Rozdział 30

Strażnicy wyjechali jakiś czas później. Nie ci, którzy przez ostatnie kilka dni zaroili się w mieście niczym ćmy kuszone światłem, lecz ci wysłani za Marisse na granicę łączącą Breavien z Villmar. Do tej pory, za namową tancerki, nie wychylali się zbyt często, toteż ani ona, ani pan Joseph nie odczuli początkowo ich nagłego braku. Dopiero z czasem zaczęli pojmować, że obecność strażników, nawet tych najbardziej dyskretnych, faktycznie miała znaczenie. Okazało się, bowiem, że skutecznie odstraszała od nich właściciela gospody. No, może nie tyle znowu odstraszała, co trzymała go na możliwy do zaakceptowania dystans.

Gdy zniknęli, zaczęły się nagminne pytania o dodatkowe pieniądze. Mężczyzna bez przerwy wymyślał wymówki, przemawiające za tym, aby Marisse dzieliła się z nim zawartością swojej sakiewki. A to trzeba było naprawić nieszczelne okno w sypialni pana Evengharda, a to, podczas bardzo ubogich treningów, Marisse wybiła (ponoć) obcasem dziurę w podłodze, a to ktoś musiał pokryć koszta ich sowitych kolacji. Oczywiście na nic zdały się tłumaczenia, że okno w pokoju przepuszczało powietrze na długo przed tym, nim Joseph postanowił go wynająć, a sama Marisse, jeśli tańczyła, robiła to wyłącznie na bosaka. Nawet argument z kolacją był niedorzeczny, gdyż od paru dni żadne z nich nie jadało w gospodzie. Zauroczeni lokalną kuchnią, stawiali na wizyty w piekarniach i cukierniach.

Pieniędzy ubywało, choć zapewne nie tak szybko, jak oczekiwałby tego właściciel miejscowego przybytku. Pan Evenghard, jako były kupiec, doskonale wiedział, jak się o wszystko targować, Marisse z kolei miała zbyt mało cierpliwości, aby dać się przegadać, a tym bardziej oszukać. Koniec końców, nie minęło dużo czasu, a oboje znaleźli się na językach bardzo wielu osób. Niektórzy mówili o nich przez wzgląd na ich niecodzienne zachowanie, inni kojarzyli ciągnące się za Josephem, znane nazwisko. Grunt, że po około tygodniu nie było nikogo, kto nie wiedziałby o istnieniu Evengharda i jego pięknej, ale jak na złość wyjątkowo utalentowanej córki.

Jeśli Marisse zakładała, że uda jej się spędzić kolejne parę tygodni, pozostając anonimową, to bardzo się przeliczyła. Rozpoznawało ją już tak wiele osób, że równie dobrze mogła udać się do miasta, aby zatańczyć na głównym placu jeden ze swoich płomiennych układów. Na tym etapie jej umiejętności nikogo by nie zaskoczyły. Możliwe nawet, że co poniektórzy mniej zachowawczy i przeciwni magii obserwatorzy, rzuciliby jej do sakiewki parę monet. Breavieńczycy może i nie przepadali za talentami, ale ich niechęć uzewnętrzniała się jedynie wtedy, gdy te zaczynały im zagrażać. Na co dzień, jeśli nie musieli, raczej nie wychylali się ze swoimi opiniami. Na pozór wydawało się więc, że nie było nikogo ani niczego, co mogłoby zatrząść fundamentami lokalnej społeczności.

Tak przynajmniej sądziła Marisse do momentu, w którym po okolicy nie rozeszła się wieść, że niebawem przez miasto będzie przejeżdżał król.

– Faria mówiła, że udało jej się podsłuchać rozmowę dwóch podpitych strażników. – Usłyszała któregoś poranka po wyjściu z sypialni. – Król wraca ponoć z Pogranicza. Był z wizytą w Akademii Złota i Srebra i teraz wybiera się na kilka tygodni do zimowego pałacu. To takie niesamowite!

Marisse zatrzymała się na schodach i przycisnęła do piersi nabrzmiały, brązowy worek. Akurat wybierała się do centrum z zamiarem odszukania okolicznego krawca. Liczyła, że ten będzie w stanie przerobić kilka jej wystawnych sukienek, zależało jej bowiem na kreacjach, które nadadzą się do noszenia podczas intensywnych treningów.

