Rozdział 31

Król wyjechał z miasta równie szybko, jak do niego wjechał. Gdyby nie incydent z Marisse, najpewniej jego przejazd przez centrum zająłby zaledwie kwadrans. I choć nie zrobił w jego trakcie nic, co byłoby naprawdę warte skomentowania, przez parę kolejnych dni ludzie nie mówili o niczym, jak tylko o tym, że sam Araven Hallvord zaszczycił ich małe miasto swoją obecnością.

I może Marisse nie miałaby im tego za złe, gdyby nie fakt, że sama także była na językach wszystkich, którzy takowe posiadali. Jak można się było spodziewać, jej publiczne upokorzenie i rozmowa z królem nie przeszły bez echa, przez co z dnia na dzień straciła w oczach mieszkańców. Dziewczyny z gospody nie nazywały jej już „bogatą szlachcianką". Wręcz przeciwnie. Tancerka otrzymała ten wątpliwy przywilej, że z jednego nieprawdziwego tytułu, awansowała na kolejny, zaczęto ją bowiem mianować „Villmarską dziwką".

Czy czuła się urażona tym i jemu podobnymi określeniami? Oczywiście, że tak. Czy poświęcała czas i energię, aby wyprowadzać ludzi z błędu? Prawdę mówiąc... nie. Wolała uchodzić za pannę do towarzystwa, niż zdradzić się z tym, jakie były prawdziwe powody jej pobytu w Astel. Wciąż trzymała się zresztą pocieszającej myśli, że już niebawem wróci do Villmar i o wszystkim zapomni.

Zapomnieć nie chciał jednak Joseph Evenghard, który dowiedział się o jej spotkaniu z królem jeszcze tego samego wieczora. Był wściekły, trudno jednak orzec, na kogo najbardziej. Na siebie, bo zaspał w tak ważnym dniu, na Marisse, bo poszła do miasta, gdzie naraziła się na duże niebezpieczeństwo, czy może na samego władcę Breavien, bo ten nie miał najmniejszych oporów, aby znieważyć jego córkę na oczach kilkuset postronnych osób? Bez znaczenia, na kim skupiała się jego złość, ważne, że od tego momentu pobyt w kraju przestał sprawiać mu jakąkolwiek przyjemność. Bez przerwy sugerował, że powinni wracać do Sulles i nie pojmował, dlaczego jego córka obstawała przy tym, aby zostać w mieście. Wciąż dopytywał ponadto, dlaczego wszyscy uważali Marisse za kochankę Breavieńskich władców.

Gdy w końcu się dowiedział, urwał temat i ani razu do niego nie powrócił. Myśl, że jego jedyna córka stała się kobietą, w dodatku za sprawą księcia, do reszty nim wstrząsnęła.

W ten sposób minęło parę kolejnych dni, które Marisse spędziła na przyjmowaniu kolejnych obelg i rozmyślaniu nad tym, w jaki sposób musiało przebiec spotkanie obydwu braci Hallvord. Nie wątpiła, że było burzliwe, ale odbyte z zachowaniem wszystkich zasad królewskiej etykiety. Liczyła, że Calden, który przebywał na swoim terenie, będzie w stanie zapanować nad emocjami i nie da się sprowokować egocentrycznemu władcy. W końcu mieli rozmawiać o jej pomyśle. Wszystko poszłoby na marne, gdyby plan nawiązania sojuszu, zniweczyły rodzinne spory.

Kogo próbowała oszukać? Stresowała się z zupełnie innych powodów. Aż za dobrze przyjrzała się oczom Aravena, aby teraz naiwnie zakładać, że potraktuje brata z należytym szacunkiem. Nawet jeśli to Calden przemieniał się w bestię, dopiero w spojrzeniu króla dostrzegła coś, co wzbudziło w niej prawdziwy strach.

Rządzę krwi.

– Marisse? – Ojciec znalazł ją tam, gdzie ostatnimi czasy bywała bez przerwy, a więc na tyłach ich gospody. Siedziała na jednym w pniaków, które służyły do cięcia drewna na opał. Nie było to może najwygodniejsze siedzisko, ale spełniało swoją funkcję. Znajdowało się ponadto w idealnym miejscu, bo mogła z niego dostrzec rosnący nieopodal las. Ten widok ją uspokajał. Był... stabilny.

