Rozdział 33

Fien nie przesadził, twierdząc, że po przybyciu do Astel, Marisse nie rozpozna okolicy. Choćby nawet bardzo się starała, nie mogła połączyć obrazu ze wspomnień z widokiem, który zastał ich po tym, jak powóz znalazł się na równinie. Zmieniło się dosłownie wszystko, począwszy od ścielącej się przy drodze uschniętej trawy, na wypełzających spod ziemi korzeniach kończąc. Ich obecność była o tyle niepokojąca, że w okolicy nie rosło zbyt wiele drzew, z którymi mogłyby się łączyć. Zupełnie jakby drążyły pod ziemią wielomilowe tunele i wystrzeliwały na powierzchnie dopiero po natrafieniu na ścianę zbyt twardego gruntu.

Nie tylko roślinność się zmieniała. Pogoda także zdawała się poddawać jakimś nieznanym, potężnym siłom, bo z samego rana słońce postanowiło ustąpić miejsca ciemnym chmurom, a te z kolei zafundowały Marisse i Fienowi solidną ulewę. Początkowo liczyli, że załamanie pogodowe będzie chwilowe i niebawem wróci słońce, nadzieje okazały się jednak płonne, gdyż po pewnym czasie deszcz zamiast ustąpić, zmienił się w grad. Okazał się przy tym na tyle uciążliwy, że zmusił przemoczonego stangreta do zajechania do najbliższego zajazdu. Po krótkiej naradzie z Fienem, obaj doszli do wniosku, że przeczekają burzę i wyruszą, jak tylko się rozpogodzi. Kule gradu mogłyby uszkodzić wóz, żaden z nich nie chciał ponadto stresować koni.

– Podejrzewam, że to po prostu urwanie chmury – rzucił bibliotekarz, ogrzewając dłonie na kubku wypełnionym niemal po brzegi grzanym winem. Prosząc o coś ciepłego do picia lub jedzenia, nie spodziewał się, że kelnerka wciśnie mu do ręki alkohol. Bynajmniej nie zamierzał jednak na to narzekać. – Poczekamy godzinę, może dwie i wyruszymy w dalszą drogę. Wciąż będziemy mieć w zapasie sporo czasu.

– Naprawdę myślisz, że przestanie padać? – nieco bardziej sceptyczna Marisse upiła łyk własnej porcji wina. Nie należało do najsmaczniejszych, ale duża ilość przypraw maskowała gorycz taniego trunku. Ten przyjemnie parzył ją zresztą w podniebienie, czego potrzebowała po spędzeniu chłodnego poranka w powozie. – Biorąc pod uwagę odgłosy, pada coraz mocniej.

W istocie, dźwięki, które towarzyszyły im podczas popijania wina, nie należały do najprzyjemniejszych. Grad bił w szyby i dach, nie oszczędzając ani samego zajazdu, ani uszu stangreta, który krzywił się za każdym razem, jak tylko docierały do niego uderzenia, a więc średnio... bez przerwy. On również był zdania, że pogoda zbyt szybko się nie poprawi, toteż z czasem wyszedł z sugestią, że powinni pomyśleć o zakwaterowaniu się w zajeździe. Fien, który o mało nie zakrztusił się wtedy winem, wyraził swój kategoryczny sprzeciw.

– Nie ma mowy. – Trochę zbyt energicznym ruchem odstawił kubek na stół. – Musimy dotrzeć do Astel najpóźniej jutro przed świtem. Wyruszymy, jak tylko się rozpogodzi.

No i rzeczywiście wyruszyli, choć nie bez protestów niezadowolonego stangreta i równie niechętnych koni. Temperatura spadała z każdą upływającą minutą, grad, który zdążył zaścielić niemalże całą ziemię, przypominał śnieżnobiałe, zerwane z naszyjnika perły. Roztapiał się pod wpływem deszczu, który, jak można się było spodziewać, nie ustał, a jedynie stracił na intensywności. Stukając o dach powozu, tworzył w akompaniamencie rżenia koni i przekleństw stangreta, wyjątkowo agresywną melodię.

W ten sposób minęło im kolejne parę godzin. Marisse, której włosy podniosły się wszechobecnej od wilgoci, coraz bardziej męczyło siedzenie w powozie. Fien także wydawał się nieswój, bo wciąż się wiercił i wzorem stangreta, zaczął zabijać czas, narzekając na doskwierający mu chłód. Tancerka podejrzewała, że w rzeczywistości wcale nie chodziło mu o zimno, a o narastający stres, z którym już od jakiegoś czasu żadne z nich nie było sobie w stanie poradzić. Tracili nadzieję, że dotrą do Astel na czas.

Po kolejnej godzinie podróży Marisse zaczęła dopadać senność. Nie sądziła, że po wszystkim, czego dowiedziała się od Fiena, będzie w stanie zasnąć choć na kilka minut, ale ostatecznie jej organizm wygrał i zmusił ją do przymknięcia powiek. Kołysana turkotem kół i szumem chłodnego wiatru, zasnęła snem przepełnionym srebrem, krwią i lodowatym śniegiem.

Obudziły ją dyskomfort i głośne przekleństwo. W którymś momencie Fien musiał nakryć ją swoją kurtką, bo kiedy na powrót otworzyła oczy, pierwszym co poczuła, był ciężar grubego, ciepłego materiału. Podniosła się i już miała ją z siebie zdjąć, gdy dotarło do niej kolejne nieoczekiwane uczucie. Piekły ją policzki i czubek nosa.

– Nie zdejmuj kurtki – usłyszała dziwny, wyprany z emocji głos Fiena. Musiał usłyszeć, że się porusza, bo w ogóle na nią nie patrzył. Wpatrywał się w obraz oknem. – Przyda ci się.

Zmarszczyła brwi, ale zamiast coś powiedzieć, poszła w jego ślady i obróciła się w stronę własnego okna. W miarę, jak horyzont stopniowo odkrywał wyłaniający się spod ziemi zarys zimowego pałacu, jej oczy otwierały się coraz szerzej i szerzej. W pewnym momencie nie wytrzymała i wysunęła głowę przez okno, aby upewnić się, że nie ma omamów lub nie pozostaje w ciasnych objęciach koszmarów.

Nie zobaczyła zbyt wiele, ponieważ niemal w tej samej chwili, w której obróciła głowę w kierunku jazdy, uderzył ją podmuch silnego, lodowatego wiatru. Zszokowana, wycofała się z powrotem do powozu.

– Nie wierzę – wyszeptała, unosząc do twarzy pukiel brązowo-białych włosów. Zaledwie kilkusekundowe przebywanie na zewnątrz wystarczyło, aby jej policzki pokryły się rumieńcami, a we włosy wplątały się pojedyncze, białe płatki. Pod wpływem ciepła jej dłoni te ostatnie momentalnie się rozpuściły. – Przecież to...

– Śnieg – przyznał Fien, podnosząc się z siedzenia. Wzorem Marisse wyjrzał przez okno, ale nie po to, by przyjrzeć się okolicy, lecz krzyknąć do stangreta, czy wszystko z nim w porządku. Od jakiegoś czasu konie rżały głośniej niż wcześniej, najpewniej zaniepokojone tak gwałtownym i niecodziennym załamaniem pogody. Nic zresztą dziwnego, skoro wedle powszechnie uznawanego z Kedveh kalendarza, zima powinna nadejść najwcześniej za dwa lub nawet trzy miesiące.

Marisse po raz kolejny przysunęła twarz do okna. Gdy ostrożnie przez nie wyjrzała, jej oczom ukazała się droga usłana masą splątanych, pokrytych śniegiem pnącz. Były wystarczająco twarde, aby nie łamać się pod ciężarem kół, ale niewystarczająco grube, by powóz utknął. Los choć połowicznie im sprzyjał, bo nie wyobrażała sobie, że mieliby przedzierać się pieszo przez otaczające ich, stale rosnące zaspy.

– Widoczność jest coraz słabsza – mruknął Fien, wycofując się na siedzenie. Jego już i tak bardzo jasne włosy stały się niemal zupełnie białe. – Wygląda na to, że moc Caldena wzrasta.

