeżą warstwą śniegu.

Marisse przełknęła ślinę. Ciemne kosmyki mężczyzny pokryły się srebrem. Podobnie jego nienawistne oczy i ułożone jak do krzyku wargi.

– Ty... zamknąłeś go w srebrze – zrozumiała, wpatrując się w budzące grozę, nieruchome źrenice. Araven przybrał wizerunek makabrycznej rzeźby. Powykrzywianej karykatury człowieka, która w niczym nie przypominała dostojnego władcy, za którego mieli go mieszkańcy Idory czy okolic. – U... udało się. Pokonałeś go.

Spojrzała na Caldena, doszukując się na jego twarzy oznak tryumfu lub wręcz przeciwnie, współczucia. On jednak wydawał się dziwnie nieobecny.

– Nie ja – odrzekł, po czym zrobił kolejną dłuższą przerwę, jakby poważnie zastanawiał się, czy powinien kontynuować. Jego myśli biegły zbyt chaotycznie, aby była je w stanie rozszyfrować. Musiała czekać, aż powie coś przy pomocy najzwyklejszych słów. – Ty to zrobiłaś.

Zabrakło jej tchu.

– Że... co?

Wyprostował plecy i również powiódł spojrzeniem w stronę nieruchomego brata. Jego oczy pociemniały, gdy zatrzymał wzrok na uniesionych jak do ataku dłoniach. Palce władcy, prócz srebrem, były pokryte czernią, co sugerowało, że metal dosięgnął go w momencie tworzenia kolejnej kuli mocy. Musiała przedwcześnie eksplodować.

– To moja wina – stwierdził, zaciskając własne ręce w pięści. – Nie powinienem do tego dopuścić.

– Ale ja nie...

– Nie mówię o nim – zaczął, wskazując na brata – tylko o wszystkim innym. Kiedy zaczęłaś tracić przytomność, spanikowałem. Wmówiłem sobie, że umierasz, przez co pozwoliłem bestii się rozproszyć. Umożliwiłem Renowi pokonanie srebrnej bariery.

Zacisnął wargi, jakby nie mógł przeboleć, że dopuścił się tak karygodnego zaniedbania. Marisse w milczeniu wpatrywała się w jego skamieniałą twarz. Wciąż nie docierało do niej, że pokryła kogoś srebrem. Skorzystała z mocy, która doprowadziła do śmierci tak wielu istnień. Mało tego, zakończyła życie jej matki i sprowadziła chorobę na niczego nieświadomego ojca.

Znów miała ochotę krzyczeć. Tym razem nie z bólu, lecz przez świadomość, z jaką łatwością przyszło jej czerpanie ze srebrnego źródła. Przez to, że nie czuła się z tą myślą tak źle, jak w swoim mniemaniu powinna.

– Ten drań czekał na odpowiedni moment – kontynuował książę. – Wykorzystał fakt, że otworzyłem przed nim przejście i skumulował całą swoją moc, licząc, że jeśli będzie wystarczająco szybki, nie odeprę jego kolejnego ataku. Pewnie właśnie tak by było, gdybyś w tej samej chwili nie krzyknęła i nie zatonęła w świetle.

– Zatonęła? W świetle?

Skinął głową.

– Pokryłaś się srebrem, ale w zupełnie inny sposób, niż zwierzęta w Astel. Byłaś jak... sam nie wiem, jak to określić. Jakby magia stanowiła integralną część twojego ciała i w reakcji na niebezpieczeństwo, zmieniła cię w srebrne słońce. Błyszczałaś tak jasno, że ledwie byłem w stanie cokolwiek zobaczyć. Widziałem jednak, że towarzyszący ci blask dosięgnął Rena. Nie zdążył nic zrobić, ja zresztą też nie. Nim w ogóle dotarło do mnie, co zrobiłaś, było za późno na jakąkolwiek reakcję. Jego ciało... zesztywniało.

Przed oczami znów zaczęły jej tańczyć wielobarwne plamy.

– Zabiłam go? – wychrypiała.

– Nie, Mar – odparł szybko Calden. Chwycił ją za drżące dłonie. – Zmieniłaś go w srebrną rzeźbę i tymczasowo uśpiłaś jego serce, ale ponad wszelką wątpliwość, nie odebrałaś mu życia. Nie byłoby to zresztą możliwe, zważywszy że przez wiele lat miał pośredni kontakt ze srebrem.

Brzmiał, jakby był z niej ponad wszelką miarę dumny. Ona jednak nie czuła się dobrze z myślą, że zamknęła kogoś w więzieniu z metalu. Nawet, jeśli tym kimś był sam Araven Hallvord, który przez kilka ostatnich godzin usiłował zrobić wszystko, aby zginęła w męczarniach.

– Nie żałuj go – zwrócił się do niej książę. Kiedy chciała spuścić wzrok, ujął jej twarz w dłonie, zmuszając, aby na powrót na niego spojrzała. – Mówię poważnie, Marisse. Jeśli już masz komuś współczuć, wybierz tych, którzy byli na jego rozkazach. Płacz nad każdym, kogo skrzywdził i każdym, kogo mógłby skrzywdzić, gdybyś go nie powstrzymała. Żałuj wszystkich, ale nie jego. Po tym, co zrobił, nie zasłużył na litość. Na pewno nie na twoją.