– Jestem. – Uśmiechnęła się i zsunęła na dłonie rękawy białego swetra. Tego dnia zrezygnowała z wystawnej sukni na rzecz ojcowskich spodni i miękkiego golfu, który kupiła w jednym z okolicznych sklepów. Skoro i tak gorszyła każdego, kogo tylko się dało, nic nie stało na przeszkodzie, aby zszokować wszystkich jeszcze bardziej. – Stało się coś?

– Nie, ja tylko... – Joseph wydawał się zamyślony. Podszedł do niej i powiódł spojrzeniem w stronę lasu. – Chociaż w sumie chyba tak. Coś się stało, rybko.

Marisse zadarła głowę.

– Źle się czujesz? – zapytała z niepokojem.

– Co? Nie. Ja tylko... – urwał, po czym przymknął powieki. – Obiecaj, że znów nie znikniesz. Bez względu na wszystko będziesz pamiętała o starym ojcu.

– Chyba nie rozumiem. – Podniosła się z pieńka i chwyciła ojca za ramiona. Otworzył oczy, w których widniał smutek i niezrozumiała, bo niepodyktowana żadną konkretną emocją tęsknota. – Dlaczego mi to mówisz? Tato?

– Fien Kalavash – wyszeptał, jakby to miało wszystko tłumaczyć – Jest tutaj.

* * *

Marisse jeszcze nigdy nie pokonała drogi do miasta aż tak szybko. Biegła cały czas, nie zawracając sobie głowy ani brakiem oddechu, ani ogniem, który z czasem zaczął spalać jej obolałe nogi.

Dowiedziała się od ojca, że Fien zatrzymał się u medyka. Nie przyjechał sam, towarzyszył mu bowiem młody, jasnowłosy chłopak, który wyglądał, jakby umierał. Ojcu ten opis nic nie mówił, ona jednak od razu wiedziała, że wraz z bibliotekarzem w mieście pojawił się Deilan. Znów musiało mu się pogorszyć na tyle, że Fien nie widział innego wyjścia, jak tylko zabrać go na kolejne badania. Z tym, że tym razem jego podróż miała jeszcze jeden cel. Chciał odszukać Marisse. Pytał o nią w mieście i właśnie stąd pan Joseph, który był akurat w pobliżu, dowiedział się o jego obecności. I jakkolwiek wcale mu się to nie podobało, nie zamierzał zatajać tego faktu przed córką. Wszak on także był kiedyś młody. Może i zależało mu na ochronie jedynego dziecka, ale potrafił dostrzec oznaki zakochania.

– Proszę, nie pozwól, żeby książę znowu cię zranił. – Objął ją ojcowskim ramieniem. – Miłość potrafi być naprawdę bolesna.

Uśmiechnęła się do niego w sposób, który zawsze kojarzył mu się z uśmiechem jego ukochanej Altany. Był ciepły i pocieszający. Zupełnie jakby to ona chciała chronić jego, a nie na odwrót.

– Nie wierzę w miłość, tato – wyszeptała mu do ucha. – Ale wierzę w niego. I jeśli on uwierzy we mnie, być może któregoś dnia będę potrafiła nazwać łączące nas uczucie.

Chwilę później już jej nie było. Biegła na spotkanie swojemu przeznaczeniu.

* * *

– Fien! – krzyknęła, wpadając bez zapowiedzi do gabinetu pana Santre. Medyk, który przestraszył się jej nagłego wrzasku, poderwał się z krzesła, o mało go nie przewracając. Złapał się za serce, jakby sprawdzał, czy nie przeskoczyło na drugą stronę jego piersi. – Gdzie on jest?!

– Na bogów, dziewczyno – odetchnął Santre. – Nie krzycz tak, z łaski swojej. Nikt tu nie jest głuchy.

– Jest tu? – chciała wiedzieć, rozglądając się po pomieszczeniu. Była cała mokra i nie czuła nóg, ale nie to było najważniejsze. – Fien, czy on... naprawdę tu jest?

Mężczyzna pokiwał głową. Wciąż krzywił się na dźwięk jej podniesionego głosu.