Chwilę trwało, nim pozbył się z nich wszystkich mokrych, posklejanych grudek śniegu. Ponieważ zaraz bezrefleksyjnie je z siebie strzepał, na deskach powozu powstała ciemna, wilgotna plama. Marisse przyglądała się jej, nie będąc w stanie pozbierać myśli. Miała wrażenie, że nie tylko moc Caldena zaczęła wzrastać. W miarę zbliżania się do Astel, jej talenty również zdawały budzić się do życia. Wzbierała w niej moc. Potężna, nieokiełznana siła, która kąsała ją w palce, usiłując wydostać się na wolność. Odpowiedzieć na nawoływanie dobywające się z pałacu.

Otrzeźwiała dopiero w chwili, gdy Fien nachylił się w jej stronę, aby chwycić i ustabilizować szarpane wiatrem zasłony. Śnieg sypał coraz intensywniej, istniała realna obawa, że lada moment zacznie wdzierać się do wnętrza powozu.

– To też Calden? – podniosła głos, aby przekrzyczeć szum. Ponieważ bibliotekarz nie odpowiedział, przejęła od niego jedną z firanek. Skorzystała z mocy, aby przytwierdzić jej dolną część do drzwi powozu. Wystarczyło użyć zaledwie odrobiny wody, a ta pod wpływem niskiej temperatury niemal momentalnie zamarzła. W ten sposób tancerka unieruchomiła także drugą zasłonę. – Fien, widziałeś już coś takiego?!

– Tylko raz! – Wskazał na swoje drzwi, więc Marisse niemal wpełzła na jego kolana, aby się do nich dostać. Skrzywił się, gdy niechcący wbiła mu łokieć w szyję. – W dniu, w którym zginęła Belle też rozpętała się śnieżyca. Sądziłem, że to zbieg okoliczności.

– Jak widać nie. – Zacisnąwszy zęby, powtórzyła po jego stronie wszystkie dotychczasowe ruchy. Śnieg ciął ją po twarzy niczym maleńkie, ciśnięte z ogromną siłą ostrza. Będąc przy oknie, słyszała przekleństwa woźnicy i coraz żałośniejsze rżenie koni. Zwierzęta traciły orientacje. Kwestią czasu było, nim wpadną w panikę. – Fien, powinniśmy podjechać jak najbliżej i resztę drogi przebyć pieszo. Jeśli konie się spłoszą, mogą przewrócić wóz.

Najwyraźniej myślał o tym samym, bo kiedy ustabilizowała już wszystkie zasłony, ściągnął ją ze swoich kolan, a następnie chwycił za klamkę. Na jego twarzy malowała się determinacja.

– Zostań tu – rozkazał, po czym bezceremonialnie otworzył drzwi powozu. Podniósł się z miejsca i zapierając o dach, krzyknął coś do stangreta. Gdy powóz wyczuwalnie zwolnił, wysunął się z jego wnętrza i zeskoczył na pokrytą śniegiem drogę.

– Fien, co ty...? – zaczęła, ale mężczyzna zniknął już na przedzie powozu. – Fien!

Nie zamierzała siedzieć i bezczynnie czekać, nachyliła się więc i sięgnęła do leżącej pod jej nogami torby, aby wyciągnąć z niej sztylet. Poczuła się dużo pewniej, gdy zacisnęła palce na rozgrzanej rękojeści.

Rozgrzanej?

Uniosła do oczu niepozorną broń. Czarna, zdobiona srebrem rękojeść zdawała się jaśnieć swoim własnym blaskiem. Wzór przedstawiający gwiezdne konstelacje poruszał się niespokojnie po całej nasadzie. Niektóre punkty znikały, aby zaraz pojawić się na nowo w zupełnie innych miejscach, pozostałe uciekały spod jej palców, pozostawiając za sobą srebrne smugi.

Tancerka przyglądała się przez chwilę ożywionemu sztyletowi. Dopiero słysząc nawoływanie Fiena, drgnęła i sięgnęła po skórzany pasek i rapcie, które przymocowała naprędce do ryfek na pochwie sztyletu. Ustabilizowała pochwę tak, aby wisiała po zewnętrznej stronie jej prawego uda, po czym niewiele myśląc, wyszła z powozu.

Owładnęło nią przejmujące zimno, toteż od razu sięgnęła do zapięcia kurtki Fiena. Palce skostniały jej do tego stopnia, że ledwie była w stanie utrzymać je na guzikach, koniec końców zdołała jednak zapiąć się aż pod samą szyję. Kurtka okazała się wystarczająco duża, aby mimo znajdującego się pod nią swetra, tancerka miała pełną swobodę ruchów. Przeszła więc na przód powozu, gdzie Fien i stangret kończyli wyprzęgać wierzgające konie.

– Dalej pójdziemy pieszo – oznajmił, mrużąc oczy. Zarówno on jak i towarzyszący mu mężczyzna byli w całości pokryci śniegiem. Widoczność była tak słaba, że nie było możliwości, aby dostrzegli bijące od sztyletu światło, mimo to Marisse opuściła dłoń, aby zakryć rękojeść. – Gallen zabierze konie. Są zbyt przerażone, żeby pokonać ostatnie pół mili.

– A my damy radę?

– Nie mamy wyjścia.

Marisse skinęła głową. Nie uśmiechało jej się przedzierać przez zamieć, jeśli jednak chcieli dotrzeć do pałacu na czas, musieli zaryzykować. Nawet jeśli pod bramą miał na nich czekać komitet powitalny złożony z króla, kilkudziesięciu uzbrojonych strażników i kobiety zwanej Zwierciadłem.

A także księcia, który zamierzał stanąć przeciwko im wszystkim.

* * *

Dotarcie do pałacu zajęło im o wiele więcej czasu, niż zakładał Fien. Po tym, jak stangret Gallen ruszył w drogę powrotną i zostali całkiem sami, stanęli przed trudnym wyborem. Mogli albo podążać główną ścieżką, albo zboczyć z trasy na rzecz wejścia do pobliskiego lasu. Żadna z tych opcji nie wydawała się zachęcająca, toteż po bardzo krótkiej wymianie zdań (było bowiem zbyt zimno na rozważanie wszystkich za i przeciw), doszli do wniosku, że nadal będą się trzymać drogi. Las mógł zapewnić im schronienie, ale nie było pewności, czy na ten sam pomysł nie wpadli strażnicy Aravena. Uznali, że bezpieczniej było pozostać na widoku, niż zapuszczać się między drzewa, gdzie ucieczka mogłaby się okazać o wiele bardziej skomplikowana. Zwłaszcza w tak niekorzystną pogodę.

Gdy w końcu dotarli do Astelskiej bramy, byli zziębnięci i pokryci śniegiem. Słońce chyliło się ku zachodowi, niemniej nic nie zapowiadało, że niebo przyjmie swoje zwyczajowe złoto-pomarańczowe barwy. Brudny błękit przeszedł w szarość i wszystko wskazywało na to, że już niebawem ta ustąpi miejsca nieprzeniknionej czerni. Zbliżała się noc. Do urodzin Caldena pozostało zaledwie kilka godzin.

– Nie ma żadnych strażników – stwierdził Fien. – Nikt nie patroluje okolicy.

Już od jakiegoś czasu obejmował się ramionami, usiłując zatrzymać w ciele choć odrobinę ciepła. Ogień Marisse roztopił część śniegu, ale był po części iluzją, więc nie mógł ich w żaden sposób rozgrzać. Tancerka wolała go zresztą nie używać, aby światło przebijające przez barierę ze śniegu, nie przykuło czyjejś niepożądanej uwagi.

– Może schowali się przed zamiecią? – zasugerowała, przygryzając skostniały kciuk. – Żaden strażnik nie chciałby być teraz na zewnątrz.

– Araven nie byłby aż tak nieostrożny. Czekał zbyt długo, aby miał popełnić teraz tak oczywisty błąd.

Marisse skinęła głową. Może przejęłaby się bardziej, gdyby nie fakt, że król Breavien zajmował obecnie bardzo odległe miejsce na liście rzeczy, którymi miała głowę się przejmować. Na pierwszym z nich znajdował się Calden, na drugim jej własne, zamarzające ciało, a na trzecim umierające Astel.

