Rozdział 34
Marisse wstrzymała oddech.
Calden był z nimi cały cały ten czas. Zmieniony w bestię, krążył wokół połyskującej bariery, stąpając tak ciężko, że za każdym razem, gdy jego łapy dotykały ziemi, ta zdawała się drżeć. Wcześniej musiał stać lub siedzieć, bo nie wydawał z siebie żadnych słyszalnych dźwięków. Dopiero gdy Araven zwrócił się bezpośrednio do niego, zdecydował się zareagować.
A może po prostu nienawidził głosu brata? Być może właśnie stąd brała się furia, która wezbrała w srebrnych ślepiach bestii w odpowiedzi na zasłyszany krzyk.
Była ogromna. O wiele większa, niż Marisse zapamiętała lub chciała pamiętać. Twarze otaczających ją strażników kończyły się w miejscu, w którym zaczynały się zgięcia jej wygiętych łap. Stojąc na nich wszystkich, przewyższyłaby co najmniej dwukrotnie każdego, nawet najbardziej wyrośniętego niedźwiedzia. Gdyby z kolei zdecydowała się podnieść i oprzeć ciężar ciała wyłącznie na tylnych łapach, ta wartość zwiększyłaby się czterokrotnie.
– Patrz uważnie, ma frohle. – wyszeptał jej prosto do ucha Araven. Spięła się, gdy jego ciepły oddech owionął jej kark. – To właśnie jest twój książę. Dzikie zwierzę, które usiłujesz tak zaciekle bronić.
Chciała odwrócić wzrok, ale nie mogła, bo wyczuwszy jej zamiar, chwycił w palce jej policzki i zmusił do trwania w konkretnej pozycji. Zmusił ją tym samym do wpatrywania się w masywne, dryfujące za barierą cielsko. Odkąd bestia ich zobaczyła, wydawała z siebie coraz głośniejsze, nerwowe pomruki. Marisse nie podejrzewała, że na tym etapie była w stanie rozpoznać twarze otaczających ją ludzi, ból, który odczuwała, był na to zbyt silny. Nie tylko ten psychiczny, ale i fizyczny, bo w którymś momencie dało się dostrzec jej ciało w całej swojej okazałości. Zakończenia srebrnych rogów zagłębiały się w wygięty grzbiet niczym nieumiejętnie wbite gwoździe. Posklejane futro było pokryte krwią i nastroszone jak u agresywnego kota.
Wściekłość bestii zdawała się uzasadniona, biorąc pod uwagę rozkład szpecących jej ciało strzał. Niektóre były ułamane, jakby potwór starał się ich pozbyć, inne sterczały w miejscach, do których z powodu kształtu i masy, nie miał dostępu. Wyglądały identycznie jak te, które doprowadziły do śmierci wilka. Drewniane brzechwy były długie i grube, przystosowane do zabijania dużej zwierzyny. Araven spodziewał się zapewne, że jego brat osiągnie rozmiary podobne do tych, jakie liczono u dorosłych koni. Nie mógł podejrzewać, że urośnie na tyle, aby dorównywać wielkością całej stajni.
– Jak możesz robić coś takiego? – wybełkotała tancerka, która wciąż pozostawała unieruchomiona przez dłoń władcy. Mimo odniesionych ran i palców śliskich od krwi, Araven trzymał ją zaskakująco mocno. Był zbyt skoncentrowany na osiągnięciu sukcesu, aby zwracać uwagę na ból. – To przecież twój brat.
– Brat? – prychnął, po czym w końcu wypuścił jej twarz. Nie kryjąc pretensji, wycelował ręką w bestię. – Przestał nim być w noc, w którą odebrał mi dziedzictwo. Jedyne, co nas łączy, to krew zdradliwej matki. Nic więcej.
Jeśli oczekiwał, że będzie zaskoczona, musiał przygotować się na rozczarowanie, bo w ogóle nie zareagowała na jego słowa. To tylko jeszcze bardziej go rozsierdziło.
– No tak. – Zazgrzytał zębami. Nienawiść w jego oczach wzrosła. – O tym, rzecz jasna, też raczył ci wspomnieć.
Opuścił rękę i mocniej przycisnął sztylet do jej odsłoniętej szyi. Nie na tyle, aby zrobić jej krzywdę, ale wystarczająco, by przeciągnięte po skórze ostrze pozostawiło na niej niewielką, podłużną ranę. Marisse poczuła pieczenie, a następnie ciepłą stróżkę krwi, która potoczyła się w dół i zniknęła gdzieś pod kurtką, najpewniej w zagłębieniu obojczyka.
– Zdradź mi, Marisse – zwrócił się do niej, nie kryjąc odrazy – co takiego jest w tobie lub twoim ciele, że zainteresowałaś mojego durnego brata? Krągłe piersi? Villmarski temperament? Niespotykane talenty?
Nie odpowiedziała. Wpatrywała się w bestię, która zbliżyła się do bariery i łypała groźnie na podtrzymujących ją strażników. Wielu z nich drżało, gdy obnażała przed nimi kły wielkości pełnowymiarowych mieczy, nikt jednak nie odważył się opuścić rąk i przerwać zaklęcia.
– Czym dokładnie go rozczarowałaś, że zdołałaś zwieść Seviene? – kontynuował Araven. Kiedy po raz kolejny zbyła jego pytanie milczeniem, brutalnie ją ku sobie obrócił. Przyciągnął tym samym uwagę potwora, który uniósł łeb, po czym wydał z głębin gardzieli tak przerażający ryk, że pomieszczenie zatrzęsło się w posadach. Marisse nie mogła go zobaczyć, wyczuła za to, jak w obejmujących ją ramionach napinają się wszystkie mięśnie. Wyraz twarzy Aravena zmienił się z wściekłości w zaskoczenie, a potem... w zadowolenie.