Teraz, w obliczu słów, które padły, wizyta u krawca stała się dla niej drugorzędną kwestią. Araven złożył wizytę w Akademii? Co tam robił? Zwłaszcza teraz, gdy krajowi groził konflikt z Merthen.

Już jakiś czas temu, w jednej z rozmów, Marisse podzieliła się z ojcem informacją na temat problemów królestwa. Była ciekawa, co zrobiłby na miejscu tutejszego władcy i czy jej pomysł z nawiązaniem sojuszu z Villmarczykami, aby móc zaoferować Merthenczykom nowe układy, miał w jego mniemaniu jakąkolwiek rację bytu. Wiedziała, że ojciec podejdzie do tematu zupełnie od innej strony, niż Calden, który osobiście nie miał raczej zbyt dużego doświadczenia z żeglugą czy wymianą towarów.

Na szczęście pan Evenghard doszedł do wniosku, że jej pomysł można było uznać za dobry. Ryzykowny (jak zresztą każdy plan mający na celu załagodzić sytuację w danym kraju), a także skomplikowany (bo wymagający nawiązania kontaktów nie z jednym, ale aż dwoma władcami), ale z pewnością godny rozważenia.

Liczyła, że Araven Hallvord był podobnego zdania, skoro zdecydował się przedyskutować go z bratem.

– Myślisz, że król będzie się chciał zatrzymać w naszej gospodzie? – Z zamyślenia wyrwał ją rozmarzony, damski głos. – Wyobraź sobie, że usiądzie przy którymś z tych stołów. Albo, że spodoba mu się któraś z nas i zażyczy sobie wziąć ją na górę!

– Dajże spokój, Fall. – Uwaga została zbyta głośnym śmiechem. Najwyraźniej rozmawiające kobiety nie przejmowały się tym, że ktoś może je usłyszeć, bo nawet nie zawracały sobie głowy, ściszaniem głosu. – Marzenie ściętej głowy. Król Araven nigdy nie zajdzie do takiego miejsca. Tym bardziej nie zainteresuje się żadną z nas. Gustuje w cycatych, wyperfumowanych szlachciankach, co mu po jakichś tam kelnerkach?

Marisse uniosła brwi. Starając się nie narobić hałasu, zeszła nieco niżej, aby zobaczyć, kogo właściwie podsłuchuje. Dwie młode dziewczyny prowadziły rozmowę przy jednym z pustych stołów. Korzystały z okazji, że o tej porze w przybytku nie przebywało zbyt wielu klientów. Na sali towarzyszyli im co najwyżej ci, którzy jedzeniem usiłowali zagłuszyć bulgotanie wypitego poprzedniego wieczoru alkoholu.

– Ja tam słyszałam, że nie stroni i od kelnerek – mruknęła ciemnowłosa kelnerka, ewidentnie dotknięta komentarzem towarzyszki. Odłożyła ścierkę i wytarła ręce o fartuszek zdobiony pomarańczowo-żółtą koronką. – Zresztą... zawsze możemy wpaść w oko któremuś z jego strażników. Już teraz w mieście kręci się masa przystojnych mężczyzn.

– I jakoś dotąd żaden nie zwrócił na ciebie uwagi – parsknęła tamta. – Wszyscy interesują się tą całą Evenghard. Dobrze ubrana, bogata, a i figurę ma niczego sobie. Kwestia czasu, zanim któryś zdezerteruje, byle szybciej zaciągnąć ją przed ołtarz.

– No i te jej talenty – mruknęła ciemnowłosa, tracąc resztki dobrego humoru. – Podobno tańczy tak często, że zdziera sobie nogi aż do krwi. Gdy parę dni temu Eltan poprosił ją do tańca, zrobiła w jego ramionach tyle obrotów, że nieomal zemdlał.