Nie mogła uwierzyć, że zaledwie miesiąc wcześniej to niezwykle urokliwe miejsce tętniło życiem. Teraz wyglądało, jakby zimowego pałacu nie odwiedzano przez wiele, wiele lat. Widoczny w oddali budynek zarósł brązowo-zielonkawym bluszczem. Z otaczających go ogrodów zniknęły kwiaty, ozdobne altany zapadły się pod ciężarem połamanych drzew i oplatających je pnączy. Okolica w niczym nie przypominała dawnego Astel. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, rosły ciernie. Nie małe, które widywała dotychczas na skraju lasu, lecz takie, które dorównywały rozmiarem jej udom. Ciągnęły się od strony lasu, tonąc pod śniegiem, niczym czające się pod powierzchnią węże.

Była też cisza. Przejmująca, wwiercająca się w umysł cisza, która zasiewała w jej sercu jeszcze większy strach niż jakby miały im towarzyszyć wrzaski.

– Marisse. – Fien wskazał ręką coś leżącego pod jednym z drzew. Gdy dziewczyna wytężyła wzrok, aby zobaczyć, co próbuje jej pokazać, usłyszała dobiegające z tego samego kierunku warknięcie. Okazało się, że bibliotekarz wskazywał na umierającego na śniegu wilka. Zwierzę o nienaturalnych rozmiarach i kształtach zostało przeszyte kilkunastoma strzałami. Wystawały z jego szarego cielska, tworząc śmiertelną konstelację.

– Wyszedł z lasu? – Zrobiła krok w stronę dogorywającego wilka. Fien chciał ją powstrzymać, ale wyrwała się z jego uścisku. – Trzeba mu pomóc.

– Możemy co najwyżej ukrócić jego cierpienie. – Fien opuścił wzrok i spojrzał sugestywnie na jej sztylet. Już dawno zdążył go zauważyć, ale nie skomentował jego świecącej poświaty. – Chcesz, żebym to zrobił?

Pokręciła głową.

– Jeśli podejdziesz zbyt blisko, odgryzie cię rękę.

– Masz lepszy pomysł?

Miała, ale wcale nie napawał jej entuzjazmem. Najchętniej pomogłaby wilkowi w zupełnie inny sposób, ale domyślała się, że jego obrażenia były zbyt rozległe, aby dało się go ocalić. Jego ogon i tylne łapy zostały zresztą pokryte grubą warstwą srebra. Nie było już dla niego ratunku.

Zrobiła kilka ostrożnych kroków i stanęła w rozkroku, pozwalając, aby spod jej nóg wychynęły korzenie. Podpełzły następnie do leżącego zwierzęcia i ostrożnie, w jak najdelikatniejszy sposób, otoczyły jego pysk. Wilk warknął gardłowo, ale ostatecznie nie próbował się wyrywać. Wyczuwając intencję Marisse, przymknął zaropiałe ślepia.

Umarł szybko, o wiele szybciej, niż gdyby życie miało uchodzić z niego sekunda po sekundzie. Nie zmienia to faktu, że tancerka gwałtownie odwróciła głowę, gdy rozległ się trzask. Biorąc pod uwagę siłę, jaką musiała włożyć, aby korzenie odpowiednio szarpnęły za głowę wilka, nie sądziła, aby Fien dał radę przebić jego skórę sztyletem i nie dał się przy okazji boleśnie ugryźć. Nic dziwnego, że żołnierze Aravena musieli użyć aż tylu strzał. Srebrna magia znalazła bardzo skuteczny sposób, aby się przed nimi bronić.

– Muszę znaleźć Caldena – wychrypiała, ocierając policzek. Umysł podsuwał jej dramatyczne obrazy, w których zamiast wilka, na śniegu leżała dogorywająca bestia. Mając przed sobą masywne, martwe zwierzę, wszystko stało się jakby o wiele bardziej realne.

– Wschodnie skrzydło – odparł równie wstrząśnięty Fien. – Jeśli chcesz pokonać klątwę, musisz iść właśnie tam.

– No ale...

– Ja poszukam Caldena – zaoferował, przejeżdżając sobie ręką po szczęce. – Jeśli zmienił się w bestię to i tak nie zdołasz przemówić mu do rozsądku. Może być zresztą gdziekolwiek, tak samo jak strażnicy Rena. W tym momencie najważniejszy jest czas. Nie możemy marnować go na przeszukiwanie pałacu i pobliskich terenów.

– Co mam zrobić we wschodnim skrzydle?

Zawahał się.

– Będziesz wiedziała. – Podszedł i sięgnął do jej prawego uda, aby wyciągnąć z pochwy błyszczący sztylet. Nim zdążyła zaprotestować, wcisnął go do jej ręki, którą następnie nakrył własną. – Jeśli coś pójdzie nie tak i natkniesz się na bestię... nie wahaj się. Skorzystaj ze swoich talentów, aby Rutha Ver przebił jej serce, nim dosięgną cię jej szpony. Calden on... nie przeżyłby kolejnej tak dużej straty.

Spojrzała na ich połączone dłonie.

– Nie mówisz poważnie.

– Choć raz próbuję nie być samolubny i zrobić coś, czego to on by chciał. – Zacisnął powieki. Nawet jeśli starał się grać niewzruszonego, zdradzało go drżenie szczęki. – Nie utrudniaj mi tego.

– Fien...

– Po prostu... postaraj się zdążyć na czas. Dla nas obu.

* * *

Marisse nie była przygotowana na to, że drzwi przywitają ją niemiłosiernym skrzypieniem. Po dotarciu do pałacu, czuła się wyprana ze wszystkich emocji. Przestało jej doskwierać zimno, zapomniała o bólu nóg, który doskwierał jej nieprzerwanie od paru ostatnich godzin. Nawet gardło, w którym zaschło jej od tłumienia przemożnej chęci krzyku, zrobiło się jakby mniej uciążliwe. Jedyną częścią ciała, którą wciąż odczuwała, było serce. Każde kolejne uderzenie doprowadzało ją do szaleństwa, bo wydawało się aż nazbyt hałaśliwe. Miała wrażenie, że słyszą je wszystkie żywe i martwe dusze nawiedzające Astelskie ziemie.

Gdzie podziali się wszyscy strażnicy? Pochód, który widziała, składał się z mnóstwa mężczyzn. Niemożliwe, aby byli aż tak cicho.

Odetchnęła i przeszła przez drzwi, zawczasu uważnie lustrując wnętrze. Spodziewała się równie dużych zniszczeń, jak na zewnątrz, ale poza kilkoma pnączami, które zdołały wybić szyby w oknach i przewrócić parę kandelabrów, pałac wydawał się nietknięty. Przynajmniej sprawiał takie wrażenie, bo kiedy wzrok przyzwyczaił się do braku śniegu i mogła przyjrzeć się wszystkiemu dokładniej, obraz stopniowo zaczął się zmieniać. Dostrzegła na posadzce i donicach wyraźne ślady pazurów. Draperie zostały naderwane, podobnie jak ciemny bluszcz porastający balustrady schodów. Jedynym faktycznie niezniszczonym elementem wydawał się purpurowy dywan, ale i na nim Marisse dostrzegła po chwili plamy zaschniętej krwi. Odgoniła od siebie myśl, do kogo mogła należeć. Pomimo coraz większej niepewności, nie pozwoliła sobie ani na płacz, ani na opadnięcie na kolana. Zarówno jedno jak i drugie zabrałoby jej cenne sekundy, a potrzebowała ich obecnie równie mocno, jak dodatkowych pokładów odwagi.

– Wschodnie skrzydło – wyszeptała, aby przypomnieć sobie o celu, dla którego w ogóle zdecydowała się zapuścić w głąb pałacu. – Wystarczy, że udam się do wschodniego skrzydła i zrobię... coś.

No właśnie. Coś. Tylko co dokładnie? Fien stwierdził, że będzie wiedziała. Problem w tym, że nie miała pojęcia. Jeśli oczekiwał od niej, że uratuje Caldena, powinien dać jej przynajmniej jakąś sensowną wskazówkę. Cokolwiek! Sam przecież powiedział, że nie można zmusić księcia do przekazania mocy. Za nic nie zamierzała tym bardziej przebić jego serca, gdyby w którymś momencie planował wyskoczyć na nią zza rogu.