– Skoro ani ty, ani mój brat nie jesteście w stanie odpowiedzieć, może sam powinienem się przekonać? – zasugerował, wypuszczając sztylet z dłoni. Dźwięk jego upadku zagłuszył ponowny ryk bestii. Gdy Araven sięgnął ku zapięciu kurtki Marisse, potwór poderwał się na tylne łapy i zaparł przednimi o barierę. Magiczna tafla zaczęła się odkształcać. Pod kilkoma strażnikami ugięły się nogi. – To jak, Cal? Powinienem zerżnąć twoją dziwkę na oczach wszystkich tu zebranych? Tego właśnie chcesz? Znowu wybrać srebro zamiast kobiety?
Bestia wysunęła pazury, które wbiły się w barierę, pozostawiając w niej ogromne poszarpane otwory. Teraz nawet strażnicy, którzy podtrzymywali Fiena, przestali skupiać się na zadaniu i z obawą zaczęli wpatrywać się w niestabilną taflę.
– Nie słuchaj go! – krzyknęła Marisse, usiłując uwolnić się z magicznych kajdan. Dopóki Araven był skupiony na jej ciele, nie mógł poświęcać uwagi na pętające ją więzy. Wystarczyło wyczuć odpowiedni moment. – Nie wybierasz srebra, tylko ludzi, którym zagraża! Gdyby nie ty, nikt nie byłby bezpieczny!
– Gdyby nie on, Belle wciąż by żyła! – Araven również podniósł głos. – To przez niego mamy do czynienia z największą zamiecią śnieżną w historii Breavien, przez niego uschły wszystkie kwiaty naszej matki, przez niego pałac rozpada się na kawałki i to przez niego – urwał i spojrzał na nią z miną, której wolałaby nigdy nie odtwarzać w pamięci – ty i Fien zginiecie.
Marisse nie zamierzała dłużej czekać. Już miała stworzyć wodne ostrze, które (przynajmniej w teorii) przecięłoby jej więzy, gdy nieoczekiwanie władca ją puścił. Nie, nie tyle puścił, co odepchnął, przez co nieomal nie poleciała twarz. Jedynie wrodzona gibkość i ponadprzeciętna świadomość własnych odruchów, pozwoliły jej zawczasu odzyskać równowagę i zapobiec bolesnemu upadkowi.
– Zobaczymy, czy twoje talenty ocalą cię przed rozszarpaniem wnętrzności, Marisse Evenghard – rzucił Araven, kiwając na stojących przy nim strażników. Zrozumieli polecenie, ponieważ zaraz dwóch z nich wypuściło wiszącego na ich ramionach Fiena. Bezwładne ciało opadło na ziemię i zostało przepchnięte w głąb pomieszczenia. – Swoją drogą interesujący zbieg okoliczności... Ma risse... Czy w języku Pogranicza nie oznacza to przypadkiem tyle co „moja róża"?
Dziewczyna zacisnęła zęby.
– Nic ci do tego – wycedziła, nie mogąc ani potwierdzić, ani tym bardziej zaprzeczyć jego słowom. Prawdę mówiąc nigdy nie zastanawiała się nad znaczeniem swojego imienia. Jeśli już w ogóle poświęciła na to jakąś myśl, zaraz o niej zapominała, sądząc, że to pochodzi ze zlepku jakichś przypadkowych Villmarskich słów.
Z tym, że Araven zaakcentował je w taki sposób, że miała wrażenie, jakby gdzieś już je słyszała. Jakby naprawdę powinno mieć dla niej jakieś większe znaczenie.
Ma risse. Ma risse...
– Najpierw piękna, a teraz róża. – Araven sięgnął po leżący pod jego nogami sztylet. Podrzucił go i chwycił w momencie, w którym rękojeść znalazła się na poziomie jego otwartej dłoni. – Wszystko sprowadza się do jednego punktu: krwiożerczej bestii...
Tancerka zacisnęła wargi. W jej żyłach pulsowała krew i srebro, które bardzo chciało odpowiedzieć na wołanie magicznych płatków.
Ma risse... Płatki...
Nagle ją oświeciło. Ma risse! W ten sposób zwracała się do niej matka! Przynajmniej tak jej się wydawało, bo w gruncie rzeczy była zbyt mała, aby pamiętać wszystkie szczegóły z dzieciństwa, określenie było ponadto bardzo podobne do jej imienia. O ile ktoś nie miał wyraźnego akcentu lub dobitnie nie akcentował przerwy między „ma" i „risse", z trudem przychodziło wychwycenie różnicy.
Gdy jej mama pracowała w Akademii Złota i Srebra, posługiwała się przede wszystkim językiem Pogranicza. Dość uniwersalnym, aby był zrozumiały zarówno dla studentów z każdego zakątka Koniczyny, a zarazem dość specyficznym, by dało się go odróżnić na tle innych języków. Mamie zdarzało się go używać w domu, czasem posługiwała się nim chociażby w trakcie rozmów z tatą. Nawet jeśli kochała męża i swoją jedyną córkę, nigdy nie zapomniała o przeszłości. Tęskniła za pracą do tego stopnia, że nawet po zamieszkaniu w Sulles, często przemycała do swoich wypowiedzi jakieś obce wyrazy.
To mama wymyśliła imię, które nosiła Marisse. Nazywała ją swoją różą.
Płatki... Setki odmian ze wszystkich stron Koniczyny...
Wraz ze znaczeniem imienia, Marisse przypomniała sobie coś jeszcze.
Coś, o czym nigdy nie powinna zapomnieć.