– W sąsiedniej sali. Pan Routte dostał gorączki, więc podałem mu leki na jej obniżenie. Miałem w międzyczasie paru innych pacjentów, więc pan Kalavash zaoferował, że zostanie, aby upewnić się, że zadziałają. Od kilku dobrych godzin czuwa przy jego łóżku.

Niewiele myśląc ruszyła w stronę pierwszych lepszych drzwi. Nie znała rozkładu przybytku, toteż nie miała pojęcia, w którą stronę powinna się udać. Czy ją to zatrzymało? W żadnym razie. Była wystarczająco zdeterminowana, aby przeszukać cały budynek. Choćby się waliło i paliło, musiała zamienić z Fienem choć kilka zdań.

Po paru nieudanych próbach, w końcu trafiła do niewielkiej sali, w której stały cztery, świeżo zaścielone łóżka. Poprawka, trzy, bo na jednym z nich, tym ostatnim i wciśniętym w najdalszy róg pomieszczenia, leżał młody mężczyzna z burzą jasnych włosów. Pasma rozsypały się wokół jego głowy, tworząc coś na wzór złotej aureoli. Marisse od razu skojarzyły się z postaciami rodem z kościelnych witraży. Z tą tylko różnicą, że właścicielowi długich i nad wyraz pięknych kosmyków daleko było do boskiego wysłańca. Jeśli już to do kukły, która zerwała się ze sznurków i runęła z hukiem na drewnianą podłogę.

Deilan miał zamknięte oczy, ale jego regularnie unosząca się i opadająca klatka piersiowa sugerowała, że po prostu spał. To nieco uspokoiło tancerkę, która już bez żadnych oporów przeniosła wzrok na czuwającą przy łóżku postać. Fien siedział na niewygodnym drewnianym krześle i najpewniej robił wszystko, aby samemu nie stracić przytomności. Zgarbiony, z głową pochyloną pod naprawdę nieludzkim kątem, wyglądał jak cień człowieka, aniżeli królewski bibliotekarz. Jego jasne, zazwyczaj niesfornie zmierzwione włosy, wciąż były potargane, ale o wiele mniej naturalnie niż zwykłe. Z nerwów musiał wielokrotnie przeczesywać je palcami.

– Fien – wyszeptała, czując, jak coś ściska ją za serce. Gdy uniósł wzrok, aby zobaczyć, kto wszedł do pomieszczenia, od razu zwróciła uwagę na jego chorobliwie blade policzki. – Na bogów, Fien...

Od ich pożegnania w Astel nie minęło wiele czasu, mimo to, patrząc na zmizerniałego mężczyznę, odniosła wrażenie, jakby nie widziała się z nim całe wieki. Zmienił się w stopniu, którego nie potrafiła zrozumieć. Jakby spotkali się nie po kilku tygodniach, lecz długich, pełnych udręki latach.

– Marisse – odezwał się wypranym z emocji głosem. Jego tęczówki były szare, a nie tak jak zwykle, jasno niebieskie. Oczy także miał inne, bo podkrążone i pozbawione zwyczajowej wesołości. – Cieszę się, że cię widzę.

Nawet jeśli faktycznie tak było, jego mina zdawała się temu przeczyć. Był zbyt zmęczony, aby jego reakcje nosiły ślad jakiegokolwiek entuzjazmu. Nie tylko na nie był jednak obojętny, bo w poważaniu wydawał się mieć także swój obecny strój. Składały się na niego pomięta koszula, przydługa, brązowa kamizelka i ciemnozielone spodnie o wyjątkowo dziwnym kroju. W połączeniu z kilkudniowym zarostem, całość prezentowała się naprawdę żałośnie.

– Co się z tobą stało? – Podeszła i obejrzała mężczyznę z każdej strony. Dopiero, kiedy upewniła się, że nie ma żadnych widocznych obrażeń i przez kolejne parę minut zdoła ustać na nogach, przysunęła się, aby go objąć. – Wyglądasz, jakbyś wpadł pod galopującego konia.

– I nie inaczej się czuję. – Odwzajemnił uścisk. Jego klatka piersiowa zadrżała od nerwowego, nieco wymuszonego śmiechu. – Trochę się zaniedbałem.

– Trochę?