Marisse jeszcze bardziej ściągnęła brwi. Nie przypominała sobie takiej sytuacji, nie znała też żadnego Eltana. Co zaś tyczy się strażników, to owszem, rzuciło jej się w oczy, że ci posyłają jej zaciekawione spojrzenia, ale jeszcze nigdy na żadne nie odpowiedziała. Tym bardziej zaskoczyło ją, że zainteresowanie ze strony umundurowanych mężczyzn, nawet takie nieodwzajemnione, przykuło uwagę dziewcząt z miasta. No i fakt, że uważały ją za bogatą... Podejrzewała, że gdyby wiedziały, skąd ma te wszystkie piękne suknie i pieniądze, ich uwagi stałyby się jeszcze złośliwsze.

„Niedostępna dziewczyna, którą uwiódł pierwszy lepszy książę" – pewnie tak by o niej mówiły. Jak nic uznałyby, że uległa mu wyłącznie przez wzgląd na wysoki status.

– Ja słyszałam, że tak bardzo chce zrobić wrażenie na naszych mężczyznach, że już parę razy usiłowała zerwać przed nimi te swoje wymyślne suknie. – Gdzieś w dole rozległo się oburzone westchnięcie. – Przed Eltanem podobno też próbowała się rozbierać, ale powstrzymał ją w ostatniej chwili. Tańczyli, a ona nagle nachyliła się do spódnicy i wsunęła pod nią ręce, aby pozbyć się z nóg pantofli! Pantofli, wyobrażasz sobie? Przy wszystkich. Jakby ktokolwiek pragnął oglądać te jej spocone stopy.

– Nigdy nie zrozumiem Villmarczyków.

– Ja tak samo.

– Ale wracając do tematu – ożywiła się ta, która została wcześniej nazwana Fall. – Myślisz, że jest jakaś szansa, choćby tyciusieńka, że król zatrzyma się u nas na spoczynek? Po drodze do zimowego pałacu nie ma zbyt wielu innych miast. Niemożliwe, że będzie jechał bez przerwy przez tyle dni.

– Kto wie. Niedaleko jest Idora.

– W Idorze nie ma tak dobrych pączków i ciast.

Z tym akurat Marisse musiała się zgodzić. W przeciwieństwie do kelnerek, liczyła jednak na to, że władca Breavien nie zdecyduje się zatrzymywać w tym samym mieście co ona.

Zacisnęła palce na worku, który nagle zaczął jej niesamowicie ciążyć. A może właśnie wręcz przeciwnie, chciała tego? Pragnęła stanąć w twarz z mężczyzną, który tak bardzo nienawidził swojego brata, że pośrednio, a może nawet bezpośrednio, przyczynił się do jego wyprowadzki ze stolicy. Który był zazdrosny o moc, której nie otrzymał i który bez żadnych wyrzutów przejął władzę, której wcale nie odziedziczył.

Który zapowiedzią swojego przyjazdu do Astel zmusił Caldena do pozbycia się z pałacu wszystkich, którzy pragnęli mu pomóc.

* * *

Dzień, w którym do miasta miał przybyć król Araven zaczął się dużo wcześniej niż zwykle. Wszystkie kelnerki były na nogach już od świtu słońca, jeśli nie od jeszcze wcześniejszej godziny. Właściciel gospody od rana wrzeszczał na pracujące w kuchni kobiety, a stajenni usiłowali doprowadzić do porządku zwolnione specjalnie na tę okazje boksy. Nikt nie myślał o odpoczynku, nikt nie narzekał na odciski, zdartą skórę czy połamane paznokcie. Najważniejszy był w tym momencie bezproblemowy przejazd władcy przez miasto. Araven, który nie należał do szczególnie cierpliwych i łagodnych, wzbudzał niepokój nawet w najtwardszych mężczyznach. Jedynie co poniektóre panny ekscytowały się na myśl, że jeśli tylko dopisze im szczęście, na własne oczy będą mogły zobaczyć młodego, przystojnego króla.

Marisse również myślała o władcy, choć niekoniecznie w ten sam sposób. Wiedziała, że nie powinna igrać z losem, mimo to, postanowiła iść za ciosem i odkryć kolejny element skomplikowanej układanki. Nic sobie nie robiąc z potencjalnego ryzyka i nie mówiąc o niczym wciąż śpiącemu ojcu, ubrała się w jedną ze swoich skromniejszych sukienek i skoro świt opuściła gospodę. Wbrew złudnym nadziejom kelnerek, podejrzewała, że Araven nie zatrzyma się w żadnej z okolicznych karczm, bo te nie cieszyły się zbyt dużą renomą. Zakładała, że jeśli już, przejedzie z całą swoją świtą przez centrum. Władcy jego pokroju uwielbiali, kiedy na nich patrzono i o nich mówiono, a dzięki takiej oficjalnej prezentacji zyskałby największą widownię.