* * *
– Ma risse – powiedziała mama, po czym z szerokim uśmiechem, objęła córkę w talii. Dziewczynka pisnęła i natychmiast zaczęła wierzgać nogami, usiłując wydostać się z jej objęć. Niebieska sukienka falowała niczym niespokojne morze. Koronka białego fartuszka, który zdobił jej przednią część, upodobniła się do spienionych Haerańskich wód.
– Mamo! – Roześmiała się, czując na brzuchu łaskotki. – Tak nie wolno!
– Nonsens! Mamom wszystko wolno.
– Jestem za duża!
Palce kobiety znieruchomiały.
– Za duża? – wyartykułowała, markując zdumienie. Wychyliła się przez ramię córki, aby uważnie przyjrzeć się jej pucołowatej, zaróżowionej od śmiechu twarzy. – Moja mała różyczka jest za duża na matczyne tulasy?
Dziewczynka przestała się śmiać. Wydęła usta, przez dobrą chwilę wahając się, co na to odpowiedzieć.
– Na tulasy nie – stwierdziła w końcu z miną znawcy. Ponieważ kobieta wciąż udawała nieprzekonaną, a nawet lekko obrażoną, zaczęła kręcić się na jej kolanach, usiłując zmienić pozycję bez konieczności opuszczania jej kolan. Gdy w końcu udało jej się odwrócić przodem do matki, czule objęła ją za szyję. – Jestem duża, ale lubię tulasy. Więcej, więcej tulasów!
Roześmiała się, gdy kobieta zanurzyła twarz w jej włoskach i zaczęła bujać się to w prawo, to w lewo, mocno ją przy tym ściskając. Dziewczynka naprawdę uwielbiała te momenty czułości, co miało związek z tym, iż w jej mniemaniu matka pachniała najpiękniej na świecie. Nie chodziło jednak o zapach czekolady czy wieczornej korzennej herbaty, którą raczyły się w zimne wieczory, lecz o kwiaty. Kobieta pachniała jak łąka, co miało związek z tym, że za życia spędzała bardzo dużo czasu w przydomowym ogrodzie. Pielęgnowała rośliny z równie dużą pieczołowitością, co Marisse, jej miłość nie brała się jednak wyłącznie z chęci dbania o rozbudowane talenty. Kochała różnorodność, fascynowała ją myśl, że ziemia może wydać tak wiele rozmaitych plonów. Trawy, kwiaty o tysiącach kolorów i kształtów, owoce, warzywa, lecznicze zioła... Jeśli się nad tym zastanowić, nie było żadnych ograniczeń. Wystarczyły odpowiednie podejście i cierpliwość. Czas, którego jej niestety zabrakło.
Dla Marisse z kolei czas jakby się zatrzymał. Stała w gwiezdnej sali, ale nie słyszała ani komentarzy Aravena, ani ryków krążącej za barierą bestii. Zatonęła we wspomnieniach, które ni z tego ni z owego wciągnęły ją w tak ciemne odmęty świadomości, że bez pomocy z zewnątrz nie była się w stanie wydostać. Jeśli sprawiło to płynące w jej żyłach srebro, to okazało się nad wyraz złośliwe, zważywszy że we wszystkich wizjach, pojawiała się jej zmarła matka. Marisse odtwarzała w pamięci każdy, choćby najmniej znaczący dzień. Każdą godzinę, minutę i sekundę. Widziała twarz matki równie wyraźnie, jakby miała przed sobą obraz namalowany przez Iarize. Odtworzoną w każdym szczególe, z każdą nową zmarszczką, piegiem, czy siwiejącym włosem.
– Moja mała ma risse – szeptała jej każdego wieczoru do snu. – Wyrośniesz na niezwykłą kobietę.
Przypomniała sobie dzień, w którym dowiedziała się o ukochanej tradycji swoich rodziców. Tańczyła wtedy w ich sypialni, a ponieważ ani trochę nie zwracała uwagi na otoczenie, strąciła z szafy duże, ozdobne pudełko. Hałas zaalarmował matkę, która przybiegła sprawdzić, czy córce nic się nie stało. Zastała ją na podłodze, otoczoną płatkami zasuszonych róż.
– Znalazłam śmieszne kwiatki! – oznajmiła z dumą Marisse, unosząc jeden z nich. Kobieta skrzywiła się, kiedy pod wpływem nieostrożnego dotyku, bladoniebieski płatek zaczął się kruszyć. Zamiast jednak krzyknąć na córkę, aby się odsunęła, podeszła i podwinęła spódnicę, aby zająć miejsce obok niej. – Co to jest, mamusiu?
– Wspomnienia twojego taty – wyjaśniła tamta, sięgając po pudełko. Ustawiła je zamknięciem ku górze, po czym ostrożnie zaczęła umieszczać w nim wysypane płatki. – Za każdym razem, gdy wypływa na morze, wysyła mi zasuszone płatki róż. Sygnalizuje w ten sposób, dokąd płynie i jak szybko planuje wrócić do domu.
Dziewczynka przekrzywiła głowę.
– Wysyła ci nieżywe kwiatki?
– Nie nieżywe. – Matka zmierzwiła jej włosy. Drugą ręką stłumiła kaszel, których Marisse tak nie lubiła. Za każdym razem wydawał jej się coraz głośniejszy. – Susząc rośliny, zachowuje się ich kształt, a nierzadko także i kolor. Twój tata wymyślił sobie, że dzięki temu, że będę je mieć, poczuję się tak, jakby był tuż obok.
– Ale przecież go nie ma.