Nie miała nic, prócz poczucia obowiązku i nawiedzonego sztyletu. W tym momencie mogła jedynie skupić się na wykonaniu pierwszego zadania, czyli na dotarciu do wschodniego skrzydła. Zacisnęła więc ręce w pięści i ruszyła przed siebie, tak dobrze znaną sobie trasą. Pokonała ją już tyle razy, że obecnie odtwarzała ją niczym kolejne kroki w tańcu. Najpierw w prawo, później w lewo, cały czas trzymając się głównych korytarzy i ani myśląc o zaglądaniu do poszczególnych pomieszczeń. Nie dlatego, że nie była ciekawa, co w nich zastanie, lecz właśnie z obawy przed tym, że trafi w nich nie tyle na coś, ale na kogoś. W dodatku sądząc po śladach krwi, które towarzyszyły jej przez niemal całą drogę przez pałac, kogoś, kogo raczej nie chciałaby oglądać.

Drgnęła, gdy gdzieś z głębi korytarza poniósł się męski krzyk. Zbliżał się, toteż kierowana raczej instynktem, aniżeli faktyczną chęcią uniknięcia niebezpieczeństwa, uskoczyła za jedną z zasłon i przycisnęła się do zimnej ściany. Ciemność byłaby jej sprzymierzeńcem, gdyby nie coraz jaśniej połyskujący sztylet. Aby stłumić jego blask, wcisnęła go naprędce pod kurtkę Fiena. Natychmiast ogarnęło ją ciepło bijące z czarnej rękojeści, a że całe jej ciało było wyziębione, odebrała to tak, jakby przypalano ją żywym ogniem. Nie mogła jednak zmienić pozycji, gdyż właśnie w tej chwili na korytarz wypadło trzech uzbrojonych strażników. Marisse, która zdobyła się na kilkusekundowe wychynięcie z kryjówki, dostrzegła na ich twarzach czyste przerażenie. Strach i krew mieszkały się z wypalającymi ich ubrania plamami srebra. Niektóre z nich musiały mieć bezpośredni kontakt ze skórą, bo z każdą chwilą mężczyźni wrzeszczeli coraz głośniej. Dwóch usiłowało zedrzeć z siebie mundury, ostatni, nawet nie próbując, rzucił się w głąb korytarza. Pozostali ostatecznie poszli jego śladem. A właściwie pobiegli, bo po chwili już ich nie było.

Marisse zyskała w ten sposób pewność, co do trzech rzeczy. Po pierwsze: że nie była w pałacu sama. Po drugie: że najwyraźniej kierowała się w odpowiednią stronę. No i wreszcie po trzecie: że tam, dokąd zmierzała, czekało na nią jeszcze więcej strażników, krwi i palącego srebra.

– Obyś dał sobie pomóc, Calden, bo inaczej osobiście ukręcę ci kark – mruknęła, wychodząc zza kotary. Od razu wysunęła też spod kurtki sztylet, który rozjaśnił korytarz. Albo jej się przy tym wydawało, albo jaśniał tym mocniej, im mniejsza odległość dzieliła ją od wschodniego skrzydła.

Zaczerpnęła tchu i nim zdążyła się rozmyślić, ruszyła w dalszą drogę. Nie ufała bogom, mimo to, idąc skąpanym w kroku korytarzem, przypominała sobie ich skomplikowane imiona, aby prosić każdego z osobna o pomyślność. Przyświecając sobie sztyletem niczym pochodnią lub magicznym kamieniem, zagłębiała się w czeluści opuszczonego pałacu. Mijała połamane stoły, rozbite donice, a także zdechłe owady, które ścieliły posadzki, znacząc rozmazaną na nich krew. Im dłużej Marisse szła, tym częściej rzucały jej się w oczy nieruchome koniki polne, muchy czy włochate pająki. Wszystkie były martwe. Pokryte srebrem.

– Właśnie dlatego kobiety wolą diamenty. – Wzdrygnęła się na widok zbiorowiska nieżywych mrówek. Minęła je szerokim łukiem i z ulgą spostrzegła, że dotarła w końcu do celu swojej podróży, a więc do żeliwnych drzwi, które oddzielały pozostałe części pałacu od wschodniego skrzydła. Wielokrotnie była świadkiem tego, jak Calden je otwierał, więc nie obawiała się, że nie będzie wiedziała, które symbole nacisnąć. Zresztą nawet gdyby tak było, obecnie nie miałoby to żadnego znaczenia. Drzwi stały otworem. Każdy mógł przez nie przejść.

Również ogromna bestia, która zahaczyła rogami o górną część masywnej futryny. Przynajmniej taki scenariusz przyszedł do głowy tancerce, gdy ujrzała nad swoją głową dwa wyraźne wgłębienia w stali. Sposób i kierunek, w jakie się wygięła, sugerowały, że bestia kierowała się w tę samą stronę co ona. Kiedy się to jednak wydarzyło? Tydzień temu? Dzień? Godzinę? A może w tym samym momencie, w którym przez drzwi przebiegli przerażeni strażnicy? Co jeśli to właśnie bestia przepłoszyła ich z posiadłości? Usiłowała wbić w nich swoje szpony i tylko cudem uszli z życiem, bo w porę zdecydowali się wycofać?

Zacisnąwszy zęby, uniosła dłoń, w której po chwili zmaterializował się wodny pejcz. Nie, żeby chciała zranić Caldena, ale wolała bronić się przed bestią czymś innym, niż magicznym sztyletem. Jeśli potwór przebywał w pałacu, prędzej czy później miała się na niego natknąć. A skoro nie rozpoznał Belle, tym bardziej nie dostrzegły za fasadą całej tej srebrnej mgły kogoś, kto odgrywał rolę jej nieudolnej dublerki.

– Uratuję cię, Cal – wyszeptała, oplatając pejcz wokół ramienia, aby nie rozcierał widocznych na podłodze śladów krwi. Tak się składa, że nawet nie musiała tworzyć iluzji, bo wody miała wokół pod dostatkiem. Zbierała się pod jej własnymi nogami za każdym razem, gdy zatrzymywała się w miejscu, aby przyjrzeć się kolejnym śladom lub zniszczeniom. Śnieg topniał w jej włosach i kapał z wilgotnych spodni. Nawet kurtka Fiena, która wcześniej była jedynie pokryta śniegiem i lodem, zaczęła odtajać. Nie było to najprzyjemniejsze uczucie, ale miało swoje plusy. Wodne kałuże pozwalały jej na dużo skuteczniejszą interakcję z otoczeniem. Czerpała z nich roztopiony śnieg, niczym z zaklętego źródła. Im więcej wody ściekało więc z jej ramion i kolan, tym okazalsza, a przede wszystkim stabilniejsza stawała się wytworzona przez nią broń.

W którymś momencie poczuła na sobie czyiś wzrok. Nie, nawet nie tyle wzrok, co ostrze sztyletu, które osadziło się precyzyjnie na załamaniu jej pleców, zmuszając do zatrzymania. Znieruchomiała, opuszczając dłoń i pozwalając, aby wodna liana ześlizgnęła się z jej ramienia. Człowiek, który za nią stał, ciężko dyszał, więc musiał być zmęczony. Gdyby zdołała się odwrócić, mogłaby zaatakować. Wystarczyło wyczuć dobry moment i...

– Marisse? – dobiegł ją znajomy głos. Był na tyle nieoczekiwany, że momentalnie zapomniała o wycelowanej w nią broni. Odwróciła się gwałtownie i aż westchnęła na widok wpatrującego się w nią księcia.

Nie zmienił się w bestię. A może zmienił, lecz wrócił chwilowo do ludzkiej postaci, bo w niej dużo łatwiej było mu się poruszać ciasnymi korytarzami? Nieważne. Istotne było jedynie to, że stał przed nią taki, jakim go zapamiętała: ludzki.

Piękny.

Na jej widok Calden opuścił rękę, w której dzierżył miecz. Marisse nigdy wcześniej nie widziała w jego rękach prawdziwej broni i chyba wolałaby nie widzieć, zwłaszcza w takich okolicznościach. Mimo to musiała przyznać, że kiedy już odpowiednio chwycił za oręż, prezentował się z nim naprawdę korzystnie. Trzymał go z należytym szacunkiem, ale wystarczająco swobodnie, aby sprawiał wrażenie przedłużenia jego ręki. Zupełnie, jakby urodził się z ostrzem zamiast palców.