– W porządku, może trochę bardziej niż trochę. Od kilku dni nie spałem, nie miałem też okazji wziąć porządnej kąpieli. Mam nadzieję, że z tego wszystkiego w moich włosach nie zalęgły się wszy. Daję słowo, od jakiegoś czasu wydaje mi się, że coś po nich pełza.

Marisse, której wcale nie było do śmiechu, odsunęła się, aby móc obdarzyć go śmiertelnie poważnym spojrzeniem. Ponieważ wziąć trzymała go za ramiona, wyczuła, jak napinają się jego mięśnie.

– Fien, co się dzieje? Czy w pałacu... – urwała i ściszyła głos, choć nie było nikogo, kto mógłby ich podsłuchiwać – czy wszystko jest w porządku? Co z Caldenem? No i z Deilanem – dodała szybko, czując się winna, że najpierw zapytała o księcia, aniżeli leżącego w tej samej sali chłopaka. – Jak on się czuje?

Fien obejrzał się na śpiącego Deilana. Z ciężkim westchnięciem pokręcił głową.

– Nie wiem – wyznał po chwili zawahania. Przyłożył dłoń do czoła, jakby badał, czy sam nie dostał z tego wszystkiego temperatury. – Nic już nie wiem, Marisse. Calden mnie nie słucha, Dei czuje się coraz gorzej... Wczoraj wieczorem trzy razy tracił i odzyskiwał przytomność. Już myślałem, że nie dotrzemy do Santre na czas.

Marisse przygryzła wargę. Mając w pamięci to, jak bardzo Fien był zżyty z Deilanem, nie potrafiła wyobrazić sobie targających nim w tej chwili emocji. Dodatkowo musiał potęgować je fakt, że opuścił Astel, w którym od kilku dni stacjonował król i jego świta.

– Ale już jest lepiej? – dopytywała, dochodząc do wniosku, że o sytuację w pałacu zapyta później, w nieco bardziej dogodnym momencie. Chociażby wtedy, gdy bibliotekarz zdoła dojść do siebie na tyle, aby być w stanie zapanować nad opadającymi powiekami.

– Nie mam pojęcia. – Jakby czytając w jej myślach, Fien przetarł podkrążone oczy. Skrzywił się, gdy opuszczając rękę, jego palce natrafiły na szorstki zarost. – Sentre mówi, że leki nieco go ustabilizowały. Gorączka też spadła, choć niezupełnie, co wyjątkowo mnie martwi. Z reguły objawy choroby mijały równie szybko, jak się pojawiały. Ostatnimi czasy bardzo mu się jednak pogorszyło. Zupełnie jakby coś je potęgowało.

– Może to przez kontakt ze srebrem? – zasugerowała ostrożnie. – Co jeśli jego ciało reaguje w ten sposób na Astelską magię?

Pokręcił głową,

– Chorował dużo wcześniej, jeszcze zanim się poznaliśmy. Zanim w ogóle zabrałem go do zimowego pałacu – odparł i chyba uznał, że nie ma sensu kryć się dłużej ze zmęczeniem, bo obrócił się i ruszył w stronę krzesła. Ciężko na nie opadłszy, wcisnął twarz w dłonie. – Czuję się tak niesamowicie bezradny, Marisse. Tak okropnie bezużyteczny.

Podeszła i położyła mu dłoń na ramieniu.

– Nie jesteś bezużyteczny. – Spojrzała na leżącego na łóżku Deilana. Gdyby nie Fien, chłopak nie otrzymałby specjalistycznej pomocy. Mało tego, niemal na pewno nie miałby tak dobrej opieki i nie mógłby odsypiać po długiej batalii z gorączką. – Robisz bardzo wiele, Fien. Nie tylko dla Deilana, ale i dla Caldena.

W reakcji na jej słowa zaśmiał się tak histerycznie, że przez chwilę podejrzewała, iż brak snu i ciągłe zamartwianie się o przyjaciela, doprowadziły go na skraj szaleństwa.

– Robię? Co takiego robię? – zapytał, na powrót unosząc głowę. W jego oczach czaił się jawny wyrzut. – Zostały trzy dni, a ja siedzę jak ten stary osioł i się nad sobą użalam. To przeciwieństwo robienia czegokolwiek, co można by nazwać pożytecznym!