W reakcji na te słowa mama jedynie przymknęła powieki. Joseph Evenghard wypłynął na morze parę miesięcy wcześniej w związku z jakąś dużą kupiecką transakcją. Marisse była zbyt mała, aby ktokolwiek zdradził jej, czego właściwie dotyczyła, wspomnienie tęsknoty okazało się jednak wystarczająco silne, aby wraz z wizją z przeszłości głośnym echem odezwał się w jej głowie matczyny płacz. Kobieta za wszelką cenę starała się ukryć przed córką swój smutek, ta często była jednak świadkiem jej słabości. Z powodu swojej wiecznie niespożytkowanej energii i potrzebie uwagi, które sprawiały że wszędzie było jej pełno, niejednokrotnie przyłapywała kobietę na dyskretnym ocieraniu policzków.
Matka nie chciała, aby Marisse obwiniała ojca za regularną nieobecność, czego ostatecznie dziewczynka faktycznie nauczyła się nie robić. Trudno jednak powiedzieć to samo o Josephie, który w późniejszych latach wielokrotnie wypominał sobie zbyt częste wyjazdy.
– Twojego taty nie ma przy nas ciałem, ale zdecydowanie jest duchem – odparła mama, muskając palcami jeden z różowych płatków. Wydawał się nieco większy od pozostałych, ale miał kilka wad. Marisse zauważyła chociażby, że był w jednym miejscu naderwany. – Każda z tych róż to jego cichy szept. Zapewnienie o nieprzemijającej miłości.
Zmarszczyła nosek. Zepsuty płatek niezbyt jej się podobał, więc zaczęła się rozglądać za ładniejszym, idealnie zachowanym w czasie. Było to o tyle trudne zadanie, że spora część kwiatków miała już swoje lata i zdążyła skruszeć, a pozostała część ucierpiała podczas upadku z szafy. Mama zdawała się nie zwracać uwagi na te defekty, dla Marisse perfekcja była jednak zbyt ważna, aby zadowolić się którymkolwiek z płatków. Skoro taniec mógł być idealny, to róże też, wystarczyło się tylko rozejrzeć.
W końcu znalazła to, czego szukała. Rozpromieniona, ale i trochę zaciekawiona, niemal wcisnęła palec w połyskujący, srebrny płatek.
– Ten kwiatek też ma w sobie ducha taty?
Matka podniosła wzrok, aby zobaczyć, którą z pamiątek wskazuje córka. Gdy zorientowała się, że dziewczynka znalazła srebrny płatek, przymknęła powieki.
– To najbardziej niezwykłe z jego znalezisk – oznajmiła z dumą. – Twój tata wysłał je do domu z okazji twoich dziesiątych urodzin. Pamiętasz? Wiedział, że nie zdąży wrócić na czas, więc zawczasu wysłał ci prezent.
– Lalkę! – wykrzyknęła podekscytowana dziewczynka. – Miała długie włosy do czesania i sukienkę z kokardkami!
Mama się roześmiała.
– Zgadza się. Tobie wysłał wtedy lalkę, a mi pudełeczko, w którym ukrył ten konkretny płatek. Z załączonego listu wynikało, że znalazł go na jednym z Breavieńskich targowisk. Kupiec nie wiedział, skąd pochodzi. Chciał się go pozbyć, bo wydawało mu się, że jest przeklęty.
Dziewczynka, która nachylała się nad płatkiem róży, wycofała się tak gwałtownie, że straciła równowagę i wylądowała na pupie. Spojrzała na matkę z przestrachem w oczach.
– Jest zaczarowany?
– Tak mówią. – Mama przyłożyła palec do ust, jakby zdradzała jej ważną tajemnicę. – Nie musisz się jednak o nic martwić, ma risse. Jak tylko go dostałam, wiedziałam, że kryje w sobie jakąś moc, więc zabezpieczyłam go własną, ziemską magią. Od tamtej pory co jakiś czas ją odnawiam, więc płatek jest całkowicie bezpieczny.
Dziewczynka rozchyliła wargi. Jeszcze przez kilka chwil dopytywała kobietę o zaczarowany płatek, ale jak to często bywa z dziecięcą uwagą, dość szybko się znudziła i zmieniła obiekt zainteresowań. Zapominając o srebrnej, doskonale zachowanej błyskotce a nawet o tym, że matka w ogóle miała takową w swojej kolekcji, zajęła się wypytywaniem jej o pozostałe pamiątki. Wtedy nie miało to dla niej żadnego znaczenia. O wiele bardziej podobały jej się żywe, barwne róże, które ojciec zrywał na obrzeżach najróżniejszych, VIllmarskich miast, niż pojedynczy płatek, który zakupił na jakimś bezimiennym targu. Dla zaledwie jedenastoletniego dziecka metal nie miał w końcu żadnej wartości.
Metal, który najpewniej doprowadził do śmierci jej matki.
Ta myśl uderzyła ją z taką siłą, że ugięły się pod nią nogi. Marisse opadła na kolana, ku zdumieniu zmierzającego ku niej Aravena. Mężczyzna chyba nie spodziewał się takiej reakcji, bo w odpowiedzi na jej upadek, gwałtownie uniósł sztylet. Doszukując się podstępu, warknął, aby wstała.
– Płatki róż – wymamrotała, walcząc z mdłościami. Nie była w stanie dostosować się do prośby władcy, nie, kiedy cały świat zaczął się kręcić.
Nagle wszystko nabrało sensu. Stopniowo rozwijająca się choroba matki, fakt, że była w stanie odpowiedzieć na wołanie Astelskiej magii, wizje, których doświadczała od momentu, w którym wystawiła się na jej działanie, a nawet dziwna słabość ojca, którą do tej pory wszyscy tłumaczyli tęsknotą, a która zaczęła stopniowo znikać, jak tylko mężczyzna opuścił kraj. To wszystko miało związek z jednym niepozornym płatkiem, który ojciec zdobył podczas jednej ze swoich podróży. Płatkiem, w którym tliła się czysta Breavieńska magia i który zupełnym przypadkiem znalazł się w ich domu w Sulles.