Przez dobrą chwilę wpatrywał się w dziewczynę, jakby nie mógł stwierdzić, czy naprawdę ma przed sobą znajomą twarz, czy ta stanowi jedynie wytwór jego chorej wyobraźni. Gdy w końcu dotarło do niego, że jest prawdziwa, na jego obliczu zamajaczył blady strach.

– Co ty tu robisz? – wydusił, robiąc krok do przodu. Chwiał się lekko na nogach, ale jeszcze nie na tyle, aby stracić równowagę. – Nie powinno cię tu być.

– Ale jestem – wychrypiała, wpatrując się w niego równie intensywnie. Po czole spływała mu krew, ale nigdzie nie mogła dostrzec żadnego rozcięcia. Rana zdążyła się zagoić, ale rozmazana posoka, która znaczyła część jego prawego policzka i ucho, została. – Wróciłam i nie zamierzam odchodzić, więc nawet nie próbuj mnie przeganiać. Nie pozwolę...

Nie dał jej dokończyć. Wypuściwszy miecz, którzy upadł z głuchym łoskotem na posadzkę, zamknął ją w ciasnym uścisku. Całe jego ciało płonęło, było rozgrzane i cuchnęło zwierzęcym potem. Krew, która nie zdążyła zaschnąć, ubrudziła jej ubrania. Mimo to nie protestowała, kiedy niczym bezbronne dziecko szukające pocieszenia, wtulił twarz w jej włosy. Nie wycofała się również, kiedy odsunął ją od siebie na tyle, aby móc się jej znów przyjrzeć.

– Nie powinno cię tu być – powtórzył, oblizując spierzchnięte wargi. Gdy to zrobił, światło sztyletu ujawniło jego nienaturalnie wydłużone kły. – Mój brat... Jeśli cię znajdzie...

Teraz to ona zdecydowała się mu przerwać. Nie czekając na dalsze słowa, chwyciła go za poły czarnego płaszcza i przyciągnęła, aby ich usta mogły się w końcu połączyć. Zbyt długo kazał jej na siebie czekać, aby teraz na powrót pozwoliła mu grzęznąć w bagnie wątpliwości. Jeśli chciał ją odepchnąć, droga wolna, nie trzymała go dość mocno, aby nie był w stanie się wyrwać. Sama nie zamierzała jednak dłużej czekać. Pragnęła przekazać mu poprzez ten pocałunek wszystkie niewypowiedziane uczucia i słowa. Żal z powodu tego, że jej nie zaufał. Chęć udzielenia mu wsparcia. Potrzebę zatonięcia w jego silnych, targanych dreszczami ramionach.

Przeprosiny za to, że oszukała go, obiecując, że nigdy się w nim nie zakocha.

Musiał zrozumieć, co próbuje mu przekazać, bo kiedy opuściła głowę, aby nabrać tchu, nie pozwolił na zwiększenie dzielącego ich dystansu. Ich spotkanie opierało się na chaotycznej wymianie gestów, bo po chwili sam zainicjował kolejny pocałunek. Wsunął palce pod jej brodę, a następnie uniósł, aby móc na powrót spojrzeć jej głęboko w oczy. Jego własne, otoczone krwawymi nićmi, wyrażały niemą prośbę. Być może błagał ją o przyzwolenie. Być może chciał wymóc na niej zapewnienie, że to, co wkrótce zrobią, nie doprowadzi żadnego z nich ich do zguby.

Kiedy w odpowiedzi skinęła głową, na powrót nakrył jej usta swoimi. On także starał się jej coś przekazać. I nawet jeśli nie potrafiła nazwać słowami jego skomplikowanych emocji, podświadomie wiedziała, co ma na myśli. Wystarczył jej sposób, w jaki otaczał ją ramionami. To, ile siły wkładał, aby zatrzymać czas i nie transformować się przy niej w bestię.

– Mar, ja... – Nie była w stanie ukryć rozczarowania, kiedy w końcu ją od siebie odsunął. Zrobił to gwałtownie, zupełnie jakby nagle przypomniał sobie, gdzie się znajdują i dlaczego ostatnią rzeczą, jaką powinni robić, było całowanie się po kątach. Jakby na potwierdzenie tego przypuszczenia, przycisnął sobie do czoła zaciśniętą pięść. – Bogowie! Oszalałaś, że zdecydowałaś się wrócić. W dodatku akurat dziś.

– Ktoś przecież musiał wybić ci z głowy misję samobójczą – starając się nie zabrzmieć zbyt oskarżycielsko, nachyliła się, aby podnieść leżącą pod ich stopami broń. Obawiała się, że jeśli sam spróbuje to zrobić, nie zdoła dłużej zachować równowagi. – Jak mogłeś mi nie powiedzieć o swoich problemach? O tym... wszystkim?

Miecz był ciężki, ale idealnie wyważony, przez co dobrze układał się w jej skostniałej dłoni. Może w nieco innych okolicznościach poświęciłaby dłuższą chwilę na oswojenie się z widokiem zimnej stali, teraz jednak bez zastanowienia oddała go prawowitemu właścicielowi. Nie sądziła, aby Calden zechciał jej udostępnić broń, jeśli miała zresztą wybierać, wciąż wolała od niej swój niepozorny, błyszczący sztylet. Podobnie jak pejcz, był o wiele bardziej poręczny. Dawał jej też światło, którego o tej porze nie dało się uświadczyć w pałacu zbyt wiele.

Książę przyjął miecz, choć zrobił to z wyraźną niechęcią. Był tak zmęczony, że w pierwszym odruchu o mało nie wysunął mu się spomiędzy palców. Dopiero za drugim razem, po wyrzuceniu z siebie przekleństwa i uważnym poprawieniu uchwytu, udało mu się utrzymać broń w powietrzu.

– Po co te wszystkie tajemnice, Cal? – odezwała się znów tancerka, po tym, jak zorientowała się, że postanowił zignorować jej pytania. – Dlaczego o niczym mi nie powiedziałeś?

– Gdybyś wiedziała, nie chciałabyś wyjechać.

– Tak czy inaczej nie chciałam – przypomniała z goryczą, szturchając go w pierś. Calden zachwiał się, ale zniósł uderzenie bez żadnego komentarza. – Wyrzuciłeś mnie! Ot tak, bez żadnego wyjaśnienia!

Zacisnął palce na rękojeści miecza.

– Zostając, byłabyś narażona na śmiertelne niebezpieczeństwo. Nieważne z czyjej strony, mojej czy mojego brata.

– Naprawdę sądziłeś, że tak łatwo się z tym wszystkim pogodzę? Ot tak zapomnę o tym, co się wydarzyło? W Astel? Między nami?

Przymknął powieki. Wyglądał, jakby naprawdę marzył o przyciśnięciu ciała do ściany i osunięciu się po niej aż do poziomu podłogi. W którymś momencie rozmowy na jego czole zaczął perlić się pot. Poruszał nozdrzami, jakby nie mógł nabrać przez nie wystarczająco dużo powietrza.

– Liczyłem, że będziesz zbyt wściekła, aby wrócić.

– Jestem wściekła – syknęła. – Mimo to znów tu jestem. Zresztą nie tylko ja.

– Fien?

Skinęła głową.

– Bogowie.

– Bogowie nie mają tu nic do rzeczy – mruknęła, tłumiąc irytujący głosik sugerujący, że jest hipokrytką. Jeszcze kilka chwil temu żarliwie błagała o pomoc wszelkie istniejące i nieistniejące byty, a teraz znów odwracała się do nich plecami. – Calden, proszę cię. Teraz najważniejsze jest to, aby zapobiec twojej przemianie? Nie możemy dopuścić, żebyś znów zmienił się w bestię.

Opuścił wzrok. Sądziła, że ogarnął go smutek, ale on utkwił spojrzenie w trzymanym przez nią sztylecie. Konstelacje gwiazd jaśniały tak intensywnie, że zdawały się płonąć. Czerń rękojeści ginęła pod naporem srebrzystego światła.

– Już za pó...