Słowa, które wypowiedział, zdecydowanie przykuły jej uwagę.

– Trzy dni? – podchwyciła, zsuwając dłoń z jego twardniejącego ramienia. – Do czego? Co ma się wtedy wydarzyć?

Zacisnął wargi, jakby przyłapała go na mówieniu o czymś, o czym zdecydowanie nie powinien się wypowiadać. Może chodziło o jakieś nadchodzące wydarzenie, które miało mieć związek z Caldenem i jego starszym bratem, a może to sam Fien miał tajemnice, którymi zwyczajnie nie chciał się z nią dzielić. Nie wiedziała tego i właśnie z tego względu nie zamierzała tak łatwo odpuścić. Gdyby chodziło o błahostkę lub kogoś, kto był jej w stu procentach obojętny, nie drążyłaby tematu. Ponieważ jednak sprawa mogła, a raczej na pewno tyczyła się księcia, wszystko robiło się o wiele bardziej skomplikowane.

– Co stanie się za trzy dni? – powtórzyła, marszcząc brwi i żałując, że los nie obdarzył jej równie przerażającą charyzmą co króla Breavien. Zapewne, gdyby spojrzała na Fiena wzrokiem, którym sama została obdarzona te parę dni temu na rynku, bibliotekarz zaraz by się złamał i wyznał jej całą prawdę. – Fien?

Mężczyzna przez dłuższą chwilę bił się z myślami. Domyśliła się, że rozważał, czy na tym etapie będzie się jeszcze w stanie jakoś wyłgać, ale chyba ostatecznie doszedł do wniosku, że nie, bo z jego twarzy zniknęły wszelkie dotychczasowe emocje. Pozostały wyłącznie zmęczenie i rezygnacja.

– Odbędą się urodziny księcia – oznajmił, sięgając do kołdry, którą był przykryty Deilan. Podciągnął ją nieco wyżej, aby dokładnie zakrywała ramiona śpiącego chłopaka. – Dokładnie za trzy dni Calden skończy dwadzieścia pięć lat.

Marisse zmarszczyła brwi. Urodziny?

Poczuła się nie tyle zdziwiona, co wręcz rozczarowana, że nie chodziło o nic więcej. Bazując na tym, jak zachowywał się i nosił Fien, była skłonna założyć, że będzie jej miał do przekazania jakieś wyjątkowo tragiczne wieści. Spodziewała się każdej, nawet najgorzej z możliwych wiadomości. Nie tego, że książę będzie świętował swoje urodziny.

Początkowo nie zrozumiała, dlaczego bibliotekarz wypowiedział ostatnie słowa z tak dużą powagą. Przecież nie mogło chodzić wyłącznie o to, że nie zdąży wrócić na przyjęcie, znał zbyt wiele sekretów księcia, aby przejmować się podobnymi błahostkami. Co jednak, jeśli właśnie o to chodziło? Może zależało mu na obecności u boku księcia, bo cały ten czas był nieobecny? A może zwyczajnie doszedł do wniosku, że Calden nie powinien obchodzić urodzin wyłącznie w towarzystwie znienawidzonego brata i jego nieprzyjemnej świty?

Prawdę mówiąc, nie była zadowolona, że się o tym dowiedziała. Spędziła z Caldenem mnóstwo czasu, a ten ani razu nie zająknął się choćby słówkiem o swoich nadchodzących urodzinach. Jako książę znał obyczaje panujące w pozostałych krajach Koniczyny, musiał więc wiedzieć, że w Villmar świętowano je nad wyraz hucznie. Dzień narodzin dziecka uznawano za moment, w którym kształtowały się pierwsze zalążki jego talentu, był więc obdarowywany prezentami i dokładnie przez wszystkich obcałowywany. W ludziach istniało bowiem głęboko zakorzenione przekonanie, że jeśli maluch nie otrzyma błogosławieństwa od każdego członka rodziny (a często także i od sąsiadów), to urażeni bogowie odmówią mu dostąpienia zaszczytu posiadania talentu.

Talentu...

– Czekaj... – Przyłożyła dłoń do ust, gdy nagle dotarło do niej, dlaczego Fien reagował w ten, a nie inny sposób. – Dwadzieścia pięć lat?

Skinął głową.