Marisse przycisnęła dłonie do ust, aby powstrzymać podchodzącą jej do gardła żółć. Latami usiłowała przepracować śmierć matki. Teraz wszystko do niej wróciło. Rozpacz, brak zrozumienia, tęsknota...
Araven uznał widocznie, że nie radzi sobie z zaistniałą sytuacją, bo szarpnął ją do góry za spętane dłonie. Umyślnie lub przypadkowo wcisnął przy tym w jej ramię końcówkę sztyletu. Ból okazał się na tyle niespodziewany, że zareagowała krzykiem i nagłym szarpnięciem, które tylko pogorszyło sytuację, bo spowodowało, że władcy osunęła się ręka. Ostrze przebiło materiał kurtki i zanurzyło w jej ciele przynajmniej na długość kobiecego paznokcia. To z kolei wydusiło z jej płuc kolejny krzyk.
– Przestań – warknął Araven, zerkając na znajdującą się za nią barierę. Ogarnięta furią bestia, biła w ścianę, usiłując wydostać się z magicznego więzienia. Strażnikom coraz bardziej drżały ręce, niektórzy uginali się pod ciężarem napierających na nich łap, aby po chwili otrząsnąć się z szoku i z trudem wrócić na poprzednią pozycję. – Drażnisz potwora.
– Płatki! – wykrzyczała mu prosto w twarz Marisse. Po jej policzkach płynęły łzy, ale ręce trzęsły jej się tak bardzo, że nawet nie mogłaby ich otrzeć. Tak samo zresztą, jak nie była w stanie zatamować spływającej jej po ramieniu krwi. – Płatki króla Edvana... Pogubiły się, prawda?
Araven zmarszczył brwi. Musiał uznać, że ze strachu zaczęła odchodzić od zmysłów, bo wycofał sztylet i w zamyśleniu powiódł wzrokiem w kierunku centralnej części sali.
– Wiele z nich zaginęło – przyznał z niechęcią. – Nasz... „jego" ojciec doskonale o tym wiedział. Stworzył Astelskie ogrody, ponieważ potrzebował pretekstu, aby zacząć ich szukać. Wysyłał swoich ludzi do każdego zakątka Breavien, a kiedy okazało się, że powędrowały jeszcze dalej, także do innych krajów. Uznał, że jeśli ogłosi, że pragnie podarować swojej żonie wszystkie kwiaty Koniczyny, nikt nie nabierze podejrzeń, że może chodzić o coś zupełnie innego.
– Nie znalazł wszystkich – wyszeptała. – Były płatki, których nie odnaleziono.
Kiwnął głową, choć nie mógł wiedzieć, do czego nawiązuje.
– Większość się odnalazła. Wbrew pozorom bardzo łatwo było je odnaleźć, bo nie tylko emanowały ogromną mocą, ale jeszcze wyrządzały dość sporo szkód w miejscach, do których trafiały. Jeden z płatków trafił do Luevy, inny do Idenu, a jeszcze inne do Rivdy czy Zandaru. Był nawet taki, który trafił do stolicy Northunau. Nim ojciec do niego dotarł, przetopiono go na pieprzone koraliki.
Jakby na potwierdzenie tych słów, uniósł sztylet. Marisse w końcu zyskała tym samym odpowiedź, dlaczego rękojeść zachowywała się tak a nie inaczej. W jej wnętrzu zostały zatopione fragmenty srebrnej róży! Rozdrobnienie i ponowne uformowanie płatka musiało stłumić jego moc. Możliwe, że właśnie dlatego dało się bezpiecznie używać sztyletu.
Podział. Wszystko sprowadzało się do podziału.
Uświadomiła to sobie w momencie, w którym rozległ się ostrzegawczy krzyk jednego ze strażników. Nie, nawet nie tyle ostrzegawczy, co przepełniony grozą, pękała bowiem bariera odgradzająca ich od bestii. Potwór, który cały ten czas usiłował wydostać się z magicznego więzienia, w końcu osiągnął cel. Szpony przebiły mętną taflę, która momentalnie pokryła się siateczką połyskujących pęknięć. Ciągnęły się od łap potwora aż po podłogę i sufit, zwiastując niechybne przerwanie zaklęcia. Na nic miały się zdać wrzaski strażników, którzy jeszcze przez kilka sekund usiłowali wzmocnić swoje talenty, a tym samym utrzymać barierę. Bestia, która wyczuła, że już niebawem zdoła się uwolnić, ponowiła swoje starania. Jej srebrne rogi rozbłysły, pazury wysunęły się jeszcze bardziej.
Marisse, która zdążyła doświadczyć w ciągu ostatnich kilkudziesięciu minut, przynajmniej kilkaset najróżniejszych emocji, mogła tylko stać i patrzeć, jak potwór wydostaje się na wolność. Kątem oka dostrzegła, że Araven wycofał się pod drzwi i kazał zrobić to samo strażnikowi, który trzymał na rękach nieprzytomną Seviene Vertarth. Nie słyszała poza tym, aby wydawał jakiekolwiek rozkazy.
– Tyle lat – wychrypiał, szczerząc zęby w szaleńczym uśmiechu. – Tyle długich lat, ale w końcu się udało! Srebrny blask w końcu będzie mój. Tylko...