Araven Hallvord pragnął zaprezentować się przed poddanymi. W końcu gdyby naprawdę zależało mu na dyskrecji, nie sprowadzałby do miasta całej rzeszy uzbrojonych strażników.

Pokonanie drogi do miasta zajęło jej dużo więcej czasu niż zwykle. Najwyraźniej wiele osób wpadło na ten sam pomysł co ona, bo mimo wczesnej godziny, bez przerwy mijała kogoś na ścieżce. Natykała się na matki z marudzącymi dziećmi, pochylonych starców, a nawet rolników w długich, poprzecieranych tunikach i szerokich spodniach wciśniętych w skórzane, wysłużone buty. Wielu z nich przerwało swoje poranne zajęcia na rzecz zobaczenia króla. To pokazywało, jak wielkim wydarzeniem było jego pojawienie się w tych okolicach.

Czy gdyby przez Sulles przejeżdżał władca Villmar, król Veldar II, Marisse również pragnęłaby mu wyjść na spotkanie? Ekscytowałaby się równie mocno?

Nie. Jedynym władcą, jakiego naprawdę chciała zobaczyć, był Calden. Tyle że on nie chciał jej widzieć. I wciąż nie potrafiła tego zaakceptować.

– Nie pchać się! Krok w tył! I żadnego wyciągania łap, bo utnę palce! Głucha jesteś, kobieto!? Do tyłu, powiedziałem! Poszła mi stąd!

W centrum miasta przywitały ją niemiłosierny wręcz harmider i duchota spowodowana nagromadzaniem się w jednym miejscu zdecydowanie zbyt wielu ciał. Zdenerwowani strażnicy chodzili w tę i we w tę, usiłując zapanować nad rozemocjonowanym tłumem. Było to o tyle trudne, że ludzie nie stosowali się do ich poleceń i wcale nie zamierzali ustawiać się wzdłuż głównej drogi. Na niewiele zdawały się prośby czy groźby, każdy chciał znaleźć się możliwie jak najbliżej miejsca, w którym już niebawem miała się pojawić królewska kareta.

Marisse nie wątpiła, że gdyby ktokolwiek wystąpił z szeregu, zaraz rzuciłby się na niego pierwszy z brzegu strażnik. Uzbrojeni mężczyźni już i tak bez przerwy ocierali czoła z potu i wachlowali, potrząsając materiałem ciężkich granatowych kurt. Drażnienie się z nimi, gdy byli w takim stanie, nie należało do najlepszych pomysłów. Zwłaszcza skoro już teraz bez najmniejszych oporów grozili nieposłusznym mieszkańcom obcinaniem kończyn.

– Wynocha, starcze! – Marisse aż drgnęła, gdy nieopodal niej rozległo się głośne warknięcie jednego z takich spoconych, sfrustrowanych brakiem posłuchu żołnierzy. Mężczyzna zwracał się, a raczej wrzeszczał na jakiegoś zgarbionego staruszka. Gdy tamten nie zareagował, prawdopodobnie wyłącznie dlatego, że nie usłyszał polecenia, ostre słowa zostały zastąpione wycelowanym w niego mieczem. Dopiero wtedy przekaz dotarł i to ze zdwojoną mocą, bo oczy Breavieńczyka rozszerzyły się do wielkości dwóch srebrnych torusów. – Nie dotarło, dziadku!? Król nie chce oglądać takiego próchna. Ustąp miejsca, albo sam cię do tego zmuszę.

Staruszek nie zdążył wydać z siebie żadnego dźwięku, a już czyjeś ręce chwyciły go pod boki i odciągnęły do tyłu. Na jego miejsce od razu wepchnięto jakąś młodziutką, niekoniecznie rozgarniętą dziewczynę. Nieco zszokowana tym nagłym obrotem spraw, przyciskała do piersi pusty, drewniany koszyk przeplatany fioletowymi wstążkami. Możliwe, że wcześniej trzymała w nim owoce lub warzywa, ale w tym całym zamieszaniu po prostu z niego wypadły.