– Ale to by oznaczało... – Spojrzała na niego z przerażeniem. – To by oznaczało, że on... że już za trzy dni...

– ...ustabilizują się jego talenty? – dokończył, podnosząc głowę. – Tak. Moce Caldena nabiorą jednoznacznego wyrazu. Już nikt ani nic nie będzie w stanie na nie wpłynąć. Zostaną takie, jakimi są teraz. Potężne i nieokiełznane.

Marisse zrobiła chwiejny krok w stronę sąsiedniego łóżka. Pod wpływem jej ciężaru, pościel natychmiast się wygięła, a materac zaczął wydawać ostrzegawcze skrzypnięcia. Nie zauważyła tego, jej umysł zasnuła mgła.

– Moc Caldena jest ściśle związana ze srebrną klątwą – zaczęła, usiłując sobie to wszystko poukładać. Dwadzieścia pięć lat... Jak mogła zapomnieć o czymś tak ważnym? – Wciąż zmienia się w bestię. Niby jak on to sobie wyobraża?

Fien zacisnął palce na krawędzi kołdry, pod którą leżał Deilan.

– Właśnie w tym rzecz, że nie wyobraża – wyszeptał, z trudem panując nad głosem. Brzmiało to tak, jakby nie wiedział, czy najpierw powinien zacząć krzyczeć, czy od razu przejść do płaczu. – Ty nadal nic nie rozumiesz, Marisse. Calden już dawno się poddał. Latami usiłował zapanować nad tą przeklętą mocą. Dyskutował z królewskimi doradcami, brał silne leki, trenował do utraty przytomności, zasięgał porad najlepszych medyków i najgorszych możliwych szarlatanów. Bez względu na to, jak bardzo się starał, nie był w stanie zapanować nad srebrem.

Marisse spuściła wzrok.

– Wiem, że nie daje sobie rady – odparła, drapiąc paznokciami materiał spodni. Wspominanie o księciu, zwłaszcza w świetle tego, o czym się właśnie dowiedziała, sprawiało jej niemal fizyczny ból. – Wiem też, że ta moc go wyniszcza i sprawia, że bez przerwy wszystkich od siebie odpycha. Że nie jest w stanie normalnie funkcjonować.

Fien odetchnął, aby choć trochę się uspokoić, po czym przesunął nieznacznie jedną z trzymanych na pościeli dłoni. Gdy jego palce natrafiły na palce Deilana, delikatnie je uścisnął.

– Zdążyłaś poznać go na tyle, żeby zrozumieć jego ból. Nie masz jednak pojęcia, dlaczego zachowuje się w ten a nie inny sposób. Co nim kieruje.

Marisse także poruszyła rękę, z tym, że wyłącznie po to, aby unieść ją do własnej piersi. Powoli zaczynała rozumieć, dlaczego Calden zdecydował się oddać jej swój najcenniejszy skarb. Shavatha była niewielka i materiałowa, a mimo to z każdą chwilą stawała się coraz cięższa.

– Skrzywdził Belle.

– Nie było nikogo, kogo kochałby równie mocno – przyznał, sunął palcami po knykciach jasnowłosego chłopaka. – Ani wcześniej, ani później.

W pewnym momencie Deilan poruszył się pod wpływem tego subtelnego dotyku. Choć się nie obudził, Fien zabrał rękę, aby mógł dalej w spokoju odpoczywać. W jego spojrzeniu pojawiło się jakieś nowe, trudne do opisania uczucie.

– Sądziłem, że po Belle nie będzie nikogo, kto zdoła przebić się przez jego barierę – wyznał, odwracając się ku Marisse. – W swojej desperacji jeździłem po całym świecie. Liczyłem, że znajdę dość podobną dziewczynę. Równie piękną, inteligentną i utalentowaną. Taką, która nie da za wygraną, jak tylko ten dureń ujawni przed nią swoje prawdziwe oblicze.

Zacisnęła wargi, darując sobie uwagę, że z jej perspektywy ten plan wydawał się mocno naciągany. Nie miała ponadto żadnej pewności, czy mówiąc o „prawdziwym obliczu" Caldena, miał na myśli wizerunek cierpiącego, gwałtownego mężczyzny, czy przerażającej bestii o srebrnych rogach? W końcu ani jeden, ani drugi, nie był idealny.