Końcówkę jego wypowiedzi zagłuszył odgłos przypominający dźwięk pękającego szkła. Bariera, która chroniła ich przed gniewem bestii, w końcu opadła. Niektórzy strażnicy dobyli mieczy, ale nie wydawali się dość odważni, aby zainicjować atak, inni nawet nie udawali, tylko od razu rzucili się do ucieczki. Inna sprawa stawać do walki ze znajomo wyglądającym przeciwnikiem, a zupełnie inna wyjść naprzeciw prawdziwemu potworowi. A Calden w istocie wyglądał przerażająco. Unoszący się w sali zapach krwi rozjuszył go do tego stopnia, że stanął na tylnych łapach, ujawniając srebrzyste, posklejane krwią podbrzusze. Jego ślepia zwęziły się jak u kota, a pazury jeszcze bardziej wydłużyły. Marisse, która stała dość blisko, aby widzieć każdy element jego cielska, mogłaby się założyć, że dostrzegła na jego grzbiecie zarys złożonych skrzydeł. Bestia na pewno ich wcześniej nie miała.
– Atakować dopiero, gdy zabije dziewczynę – rozkazał Araven z zadowoleniem, które nadawało mu wygląd nie dostojnego króla, lecz doprowadzonego do ostateczności szaleńca. – Nie wcześniej. Chcę patrzeć, jak potwór umiera nie raz, a po tysiąckroć.
Marisse przełknęła ślinę, gdy bestia zrobiła krok w jej stronę. Znalazła się w bardzo złym położeniu: ranna, zapłakana, w dodatku z leżącym nieopodal, nieprzytomnym Fienem, który z oczywistych powodów nie miał się jak bronić. Stojąca twarzą w twarz (a raczej pysk) z bestią, która gdzieś tam, pod warstwą futra i ognistych gwiazd, kryła mężczyznę, któremu oddała swoje serce.
Zacisnęła wargi i niewiele myśląc wypuściła z ręki wodne ostrze, którym następnie przecięła pętającą ją wstęgę. Może i była na przegranej pozycji, ale wciąż stała na nogach. Nie uciekła, ani nie pozwoliła, by zawładnął nią strach przed potencjalną śmiercią. To oznaczało, że jeszcze nie poległa, miała jedynie o nieco mniejszą szansę na sukces.
Araven mógł sobie mówić, co chciał – nie zamierzała umrzeć. Miała zbyt wiele do powiedzenia i zrobienia, aby ot tak dać za wygraną i pozwolić się zabić. Być może właśnie dlatego, zamiast rzucić się z krzykiem ku wyjściu z sali, uniosła dłonie, chcąc, aby potwór spostrzegł, że jest uzbrojona. W przeciwieństwie do strażników, nie musiała nosić przy sobie sztyletów, ani stalowych mieczy, aby zawsze mieć przy sobie broń. Może nie taką, którą zdołałaby go zranić, ale wystarczająco potężną, aby przez jakiś czas kontrować jego ataki (lub przynajmniej podjąć próbę ich kontrowania, bo bo był na tyle duży, że z jego perspektywy dzierżone przez nią ostrza musiały przypominać wykałaczki).
– Nie chcę tego – zwróciła się do warczącej na nią bestii. – Nie każ mi ze sobą walczyć.
Naiwnie liczyła, że będzie jak w tych wszystkich romantycznych opowieściach, w których zwyciężały uczucia i nawet największe, najbardziej rozjuszone potwory zamierały pod wpływem głosu lub na widok swoich ukochanych. Miała nadzieję, że Calden mimo wszystko ją rozpozna i podświadomie zmusi bestię do zaniechania ataku. Kimże jednak była, aby stawiać się na wyższej pozycji niż Belle, która była pierwszą kobietą księcia, a mimo to skończyła w grobie. W dodatku za czasów, gdy bestia była o wiele mniejsza i wciąż nosiła jakieś znamiona ukrytego człowieczeństwa.
Potwór dość szybko rozwiał jej nadzieję, wbijając szpony w zabytkową, kamienną posadzkę. Pokruszone odłamki rozprysły na wszystkie strony, zdobiąc podłogę różnokolorowymi konstelacjami. Marisse, która zamarła w reakcji na towarzyszący temu hałas, miała wrażenie, że stanowią lustrzane odbicie gwiazd na suficie.
Czy ona mogła zostać odbiciem Caldena? Stanąć z nim ramię w ramię, aby pomóc mu unieść ciężar klątwy?
Przesunęła się w bok, co mogło okazać się sporym błędem, bo potwór natychmiast skupił na niej swoje spojrzenie. Była jedynym ruchomym celem w pomieszczeniu, gdyż pozostali trwali w bezruchu, czekając na rozwój kolejnych wydarzeń. Najbardziej niecierpliwy wydawał się przy tym sam król, który wcześniej przecież osobiście powstrzymał wszystkich przed atakiem. Najwyraźniej wszystko trwało dla niego zdecydowanie zbyt długo. Potwór już dawno powinien ją rozszarpać.
– Wiem, że tam jesteś – wyszeptała, znów przesuwając się o długość stopy lub dwóch. To również nie umknęło uwadze bestii, która w odpowiedzi groźnie wyszczerzyła kły. – Nie chcesz zrobić mi krzywdy, a ja nie chcę jej zrobić tobie. Nie będę jednak stać bezczynnie i patrzeć, jak twój brat niszczy wszystko, co próbowałeś chronić.
Gdyby to zrobiła, śmierć Belle, a także późniejsza krucjata Caldena poszłyby na marne. Zaprzepaściłaby tym samym lata jego wyrzeczeń i ciężkiej pracy Fiena, który niestrudzenie przemierzał kontynent w poszukiwaniu ratunku dla najlepszego przyjaciela.