Jego wypowiedź została przerwana przez hałas dobiegający z głębi korytarza. Calden natychmiast przyciągnął do siebie Marisse, aby uchronić ją przed potencjalnym niebezpieczeństwem. Ostrze uniesionego miecza śmignęło przed jej twarzą na tyle blisko, że aż się wzdrygnęła.

– Przedarli się przez ciernie – wyszeptał książę. Spojrzał najpierw na korytarz, a potem na stojącą u jego boku dziewczynę. Zacisnął zęby, wahając się, co powinien zrobić. Gdyby nie jej obecność, pewnie już dawno ruszyłby przed siebie, aby bronić pałacu. Ponieważ jednak nie mógł jej zostawić, stanął przed trudnym wyborem.

Ona stała przed jeszcze większym. Jeśli bowiem chciała go ocalić, musiała dostać się do pomieszczenia za zamkniętymi szklanymi drzwiami. Tego samego, które ostatnim razem usiłowało ją do siebie przywołać. Tego, zza którego dochodził hałas i tego, które obecnie wskazywała jej półprzeźroczysta zjawa. Zrozpaczona Belle stała przy jednej ze ścian i wyciągała rękę w stronę korytarza. Gdy rozchyliła usta, z których nie dobył się żaden słyszalny dźwięk, Marisse pojęła, że skończył jej się czas. Wykorzystała całe pokłady magicznej energii.

Teraz wszystko zależało od niej.

– Idź tam. – Usłyszała w pewnym momencie swój własny głos. – Skoro nie chcesz uciekać, stań przeciwko bratu i broń swojego pałacu, jak przystało na prawdziwego władcę.

Calden zacisnął zęby.

– Nie zostawię cię. – Jakby na potwierdzenie tych słów przycisnął ją do swojego boku. Mogła wyczuć jego twarde mięśnie i dostrzec nabrzmiałe żyły na dłoniach. Trwał w stanie ciągłej gotowości do walki. Nie bez powodu stanął przed nią z mieczem i na wpół transformowany w bestię. – W Astel roi się od ludzi Aravena. Naliczyłem jeszcze przynajmniej dwudziestu jego strażników. Jeśli któryś się na ciebie natknie...

– Znam pałac, jak własną kieszeń. – Położyła mu dłoń na piersi. – Znajdę jakieś bezpieczne schronienie i zostanę w nim, dopóki to wszystko się nie skończy. Jeśli nawet ktoś mnie znajdzie, będę się bronić. Wiesz, że potrafię.

Nie wyglądał na przekonanego, ale nie miał zbyt wiele czasu na roztrząsanie, czy faktycznie dotrzyma słowa. Może nawet wdałby się z nią w żarliwą dyskusję, gdyby nie hałas, który ponownie rozległ się w korytarzu. Dotarły do nich krzyki i naprędce rzucane rozkazy.

– Idź i nie poświęcaj mi już ani jednej zbędnej myśli. – Marisse niechętnie wysunęła się objęć księcia. Tęskniła za nim i była spragniona jeszcze większej bliskości, ale w tym momencie nie było czasu na czułości. Musiała myśleć o jego bezpieczeństwie. – Dam sobie radę, zaufaj mi.

Calden zacisnął zęby i niewiele myśląc, obrócił dziewczynę w taki sposób, aby znalazła się twarzą do wyjścia.

– Znajdź Kalavasha – rozkazał, wpatrując się z powagą w ciemny korytarz. – Powiedz mu, że ma cię stąd zabrać. Natychmiast.

– Nie będę...

– To nie była prośba – warknął. Gdy na nią spojrzał, w jego oczach nie było brązu, wyłącznie srebro. Grożące jej niebezpieczeństwo jedynie potęgowało jego gniew i potrzebę chronienia tego, co najcenniejsze. – Może i dasz sobie radę z jednym albo dwoma strażnikami, ale nie z moim bratem. Jeśli to właśnie on cię znajdzie, zginiesz. Bez wahania podetnie ci gardło, licząc, że dzięki temu w końcu wpadnę w szał.

Dlaczego wciąż walczył z przemianą. Nie chciał pozwolić, aby Araven zbyt wcześnie zyskał pretekst, aby go skrzywdzić.

– Czeka, aż staniesz przed nim pod postacią bestii?

– Chce się w ten sposób dodatkowo zabezpieczyć – przytaknął. – Bestia stanowi zagrożenie. Gdy się przemienię, Araven nie skłamie, twierdząc, że zabił mnie w samoobronie. Już zresztą mógłby to zrobić, bo odkąd zarządził atak, zabiłem czterech jego strażników. Niezamierzenie zraniłem ponadto jego partnerkę. W świetle Breavieńskiego prawa, ma wręcz obowiązek przebić mnie mieczem.

Gdy to mówił, nie sprawiał wrażenia przerażonego. Wręcz przeciwnie, zachowywał się tak, jakby było mu wszystko jedno, co stanie się z nim samym. Obecnie przejmował się wyłącznie zimowym pałacem, Marisse i Fienem. Gdyby nie ich obecność, a także obawa przed tym, że Araven zdobędzie srebrną magię, być może już dawno pozwoliłby się zabić.

– Znajdź Fiena – zwrócił się do niej po raz kolejny, unosząc miecz. – Straciłem w życiu naprawdę wiele osób. Nie starczy mi sił, aby podnieść się po utracie kolejnych.

– Pod warunkiem, że ty też nie dasz się skrzywdzić. Jeśli nie dla siebie, to dla Fiena i dla Belle. Dla mnie.

Drgnął.

– Walcz do ostatniego tchu – poprosiła, z nadzieją, że faktycznie jej posłucha. Nie miała innego wyjścia, jak tylko wierzyć, że znajdzie wystarczającą motywację, aby przeżyć.

Przynajmniej do czasu, kiedy sama przyjdzie, aby go uratować.

* * *

Chcąc, aby Calden myślał, że faktycznie opuści wschodnie skrzydło, ruszyła przed siebie, aby już po chwili, skręcić w pierwszy lepszy korytarz. Domyślała się, że książę jeszcze przez jakiś czas będzie nasłuchiwał odgłosu jej cichnących kroków, więc poświęciła kolejną minutę na nerwowym przestępowaniu z nogi na nogę. Oczywiście ani myślała się ukrywać. Prędzej piekło by zamarzło, a góry dostały nóg, niż ona zgodziła się teraz wycofać.

Dla pewności zrobiła jeszcze parę kroków. Licząc, że to wystarczy i nie natknie się na czekającego na nią mężczyznę, ruszyła w drogę powrotną do wschodniego skrzydła. Powstrzymywała się przy tym ze wszystkich sił, aby nie rzucić się przed siebie biegiem. Słowa Caldena o tym, że Araven zyskał prawo, aby go zabić, dźwięczały jej w uszach równie głośno, co dobiegające zewsząd krzyki. Rozległy się w chwili, w której zostawiła księcia samego. One, a także przeraźliwe ryki bestii, które oznaczały, że zaczął się zmieniać.

Przyśpieszyła, gdy po jakimś czasie korytarzem poniósł się okropny, mrożący krew w żyłach wrzask. Do tej pory starała się ignorować wszystkie niepokojące hałasy, aby móc skupić się na zadaniu, teraz jednak przyłapała się na tym, że wśród tych wszystkich wrzasków i zwierzęcych odgłosów, usiłowała wyłapać znajomy głos. Nie wiedziała tylko, co byłoby gorsze. To, że faktycznie by go rozpoznała, czy to, że już nigdy więcej miałaby go nie usłyszeć.

„Słyszysz go" – stwierdził niegdyś Calden. – „Cichy głos, który przyzywa cię do tego miejsca".

Wpadła na korytarz i zatrzymała się, dostrzegając w oddali połyskujące, przeszklone wrota. Srebrne symbole kotłowały się na ich powierzchni, niczym składniki pływające w zbyt gwałtownie wymieszanej zupie. Nie one zmusiły ją jednak do zwolnienia kroku, lecz czekająca przy nich postać. Rozpoznała w niej Caldena. Zaciskał palce na intensywnie krwawiącym ramieniu.