Na ten widok na twarzy spoconego strażnika pojawił się zadowolony, zdaniem Marisse aż nazbyt obleśny uśmiech. Podszedł bliżej, aby uważnie zlustrować ciało speszonej dziewczyny. Gdy przełykał ślinę, poruszyła się jego nabrzmiała grdyka.

– Lepiej – skwitował, chowając broń do pochwy. Spojrzawszy na tamtą po raz kolejny, pokiwał z uznaniem głową. – Powiedzmy, że... ujdziesz w tłumie.

Zarechotał, rozbawiony własnym żartem. Na szczęście nie miał czasu, aby dłużej stać w jednym i tym samym miejscu, bo zawołał go któryś z kręcących się nieopodal strażników. Niezbyt uradowany z tego faktu, odkrzyknął, że zaraz do niego podejdzie.

– Masz tu stać, dziewczyno – rzucił jeszcze w stronę bladej jak kreda Breavienki. – Ani mi się waż, uciekać, słyszysz? Twój król z pewnością ucieszy się na widok takiej ślicznej buźki. A potem, kto wie, może i ja się jej poprzyglądam.

To mówiąc, ruszył w kierunku wciąż nawołującego go towarzysza. Nikt nie wstawił się za zastygłą w bezruchu dziewczyną, nikt nie zainteresował się nadużywającej swojej władzy strażnikiem, ani mężczyzną, który został tak brutalnie odepchnięty w tył. Jedynie Marisse wydawała się dostatecznie oburzona, aby zareagować.

– Nic ci nie jest? – zapytała po tym, jak już udało jej się dopchać do pobladłej dziewczyny. Gdy znalazła się wystarczająco blisko, od razu chwyciła ją za rękę. Momentalnie poczuła rezonujące przez jej palce drżenie. – Hej, w porządku?

Tamta spojrzała na nią, nie kryjąc strachu. Marisse nie musiała przyglądać jej się zbyt długo, aby ocenić, że miała zaledwie kilkanaście lat. Ta myśl najpierw ją zaskoczyła, a potem wzbudziła jeszcze większą odrazę do rozmawiającego z nią chwilę wcześniej strażnika. Dziewczyna była jeszcze dzieckiem, w żadnym wypadku nie powinno się jej stawiać na przedzie równie agresywnego tłumu gapiów. Tym bardziej, że uzbrojony mężczyzna potraktował ją nie jak młodą kobietę, ale niczym dorodną świnię, którą wystawiano na targ, aby potencjalny kupiec mógł się dokładnie przyjrzeć jej wszystkim walorom.

Co gdyby rzeczywiście wrócił i jej także zaczął grozić mieczem?

– Ja... zgubiłam w tłumie m... moją mamę – wydukała dziewczyna. Palce jej lewej dłoni zaciskały się na koszyku z taką mocą, że doskonale widoczne knykcie stały się zupełnie białe. Wyczuwając w Marisse jedyne wsparcie, próbowała jeszcze bardziej się do niej przysunąć. – My... chciałyśmy zobaczyć króla, ale nagle ktoś p... pociągnął mnie za rękę i wepchnął m... między ludzi. Czy ja... czy naprawdę mam tu zostać? Ten strażnik...

– W żadnym wypadku. – Marisse stanęła na palcach, aby ocenić, gdzie kończy, a gdzie zaczyna się fala napływających ludzi. Chwyciła dziewczynę za ramiona i delikatnie obróciła ją w kierunku, który wydał jej się najbardziej odpowiedni. – Zajmę twoje miejsce, dobrze? – zwróciła się do niej łagodnie. – Idź odszukać mamę. I za żadne skarby nie daj się znowu wciągnąć w tłum. Trzymaj się z dala od niego i od strażników. Zwłaszcza od nich.

– Ale...

– Idź, zanim ten mężczyzna wróci. Inaczej będziesz musiała tu stać, do momentu, aż król nie opuści miasta. A wtedy... na pewno nie wrócisz do domu przed zmrokiem.