– Nie zamierzam się przekonać, które z nas umrze jako pierwsze – oznajmiła, zadzierając brodę. – Nie dam twojemu bratu tej satysfakcji. Słyszysz mnie, Calden? Nie poddam się i tobie też na to nie pozwolę.
Potwór kłapnął zębami i ruszył w jej stronę. Marisse zareagowała niemal natychmiast, tworząc przed sobą barierę z ognia. Nie była tak wytrzymała jak ta stworzona przez strażników, ale dość imponująca, aby choć na kilka sekund go spowolnić. Osiągnęła cel, bo bestia chwilowo się zatrzymała. Nie wyglądała na przerażoną widokiem ognia, ale i tak uniosła jedną z łap, jakby obawiając się, że płomienie zaczną lizać jej futro. Spojrzała przy tym na tancerkę z taką nienawiścią, że ta aż się wzdrygnęła. Zamiast jednak skorzystać z kolejnej okazji, aby jak najszybciej wycofać się w kierunku wyjścia, gdzie czekał na nią Araven i cała rzesza jego uzbrojonych ludzi, znowu się przesunęła. Starała się nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów, więc pokonując kolejne kilkadziesiąt cali, nie odrywała stóp od podłogi. Wykonywała na tyle subtelne, posuwiste ruchy, że z czasem zaczęło jej to przypominać początek jakiegoś dziwnego tańca. Z tą tylko różnicą, że jej partnerem nie był człowiek, lecz skrzydlaty demon.
Spojrzała na górującą nad ogniem, czarną sylwetkę, a następnie na kłębiące się w centralnej części pomieszczenia płatki. Róża króla Edvana wciąż unosiła się nad ziemią. Marisse ciężko było uwierzyć, że coś tak małego i równie niepozornego mogło sprowadzić na świat tyle cierpienia.
W tym momencie mogło ją jednak uratować. Araven chyba też w końcu się tego domyślił, bo jakby odczytując jej myśli, postąpił krok do przodu.
– Ty dziwko – wysyczał, szarpiąc za rękojeść swojego miecza. Jego twarz pobladła, tylko po to, aby zaraz pokryć się czerwonymi plamami wściekłości. Wyciągnąwszy broń z pochwy, wycelował nią w dziewczynę. – Ty przebrzydła, Villmarska dziwko! Nie waż się!
Zacisnęła wargi, gdy za jej plecami zapanowało jakieś poruszenie. Nie miała czasu, ani odwagi odwrócić się od wpatrzonej w nią bestii, więc nie pozostawało jej nic innego, jak tylko polegać na pozostałych zmysłach. Słyszała ciskane w jej kierunku obraźliwe komentarze i groźby, które z każdą sekundą stawały się coraz bardziej obrazowe. Nieprzyzwyczajony do odmowy Araven uznał najwyraźniej, że okażą się wystarczająco skuteczne, aby zmusić ją do natychmiastowego powrotu.
– Jak ty to powiedziałeś? – wycedziła przez zaciśnięte zęby, sunąc stopą odrobinę na prawo. – „Nie stanowimy żadnej przeszkody"? No więc o co chodzi, wasza wysokość? Jednak się boisz?
Araven wrzasnął pod jej adresem kolejne przekleństwo. Gdy w końcu pojął, że pogróżki na nic się nie zdają, a wręcz jeszcze bardziej motywują ją do szybszego przesuwania się w stronę płatków, wściekł się nie na żarty. Ogarnięty furią, a przede wszystkim potęgującą ją myślą, że zaczyna tracić kontrolę, porzucił fasadę Breavieńskiego władcy. Stał się kimś, kogo Calden widział w nim od dawna, a kto przed poddanymi krył się pod płaszczykiem blichtru i niewyobrażalnej potęgi.
Szaleńcem gotowym palić całe miasta, o ile to pozwoliłoby mu władać spopielonymi szczątkami ich mieszkańców.
– Ty suko! – wrzasnął, a jego głos zdawał się zbliżać. Marisse, która planowała zrobić kolejny krok, obejrzała się za siebie tylko po to, aby zobaczyć, że król postanowił wziąć sprawy we własne ręce. Nie bacząc na czekającego za ognistą barierą potwora, z uniesionym mieczem zmierzał prosto na tancerkę. – Jesteś tak samo irytująca, jak on. Ale dobrze, skoro właśnie tego sobie życzysz, proszę bardzo. Sam cię zabiję. Zrobię to z największa przyjemnością.
Zaklęła i uniosła dłonie, jednocześnie nakreślając nogą kształt półkola. Ogień, który do tej pory odgradzał ją wyłącznie od bestii, wystrzelił na boki, aby pomknąć po posadzce niczym po linii rozlanego oleju. Płomienie rozprzestrzeniły się tym samym po całym pomieszczeniu, separując ją od rozjuszonego króla. W ostatniej chwili, bo Araven, który znów przewidział jej kolejny ruch, rzucił się na nią z uniesionym mieczem.
– Co do...? – warknął, zatrzymując się tuż przed ścianą płomieni. Nawet jeśli był przygotowany na to, co zrobi, dostrzegała jego rozchylone usta i szeroko otwarte oczy. Odbijający się w jego tęczówkach pomarańczowo-żółty poblask przypominał migotanie opiłków złota. – Nieźle rozegrane, ale w końcu twoja moc wygaśnie i zdołam przejść przez ogień! Srebro zostało stworzone po to, aby siać zniszczenie. Prędzej czy później pochłonie każdego. Także ciebie i twoje pieprzone talenty.
Miała nadzieję, że to powie. W przeciwieństwie do Caldena nie wiedział, że jej ogniste iluzje nie były tak potężne, jak ziemskie talenty. Gdyby tylko zechciał, mógłby przekroczyć barierę już teraz i nie odniósłby żadnych widocznych ran. Co najwyżej poczułby wkradające się pod jego ubrania, nieznośne ciepło.