– Prawda jest taka, że w swojej ogromnej naiwności, liczyłem, że uda mi się ją zastąpić – rzucił z goryczą. – Wiem, jak okropnie to brzmi, ale minęło już przecież tyle czasu. Myślałem...

– Że Calden zdoła o niej zapomnieć? – przerwała mu. – Że nie skrzywdzi kolejnej, bogom ducha winnej dziewczyny, bo w dobrej wierze, zalepisz jego rany słodkimi plastrami miodu?

Westchnął.

– Bycie dobrym człowiekiem nie zawsze idzie w parze z byciem dobrym przyjacielem. – Podniósł się z krzesła. – Tak bardzo skupiłem się na tym, co mogę zrobić, aby zapomniał o bólu, że w pewnym momencie stałem się ślepy na faktyczne potrzeby innych. Nie zrobiłem nic, aby zapewnić wam bezpieczeństwo, nie zdołałem też przekonać Caldena, że powinien wybaczyć sobie to, co zrobiła bestia. Ja... zwyczajnie go zawiodłem.

– Nie mów tak. – Zacisnęła wargi. Stał przed nią, bezbronny i zmęczony, a mimo to wciąż wyrzucał sobie, że nie zrobił wystarczająco dużo, aby pomóc jednej z dwóch najbliższych sobie osób. Jeśli uważał, że nie ma prawa nazywać się dobrym przyjacielem, to kto właściwie je miał? – Chciałeś dobrze.

– Chciałem? – Zrozpaczony mężczyzna, powiódł spojrzeniem w stronę łóżka. – Kiedy Deilan słabnie, od razu podaję mu leki. Próbuję go uspokoić, dbam, żeby nie dostał gorączki i pilnuję, aby nie stracił świadomości. Jeśli i to nie pomaga, zabieram go do medyka. Robię wszystko, byle tylko znów stanął na nogi. Dlaczego nie jestem w stanie pomóc w ten sam sposób Caldenowi? Dlaczego za każdym razem, gdy wykazuje oznaki słabości, akurat nigdy nie ma mnie w pobliżu? Znikam z Astel jak jakiś tchórz.

– Nigdy nie jest za późno na to, żeby komuś pomóc. Jeśli nie zrobiłeś tego wcześniej, spróbuj teraz. Na pewno jest jakiś sposób.

Pokręcił głową.

– Ja już w niczym nie zdołam mu pomóc. – Podszedł do okna i przycisnął dłoń do zimnej szyby. Miał tak ciepłą skórę, że pod wpływem tego dotyku, na tafli szkła pojawiła się biała obwódka. Otoczyła jego palce, tworząc wyraźny ślad z pary. – Musi to zrobić ktoś inny. Ktoś, kto podobnie jak on, będzie w stanie zapanować nad srebrem.

Rozchyliła wargi. Gdy Fien na powrót się odwrócił, na jego twarzy malowała się determinacja.

– Wiesz kto, Marisse. Oboje wiemy.

* * *

Caladien nie mógł podnieść się od stołu.

Nawet nie tyle, że nie mógł, bo nogi odmówiły mu posłuszeństwa lub ktoś mu zakazał, ile dosłownie nie był w stanie tego zrobić. W zaskoczeniu wpatrywał się w pokryty srebrem pęd, który kończył się na kilka centymetrów od jego talerza.

Kilka sekund wcześniej ten sam pęd rozbił szybę w oknie i wcisnął się przez nie do pogrążonej w mroku jadalni. Runął następnie na podłogę i rozrastając się do niebotycznych wręcz rozmiarów, zaczął pełznąć po niej w stronę stołu, dokładniej ku dwóm siedzącym przy nim mężczyznom. Żaden z nich się nie poruszył. Caladien, ponieważ był zbyt zmęczony doskwierającym mu bólem, Araven, gdyż królowi nie wypadało uciekać przed pierwszymi lepszymi chwastami. Nawet tymi, które były pokryte tysiącem ostrych kolców i toczyła je mniej niebezpieczna, magiczna choroba.