Obdarzył ją tak poważnym spojrzeniem, że mimowolnie skinęła głową. Rozżalenie, wściekłość, rozczarowanie... W jego umyśle kłębiło się tak wiele sprzecznych emocji, że miała ochotę zamknąć je w słoju i poczekać, aż sfermentują. Z trudem przychodziło jej odseparowanie jego uczuć od własnych. Z wolna ustępującego strachu, miłości, ulgi motywowanej tym, że starcie z Aravenem obyło się bez zbyt wielu ofiar.

Zupełnie jakby sięgnęła po kilka książek jednocześnie, przez co z czasem wszystko zaczęło jej się mieszać.

– Twój brat... wróci do normalności?

Odgarnął z jej czoła wilgotny kosmyk włosów.

– Nie przejmuj się nim – poprosił, a że wciąż trzymał dłoń przy jej twarzy, skorzystał z okazji i opuścił ją nieco niżej. Wpatrując się w jej szyję, musnął palcami wstążkę i wisiorek, które miała ukryte pod kurtką. – Nawet jeśli jakimś cudem odzyska świadomość i spróbuje się uwolnić, dopilnuję, żeby nastręczyło mu to wielu trudności. Będzie tkwił w bezruchu dopóty, dopóki jego ciało nie zrośnie się z metalem. Już i tak miał zbyt wiele szczęścia, że to właśnie ty z nim skończyłaś. Gdyby to ode mnie zależało, bestia zabiłaby go bez wahania.

Marisse zacisnęła usta. Próbowała wyczytać z jego umysłu, czy faktycznie byłby gotów zabić brata, ale musiał się zorientować, że zagląda w jego myśli, bo zawczasu zamknął przed nią wszystkie bramy. Zaskoczył ją, nawet nie tyle tym, że wypchnął ją ze swojej głowy, ile samym faktem, że w ogóle zdołał to zrobić. Nie sądziła, że łączącą ich więź można w ten sposób wyciszyć. Że w ogóle da się ją kontrolować.

– Wybacz, ale w tym momencie raczej nie chciałabyś odczytać wszystkich moich myśli. – Uśmiechnął się przepraszająco, zerkając na nią spod opuszczonych rzęs. – Pozwolisz, że dla twojego i mojego dobra, zachowam je dla siebie.

Oblizała spierzchnięte wargi.

– Czy tak będzie już zawsze? – zapytała, rozglądając się na boki. Dostrzegła pod ścianą kilku strażników, wstrząśniętą Seviene, a także niemniej otumanionego Fiena. Nie wyglądał najlepiej, ale z całą pewnością był przytomny; w momencie, w którym tancerka na niego spojrzała, akurat starał się otrzeć z twarzy resztki krwi. – Będziemy połączeni?

Calden przytaknął.

– Dzieląc srebrną moc, partnerzy dzielą ze sobą wszystko inne. Właśnie dlatego władcy łączą się z najbliższymi sobie osobami, a nie, dajmy na to, kimś z rodziny czy przyjaciół. Mogłoby to prowadzić do wielu – odchrząknął, zastanawiając się nad doborem odpowiednich słów – niezręcznych sytuacji.

Mówiąc to, musiał na powrót otworzyć bramy do swojego umysłu, bo niespodziewanie w jej własnej głowie zaczęło przewijać się mnóstwo barwnych obrazów. Zmieniały się zbyt szybko, aby mogła się skupić na tym, co przedstawiają, zdążyła jednak dopatrzeć się paru znajomych szczegółów. W „oczy" rzuciły jej się przede wszystkim charakterystyczna, skotłowana pościel i biel alabastrowej wanny, wokół której stały fiolki pełne świeżył ziół, kwiatów i płynnych olejków. Gdy przyjrzała się nieco uważniej, dostrzegła ponadto komodę pełną dokumentów, a także drewnianą podłogę, na której te lądowały za każdym razem, gdy wraz z Caldenem nie zdążyli dotrzeć do łóżka.

Spłonęła rumieńcem, uświadamiając sobie, że zyskała wgląd we wspomnienia księcia, a co za tym idzie, mogła wrócić do sporej części ich wspólnych chwil. Jak się okazało mężczyzna miał bardzo dobrą pamięć do wszelkiego rodzaju detali. Zwłaszcza tych, które tyczyły się przestrzeni między jej udami.

Nagłe pożądanie o mało nie odebrało jej tchu.

– To nie najlepszy moment na odgrywanie w mojej głowie takich scen, wasza wysokość – upomniała go, choć bez większego przekonania. Przez to, co jej pokazał, miała ochotę przygryźć wargę niemal do krwi. Spędzili osobno niespełna miesiąc, a jej zdradzieckie ciało reagowało tak, jakby od ich ostatniego spotkania minęły całe tysiąclecia. Co gorsza Calden doskonale zdawał sobie z tego sprawę, bo w jego oczach zadomowiły się rozbawione ogniki.