Chciała, aby nadal trwał w przeświadczeniu, że spłonie, jeśli postąpi krok do przodu, więc odetchnęła i zatoczyła nogą kolejny krąg, aby uniemożliwić mu zbyt szybkie uporanie się z jej czarem. Nie sądziła, aby mogła równać się pod względem talentów z królem Breavien, z pewnością była jednak w stanie utrudnić mu przedarcie się przez ogień. Czerpanie z magicznych Astelskich źródeł umożliwiało jej tworzenie realistycznych, spektakularnych iluzji, ale miało swoją cenę. Przekonała się o tym w chwili, w której poczuła na górnej wardze metaliczny posmak. Zaczęła krwawić z nosa.
– Tak chcesz się bawić? – Araven łypnął na nią znad płomieni. Jego nozdrza poruszały się gwałtownie, na czole krew mieszała się z potem. – Skoro tak... Może zabawimy się we trójkę? Co ty na to, bracie?!
To mówiąc, cisnął w bestię mieczem. Marisse, która koncentrowała się na porawnym wykonywaniu ruchów, nie zobaczyła lecącej broni, usłyszała jedynie tuż przy uchu jej cichy, złowieszczy świst. W normalnych okolicznościach i w przypadku normalnego człowieka broń z pewnością nie pokonałaby nawet połowy odległości dzielącej ich od potwora. Tyle tylko, że obecnym okolicznościom daleko było do „normalnych", a sam rzucający dopomógł sobie magią, toteż miecz nie tylko przeleciał przez salę z prędkością wypuszczonej z łuku strzały, ale jeszcze trafił rozproszone zwierzę prosto w uniesioną łapę.
Ryk, który poniósł się po sali, był niewyobrażalny. Cios okazał się na tyle celny i bolesny, że potwór szarpnął się do tyłu, uderzając w jeden z podtrzymujących pomieszczenie filarów. Salą zatrzęsło, z sufitu posypały się drobne kamienie i kurz. Marisse, która nie zdołała utrzymać się na nogach, opadła na kolana, a choć zaraz poderwała się do poprzedniej pozycji, ta krótka chwila nieuwagi wystarczyła, aby ogień przygasł. Araven wciąż był uwięziony po drugiej stronie, bestia zyskała jednak dość przestrzeni, aby się wydostać. Nachyliwszy pysk ku rannej łapie, objęła wargami tkwiący w niej miecz. Nie musiała używać szczęk, siła nacisku wystarczyła, aby broń wysunęła się spod skóry niczym lekko podważona palcami drzazga.
Na widok ostrza do gardła Marisse podeszła kwaśna żółć. Dotychczas nieskalaną, błyszczącą głownię, pokrywała teraz ciemna krew. Ciągnęła się przynajmniej do połowy jej długości, więc nie było wątpliwości, że gdyby zatopiła się jeszcze głębiej, przebiłaby łapę potwora na wylot. Ten zdawał się tym jednak nie przejmować. Zamiast się wycofać, podniósł wargi i błysnął ostrzegawczo kłami. Z jego gardzieli wydobyła się kolejna fala złowrogich warknięć.
– No dalej! – wrzasnął Araven. – Pokaż, na co cię stać! Ta suka nie może być warta więcej, niż Belle!
Posunął się do bardzo nieczystego zagrania, ale najwyraźniej podziałało, bo o dziwo potwór przestał warczeć. Marisse przeszło przez myśl, że być może ich rozumie, a co za tym idzie, będzie w stanie jakoś do niego dotrzeć, ale dość szybko okazało się, że jego reakcja wynikała z czegoś zupełnie innego.
Postanowił rozpostrzeć czarne skrzydła.
Chyba nawet Araven się tego nie spodziewał, bo podobnie jak Marisse, cofnął się o krok. Sala miała zbyt nisko osadzony sufit, aby bestia mogła wznieść się w powietrze, wystarczyło jednak kilka potężnych machnięć, aby ogień, który już i tak ledwie się tlił, zaczął gwałtownie przygasać. Zwierzę nie rozłożyło skrzydeł przypadkowo. Zamierzało w pełni świadomie ugasić płomienie, aby zapolować na czekające za nimi ofiary.
Tancerka powstrzymała przemożną chęć odwrotu. Z każdą sekundą ustanie w miejscu było coraz trudniejsze. Świadomość, że bestia już niebawem się do niej zbliży, wyciskała jej z płuc całe powietrze, mimo to, zbierając w sobie resztki odwagi, postąpiła krok do przodu. Wyrzuciła przy tym w powietrze wolną nogę, aby wykonać niezbyt skomplikowany ruch. A potem kolejny i kolejny, każdy okraszony bólem rannej dłoni i świadomością, że to może być jej ostatni występ w życiu.
„Przypomnij sobie" – błagała w myślach. – „Przypomnij sobie o naszym wspólnym tańcu."
Ogień zapłonął na nowo, co zirytowało otaczających ją z obu stron braci. Araven klął, usiłując zwalczyć zaklęcie, bestia ryczała i machała skrzydłami, wzbijając w powietrze kolejne tumany kurzu. W pewnym momencie nie wytrzymała i wsadziła łapę w płomienie, aby przekonać się, czy się poparzy. Uświadomiwszy sobie, że ogień tkany z iluzji, nie jest jej w stanie skrzywdzić, spojrzała na Marisse, jakby miała jej za złe za tę tę jawną próbę oszustwa. Potem bez dalszych oporów wsadziła w ogień swoje masywne cielsko.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top