Służący i strażnicy Aravena nie wiedzieli, jak zareagować, stali więc przy ścianach, usiłując nie spanikować. Paru mężczyzn, tych bardziej porywczych i skorych do obrony swojego władcy, sięgnęło po miecze i rzuciło się na pędzący ku niemu pęd. Powstrzymał ich gestem dłoni. Tak samo powstrzymał zresztą chwilę później samą roślinę, która znieruchomiała i zaczęła usychać. Było już jednak za późno na udawanie, że nic się nie wydarzyło. Sztućce i talerze pospadały na podłogę, granatowy obrus podszyty srebrnymi nićmi, został brutalnie rozdarty pod wpływem szarpiących zań kolców. Nie mówiąc już nawet o gigantycznym, gnijącym pędzie, który ciągnął się przez całą długość stołu, niczym odcięty smoczy ogon lub dogorywający wąż morski.

Araven cmoknął.

– Nadal uważasz, że zdołasz nad tym zapanować, bracie? – Wsunął dłoń między ostre ciernie, aby sięgnąć po uwięziony wśród nich kielich z winem. Jakimś cudem nie został potrącony, więc trunek ocalał. – Jak na moje, już teraz wszystko wymyka ci się spod kontroli.

Wysunąwszy dłoń, bez wahania upił łyk słodkiego napoju. Nie zważał ani na wirujące wokół stołu drobiny srebra, ani na minę księcia, który w reakcji na jego słowa, zacisnął ręce w pięści.

– Nie oddam ci tej mocy – wycedził przez zęby. – Dopóki jest w moim posiadaniu, zabija tylko mnie. Gdyby udało ci się ją przejąć, zginęliby wszyscy oprócz ciebie.

Araven nie przejął się jadem w jego głosie. Wzruszywszy ramionami, odstawił kielich i rozsiadł się wygodniej na krześle.

– Ojciec przewraca się w grobie, widząc, że nie tylko marnujesz moc naszych przodków, ale jeszcze do tego wszystkiego doprowadzasz do ruiny siebie i zimowy pałac.

– Tobie jest to przecież na rękę – zauważył Caladien. – Tylko czekasz, aż umrę, żeby móc bez żadnych przeszkód wyciągnąć ze mnie całe srebro.

– Bardzo nisko mnie cenisz, bracie.

Oczy księcia zwęziły się do wielkości cieniutkich szparek.

– Nisko? Naprawdę, Ren? Ile razy nasyłałeś na mnie swoich skrytobójców? Jak często kazałeś wypuszczać do tutejszych lasów wygłodniałe niedźwiedzie i zdziczałe wilki, licząc, że któryś z nich w końcu mnie rozszarpie? Ile pieniędzy ze skarbca poświęciłeś na opłacenie najemników gotowych targnąć się na moje życie?

Araven przejechał językiem po wnętrzu dolnej wargi.

– Sugerujesz, że dołożyłbym sobie tyle trudu, aby cię zabić?

– Nie muszę. Robisz to, od dnia, w którym dowiedziałeś się, że to nie ty odziedziczyłeś moc naszego ojca.

– Nie był moim ojcem – warknął władca. – Co nie zmienia faktu, że ta magia po prostu mi się należy. Zmarnowałem pół życia na naukę tego, jak ją opanować. Nie masz prawa jej sobie teraz przywłaszczać.

– Jakbym miał na to jakikolwiek wpływ.

– Masz. Wystarczy, że w końcu się poddasz.

– Taki jesteś niecierpliwy? – Caladien spuścił wzrok na blat stołu. Jego kielich nie miał tyle szczęścia, co kielich jego brata, bo leżał na boku, na którym pojawiła się brzydka, podłużna rysa. Wino, które zdążyło w całości wsiąknąć w obrus, utworzyło na ciemnej powierzchni brzydką plamę. – Do moich urodzin zostały trzy dni. Czekałeś tyle lat, to chyba zdołasz poczekać jeszcze tę parę dni.

Araven opuścił dłoń pod stół. Zacisnął palce na rękojeści miecza, z którym nie rozstawał się, od dnia przybycia do zimowego pałacu. Zupełnie jakby oczekiwał, że młodszy brat prędzej czy później da się sprowokować i zamieni się przed nim w potwora.

Że dzięki temu będzie miał pretekst, aby zaatakować go dużo wcześniej, niż w dniu dwudziestych piątych urodzin.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top