– Na wszystkie świętości, Marisse – warknął, unosząc ranną dłoń i chowając miecz do pochwy. Ponieważ zatrzymała się na jego widok, sam postanowił ruszyć w jej stronę. Zdawał się jednocześnie zaniepokojony i sfrustrowany. – Nie wyraziłem się jasno? Co ty tu jeszcze robisz?

Zamrugała. Co ona robiła? Co on tu robił? Przecież zależało mu na czasie, jak mógł zmarnować go aż tyle, aby stać pod drzwiami, czekając, czy nie zdecyduje się wrócić. No i skąd rana na ręce? Zdążył odmienić się z ciała bestii, czy zwyczajnie wcale się w nią nie zmienił? Przecież od kilku dobrych minut słyszała niosące się po pałacu, potworne ryki. Nie wymyśliła ich sobie.

– Ja... – zawahała się. Już miała zacząć się tłumaczyć, gdy nagle coś przykuło jej uwagę. Pewien szczegół, który dostrzegła dopiero w chwili, w której książę podszedł wystarczająco blisko, aby objęło go światło dobiegające z jej sztyletu.

Wiele można jej było zarzucić, ale na pewno nie to, że ma kiepską pamięć. Jako tancerka potrafiła zapamiętać niezliczone układy i figury. Tym bardziej nieprawdopodobne było dla niej, że mogłaby pomylić stronę, po której z czoła Caldena spływała krew.

Gdy spotkali się te kilkanaście minut wcześniej, zdecydowanie miał ją rozmazaną po prawej stronie twarzy. Teraz czerwone smugi wskazywały na to, jakoby krwawił po przeciwnej stronie. To z kolei mogło oznaczać, że wcale nie stał przed nią książę, lecz ktoś łudząco do niego podobny. Ktoś, kto naprędce przyjął jego wygląd, aby móc ją oszukać. Ktoś, kto nie miał wystarczająco dużo czasu, aby przyjrzeć się każdemu detalowi jego skóry.

Ktoś, kto właśnie zmierzał w jej stronę.

– Nie zbliżaj się! – krzyknęła, cofając się o krok. Aby nadać swoim słowom jeszcze mocniejszy wydźwięk, uniosła sztylet. Nigdy nie celowała do nikogo z broni, ale miała wprawę w posługiwaniu się talentami. W ostateczności, gdyby ta nie podziałała, była gotowa wykorzystać do obrony wodne ostrza.

Mężczyzna podający się za księcia, zmarszczył brwi.

– Marisse? Co ty wyprawiasz?

– Powiedziałam, że masz się do mnie nie zbliżać. – Zaświerzbiły ją palce u dłoni. Moc pragnęła odpowiedzieć na jej niepokój. Poczucie zagrożenia wzrosło, gdy mężczyzna, zamiast zastosować się do jej słów, zbliżył się o kolejny metr. Dzieliło ich zaledwie kilka kroków. – Kim jesteś?

Chyba nie spodziewał się, że usłyszy podobny zarzut, bo w zamyśleniu przekrzywił głowę. Marisse sądziła, że dalej będzie szedł w zaparte, nie minęło jednak nawet parę sekund, a malujące się na jego twarzy zdziwienie przeszło w szeroki, wyrażający aż nazbyt duże zadowolenie, uśmiech.

– Jestem pod wrażeniem, ma frohle. – Rozprostował rękę, która wcale nie nosiła śladów po żadnych widocznych ranach. Zmienił się także jego głos. Nabrał znajomej głębi. – Podejrzewałem, że jesteś inteligentna, ale nie sądziłem, że przejrzysz mnie tak szybko.

Zacisnęła zęby. Więc jednak, przeczucie jej nie myliło.

– Nie było to takie trudne, wasza wysokość – wycedziła, robiąc kolejny krok do tyłu. Usiłowała naprędce wymyślić sposób, który pozwoliłby jej na pozbycie się króla. Nie dosłowny, bo nie chciała zostać posądzona o zamach stanu, ale taki, który umożliwiłby jej przedostanie się do znajdującego się za nim pomieszczenia. Za wszelką cenę musiała dostać się do źródła srebrnej klątwy.

Jak jednak miała zwieźć człowieka, o którym nie wiedziała dosłownie nic, poza tym, że żywi urazę do wszystkich otaczających go ludzi.

– Cóż. – Araven ułożył dłoń na rękojeści dopiero co schowanego miecza. Zadarł brodę, spoglądając na coś znajdującego się za jej plecami. – Wygląda na to, że niepotrzebnie marnowałem czas na przebieranki. Skoro mnie rozpoznałaś, od razu możemy przejść do konkretów.

Marisse nie zdążyła nic powiedzieć, bo w tym samym momencie gdzieś z tyłu rozległ się żałosny, zbolały jęk. Odwróciła się gwałtownie tylko po to, aby dostrzec trzech uzbrojonych, obleśnie krzywiących się strażników. Jeden z nich trzymał na wysokości jej piersi długi, wyjątkowo smukły miecz. Pozostała dwójka ciągnęła za ręce nieprzytomnego, pokrytego krwią Fiena.

* * *

Przegrała.

Tylko to słowo kojarzyło jej przez całą drogę korytarzem, a następnie w momencie, w którym całą szóstką czekali, aż Araven otworzy przeszklone drzwi. Przynajmniej miała nadzieję, że szóstką, bo Fien, na którego kilkukrotnie usiłowała zerknąć, wydawał się bez przerwy odzyskiwać i tracić przytomność. Strażnicy pobili go do tego stopnia, że jego prawe oko zatonęło pod warstwą nabrzmiałej, pożółkłej skóry. Pod nosem zebrała się zakrzepła krew, rozcięcie na wardze było tak głębokie, że jedna jej część zdawała się podrygiwać za każdym razem, gdy bezwładne ciało bibliotekarza było podrzucane lub potrząsane, aby łatwiej było je nieść.

Marisse starała się zachować trzeźwość myślenia, widok skatowanego mężczyzny był jednak na tyle wstrząsający, że ledwie była się w stanie skupić na osobie idącego przed nią Aravena, a co dopiero na obmyślaniu nowego planu (o ile wcześniej w ogóle jakiś miała). Król zdawał się tymczasem wyjątkowo z siebie zadowolony. Sądząc, że wygrał i już nic, ani nikt nie stanie mu na przeszkodzie do zdobycia Srebrnego blasku, dość szybko zrzucił z twarzy maskę zgnębionego, młodszego brata. Tancerce nie uszło wtedy uwadze, że jego własne oblicze również było pokryte świeżymi ranami. Krew, którą wcześniej widziała na jego skórze, nie była iluzją. Podobnie zresztą jak ta zdobiąca jego rękę.

– Wygląda na to, że władca Breavien nie jest niezniszczalny – wycedziła, po czym od razu skrzywiła się z bólu, bo nacisk miecza zmusił ją do zrobienia kolejnego kroku. Nie chciała ryzykować życiem na wpół przytomnego Fiena, nie pozostawało jej więc nic innego, jak tylko posłusznie poddawać się rozkazom. – Czyżby wielki Araven Hallvord tak bardzo nie radził sobie z młodszym bratem, że postanowił ukryć się za setką strażników?

Mężczyzna odwrócił głowę i zerknął na nią z tak duża pogardą, że aż się wzdrygnęła. Mimo to wytrzymała jego spojrzenie.

– Żeby twoje słowa faktycznie mnie dotknęły, musiałyby mieć dla mnie jakąkolwiek wartość – stwierdził, na powrót poświęcając swoją uwagę drzwiom. Uniósłszy dłoń, przejechał palcami po powierzchni kilku z widniejących na nich symboli. Znaki zapłonęły srebrem. Tafla szkła odpowiedziała na jego wołanie, bo wrota zaczęły się otwierać. – Zarówno ty, jak i Caladien jesteście zaledwie pionkiem. Nie stanowicie żadnej przeszkody.

– Skoro ani moje słowa, ani ja nie mamy wartości, dlaczego mnie pojmałeś? – zapytała, pijąc do tego, że od razu po nadejściu strażników, odebrał jej sztylet i spętał dłonie magiczną wstęgą. – Czyżbyś bał się nie tylko księcia?

Araven pchnął drzwi.