– Skoro ty tak uważasz, a to zaledwie przebłyski sprzed kilku tygodni, pomyśl, co by było, gdybym pokazał je, dajmy na to, Fienowi. – Wypuścił z ręki wisiorek i wstążkę, a następnie zajął pozycję tuż za jej plecami. Marisse zdążyła jedynie obrócić głowę, nim poczuła, że wsuwa dłonie między jej pachy. – Wybierając towarzysza, który stanie się powiernikiem srebrnej mocy, władca musi brać pod uwagę naprawdę wiele czynników, w tym ten, że jego druga połówka będzie słyszała wszystkie jego myśli. Breavieńscy władcy nigdy nie należeli do zbyt pruderyjnych, uwierz mi jednak, że nawet ci najbardziej bezwstydni królowie, nie chcieli mieć wglądu w to, co działo się w sypialniach ich rodzonych braci czy niezbyt urodziwych kuzynów.

Widocznie uznał, że wystarczająco długo nasiedzieli się na podłodze, bo kiedy skończył mówić, bez ostrzeżenia pociągnął ją ku górze. Marisse wydała z siebie głuchy okrzyk, kiedy jej ciało znalazło się w powietrzu. Choć Calden pomógł jej się wyprostować, nie od razu zdołała ustać o własnych nogach. Czuła, że wciąż jest zbyt słaba, aby utrzymać się bez podparcia, ale nic nie wskazywało, aby książę zamierzał wypuścić ją z objęć. Nie wydawał się również urażony, kiedy usłyszał kolejne, nasuwające się jej do głowy myśli.

– Nie, ojciec nie wiedział o zdradach mojej matki – odparł, aby rozwiać jej niewypowiedziane domysły. Choć się nie zdenerwował, z jego spojrzenia zniknęło wcześniejsze rozbawienie. – Z czasem każda ze stron uczy się wyciszać więź. Prędzej czy później bezustanne przebywanie w głowie drugiej osoby, staje się uciążliwe nawet dla najbliższych sobie osób. Jak pokazuje przykład moich rodziców, uniemożliwia też bezkarne spotykanie się z kochankami.

– Obyś nie poszedł w ich ślady. – Skrzywiła się, stając na obolałej nodze. Choć rana zniknęła, część bólu pozostała. – Jeśli kiedykolwiek wyciszysz mnie tylko po to, żeby móc zabawiać się z inną...

Urwała, licząc, że przekaz będzie dość jasny, aby nie musiała kończyć zdania. On jednak zerknął na nią, nie kryjąc ciekawości.

– Dopiero co wyznałem ci miłość, a ty już jesteś zazdrosna o moje potencjalne kochanki. Powinienem się bać?

Zerknęła przez ramię, aby spojrzeć po raz ostatni na nieruchomą sylwetkę króla.

– Zważywszy że właśnie pokryłam srebrem twojego własnego brata? – odpowiedziała mu pytaniem na pytanie. – No nie wiem, Cal... Ja na twoim miejscu zastanowiłabym się pięć razy nad konsekwencjami potencjalnej zdrady, zanim faktycznie spróbowałabym się jej dopuścić.

– Tylko pięć? Związałem się z kobietą, która w ciągu paru godzin zdołała powalić na kolana króla i oswoić najniebezpieczniejszą bestię na świecie. To zasługuje na co najmniej sześciokrotne przemyślenie sprawy.

– Racja. Gorzej trafiłbyś tylko wtedy, gdybyś rzeczywiście związał się z Fienem.

Calden się roześmiał. Naprawdę to zrobił, a jego śmiech jak raz był czysty i pozbawiony jakiegokolwiek bólu. Słysząc go, Marisse miała ochotę się rozpłakać. W końcu zaczęło do niej docierać, że niebezpieczeństwo minęło. Nie umarła. Przeżyła, podobnie jak Calden i Fien. Zimowy pałac nie uległ zniszczeniu, a jej ukochany już nigdy nie musiał zmieniać się w bestię, aby kontrolować gwiazdy.

Ukochany... podejrzewała, że minie sporo czasu, zanim przyzwyczai się do podobnych określeń. Do nich, a także do sposobu, w jaki zaczął wymawiać jej imię. Jakby na świecie przestały istnieć wszelkie inne słowa.

– Nie zamierzam cię zdradzać, Mar – odparł nagle, otulając ją swoim ramieniem. Drugą ręką pomachał do Fiena, który zorientował się, że zmierzają w kierunku jego i pozostałych ocalałych. – Wciąż mnie prowokujesz i pragniesz chadzać własnymi drogami, ale byłym głupcem, gdybym kiedykolwiek spróbował odwrócić od ciebie wzrok.

– Patrz więc. Na mnie i tylko na mnie. – Uśmiechnęła się, przywołując w pamięci własny, bardzo odległy obraz. Wspomnienie, którym z chęcią się z nim podzieliła. – Pokażę ci.

Calden zerknął na nią kątem oka.

– Co mi pokażesz, Marisse Evenghard?

– Wszystko.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top