– Planowałem ten dzień od lat – oznajmił, kiwając głową na stojącego za nią strażnika. – Szczekanie Villmarskiej dziwki znaczy dla mnie tyle, co końskie łajno.

Marisse zacisnęła ręce w pięści.

– Więc dlaczego...?

– Dla satysfakcji – odparł niezrażony, zanim zdążyła dokończyć pytanie. – Mój brat odebrał mi dosłownie wszystko. Szacunek, posłuch u doradców, najbardziej zaufanych służących, rodzinę, moc... – Odgarnął z czoła zlepione krwią włosy. – Teraz ja odbiorę mu to, na czym najbardziej mu zależy. Będę zarzynał jego serce tak, jak zarzyna się świnię. Pokażę mu, co znaczy być rozszarpywanym od środka.

– Calden nigdy nie zrobił niczego świadomie – syknęła, usiłując wyplątać dłonie z magicznych okowów. Czuła pod skórą ciepło płynnego srebra. Poruszało się jej żyłami, kumulując w okolicy związanych nadgarstków. Gdyby tylko nauczyła się z niego korzystać, być może zdołałaby przepalić więzy. – Jest różnica między byciem ofiarą i katem.

Araven prychnął.

– Powiedz to swojemu księciu. – Odwrócił się i sięgnął ku jej dłoniom. Jednym silnym szarpnięciem przyciągnął ją do swojego ciała, a że od razu zaczęła się wyrywać, przyłożył do jej gardła gwiezdny sztylet. – Zabił swoją kobietę, a teraz bez opamiętania morduje moich strażników. Próbujesz bronić potwora, Marisse Evenghard. Bestii, która poi Astelską ziemię ludzką krwią.

Nie odpowiedziała na tę prowokację. Nie tylko dlatego, że po części kryło się w niej ziarno prawdy, lecz także przez wzgląd na sunące po jej skórze ostrze. Gdy tylko dotknęło jej szyi, znieruchomiała. Jeden nierozważny ruch, a broń przecięłaby jej gardło.

Araven także więcej się nie odezwał, więc w kompletnym milczeniu pokonali ostatni odcinek korytarza. Gdy już Marisse zaczynała sobie wmawiać, że ten nigdy się nie skończy, a jeśli nawet, to znajdą się na skraju jakiegoś bezdennego urwiska, z którego władca zrzuci zarówno ją, jak i Fiena, nagle pojawiły się przed nimi kolejne drzwi. Ponieważ Araven trzymał Marisse, więc nie miał jak ich otworzyć, jeden ze strażników postanowił go wyręczyć. Wszyscy wkroczyli do dużej, dobrze oświetlonej sali. Na tyle jasnej, że oślepiła dziewczynę na dobre kilkanaście sekund.

Gdy już przywykła do blasku, kolejne sekundy zajęło jej ogarnianie wzrokiem otoczenia. Spodziewała się wszystkiego, ale nie tego, że wkroczą do sali, która będzie łudząco podobna do tej, w której tańczyła i przeżyła swój pierwszy prawdziwy pocałunek z Caldenem. Światło, które z niej biło, nie pochodziło z lamp czy świec, ale ze zdobiących ją, srebrzystych zasłon, które zdawały się cieńsze od papieru. Połyskiwały, sprawiając wrażenie przyprószonych gwiezdnym pyłem i otaczały masywne, stare kolumny pokryte tysiącem niedających się odczytać symboli. Przypominały wzory widniejące na szklanych drzwiach, więc najpewniej stanowiły przedłużenie wiadomości, którą zostawili na nich ich twórcy.

Marisse zrobiła głęboki wdech, gdy jej spojrzenie padło na sklepienie pomieszczenia. Czarny sufit pokrywały srebrne gwiazdy, najbardziej fascynujące było jednak to, że tysiące ruchomych punktów zachowywało się tak, jak wcześniej zachowywały się ozdoby na rękojeści Jaśniejącej Gwiazdy. Poszczególne elementy zdawały się opadać lub biec po zaczarowanym niebie, niektóre wirowały, jeszcze inne znikały i pojawiały się na nowo. Marisse jeszcze nigdy nie widziała podobnego, zapierającego dech w piersi spektaklu. Żaden, najbardziej utalentowany człowiek nie byłby w stanie odtworzyć z podobną dbałością nocnego nieba. Żaden nie zdołałby kontrolować tak wielu niezależnych od siebie gwiazd.

W centralnej części sufitu znajdował się idealnie okrągły księżyc. Jego światło opadało kształtną łuną na kamienną posadzkę. W jej wnętrzu znajdowały się uwięzione przedmioty. Drobne, srebrne płatki róży, które unosiły się w powietrzu, zupełnie jakby lewitowały na subtelnych podmuchach wiatru lub były podbijane przez niewidoczne iskierki magii. Biła od nich przy tym tak niesamowita potęga, że pod Marisse już któryś raz tego wieczoru ugięły się nogi.

To nie były płatki zebrane z ogrodów. Te tutaj emanowały własną, niedającą się opisać mocą.

– Róża króla Edvana – wyszeptała, czym zwróciła na siebie uwagę Aravena. – Na Kedveh, ona naprawdę istniała.

Mężczyzna przez dłuższą chwilę przyglądał jej się z równie dużą intensywnością, a jaką ona wpatrywała się w płatki. Możliwe, że spodziewał się, iż powie coś więcej, ona jednak była w zbyt dużym szoku, aby wydusić z siebie kolejne słowa. Wiedziała, że ma rację, nie miała co do tego żadnych wątpliwości. To były płatki Edvana. Płatki wyrwane z róży podarowanej Koniczynie przez pierwszych Utalentowanych.

Cały ten czas miała pod nosem jeden z najpotężniejszych reliktów przeszłości.

– Więc mój brat opowiedział ci legendę – odezwał się w zamyśleniu Araven. – I znów. To wiele ułatwia.

Wepchnął Marisse głębiej do sali, w ostatniej chwili ratując ją przed potknięciem. Dziewczyna zachwiała się w jego objęciach, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Znów przy jej szyi znalazło się ostrze, więc w milczeniu usiłowała zapamiętać wszystkie szczegóły. Nie wiedziała, co dokładnie planuje władca, toteż wolała być przygotowana na każdą ewentualność. Nie mogła też zrozumieć, co stało się z Caldenem. Cele jego i brata były zbieżne, powinien być gdzieś w pobliżu.

Dość szybko uzyskała odpowiedź na oba dręczące ją pytania.

– Spójrz, kogo przyprowadziłem, bracie! – krzyknął Araven z mieszanką tryumfu i pogardy. – Może teraz zaczniesz się zachowywać, jak przystało na księcia i ugniesz się przed swoim królem!?

Marisse natychmiast otrzeźwiała. Nie bacząc na sztylet, zaczęła kręcić głową na wszystkie strony, aby zrozumieć, do kogo zwraca się mężczyzna. Nie musiała rozglądać się zbyt długo, gdyż w tym samym momencie opadła nałożona na pomieszczenie iluzja. Sala powiększyła się do niebotycznych rozmiarów, ujawniając nie tylko jej drugą połowę, ale także ukrywającą się w niej dużą grupę ludzi.

Pierwszą postacią, którą zobaczyła Marisse, była nieprzytomna Seviene Vertarth. Kobieta zwana Zwierciadłem na wpół siedziała, na wpół leżała, oparta o jeden z bocznych filarów. Dłonie miała luźno zwieszone wzdłuż ciała, ciemne, rozpuszczone włosy, okalały jej zakrwawioną twarz. Wydawała się przy tym tak blada, że obecnie jej przezwisko zdawało się adekwatne nie tylko przez wzgląd na niezwykłe talenty.

Dalej Marisse ujrzała coś o wiele bardziej absorbującego jej uwagę. Około piętnastu, może dwudziestu strażników stało w równych odstępach, trzymając ręce na czymś, co przypominało półprzeźroczystą taflę szkła. Bariera, bo inaczej nie da się tego nazwać, cięła pomieszczenie na dwie nierówne części. W jednej z nich znajdowali się Marisse, Fien, Araven i trzech strażników, w drugiej Vertarth i cała reszta jego obstawy.

A także coś, co zostało uwięzione za barierą.

Ma frohle – w języku Breavienczyków „moja piękna".

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top