To wystarczyło. Dziewczyna otworzyła szerzej oczy i jak tylko nadarzyła się okazja, zanurkowała w tłum. Ludzie niechętnie ustępowali jej miejsca, toteż Marisse dyskretnie machnęła ręką, aby wytworzyć pod ich stopami wodną iluzję. Dopiero to podziałało i młodej Breavience w końcu udało się umknąć. Tancerka była z siebie dumna.

Przynajmniej do momentu, gdy tuż przy jej uchu rozległ się gardłowy warkot.

– A tamta gdzie?

Obejrzała się na powracającego strażnika, który od razu zauważył nieobecność zawczasu upatrzonej przez siebie ofiary. Widząc na jej miejscu obcą, marszczącą brwi kobietę, napiął wszystkie możliwe mięśnie. Już był gotów zacząć się awanturować, gdy wtem gdzieś w oddali rozległ się donośny dźwięk królewskich trąb. Na ten sygnał wokół wybuchła jeszcze większa wrzawa. Ludzie, którzy dotychczas tłoczyli się w ciasnych grupkach, nagle zaczęli się między sobą przepychać i wymachiwać rękami, usiłując utorować sobie drogę przez gęsty tłum. Usiłujący zapanować nad nimi strażnicy, krzyczeli, aby natychmiast wracali do szeregów. Nikt nad niczym nie panował, co spowodowało, że żołnierz, który zainteresował się Marisse, był zmuszony pobiec udzielić wsparcia towarzyszom.

– Król! – krzyknął ktoś prosto do ucha tancerki. – Król nadjeżdża!

Marisse poczuła, jak jej serce zaczyna bić w zdwojonym rytmie. Faktycznie, gdy wychyliła się przed szereg, jej oczom ukazało się mnóstwo rozbieganych strażników i... koni. Czarne jak noc, dobrze odżywione ogiery były tak ogromne, że wielu gapiów musiało zadzierać głowy, aby przyjrzeć się ich dostojnym pyskom. Lśniąca, olejowana sierść, która prezentowała się lepiej niż szaty niejednego arystokraty, współgrała z noszonymi przez nie ogłowiami, popręgami i bogato zdobionymi napierśnikami. Poza elementami, które dla końskiej wygody, musiały być wykonane z miękkich materiałów, wszystko zostało wykute w srebrze. Widać nie tylko Calden miał obsesję na punkcie tego metalu.

Nagle ktoś pociągnął ją za spódnicę. Nieprzygotowana na podobne traktowanie, straciła równowagę i opadła na ziemię.

– Klękaj dziewczyno! – syknął tuż obok jej głowy jakiś mężczyzna. Spojrzała na niego, nie kryjąc wyrzutu. Najwyraźniej szarpnął ją, aby wzorem pozostałych, okazała szacunek nadjeżdżającemu władcy. – Pokłoń się przed swoim królem.

– Nie jest mój – wycedziła, podwijając spódnicę, która podczas upadku rozłożyła się wokół niej niczym płatki dojrzewającego kwiatu. Potem dodała nieco ciszej, aby tamten nie mógł jej usłyszeć: – Nie kłaniam się tyranom.

W tym momencie nie miała do Aravena żadnego szacunku i najchętniej po prostu by wstała, aby pokazać, że nie okaże respektu przed kimś, kto włada swoim krajem tak żelazną ręką. Aż nadto zdawała sobie jednak sprawę, że gdyby rzeczywiście podniosła się teraz z kolan, zwróciłaby na siebie uwagę dosłownie wszystkich znajdujących się na placu ludzi, włącznie ze strażnikami i samym królem. Jeśli chciała, aby wszystko przebiegło po jej myśli, musiała się dostosować. Przecież nie wybrała się do miasta, aby komukolwiek coś udowadniać, czy wszczynać rebelie. Pragnęła jedynie spojrzeć Aravenowi w twarz. Zobaczyć człowieka, który skrzywdził bliskiego jej sercu mężczyznę.

Człowieka, który przejeżdżając tuż obok miejsca, w którym klęczała, nagle rozkazał zatrzymać srebrną karetę.

* * *

Naprawdę to zrobił.

Cały świat zwolnił i wstrzymał oddech. Dosłownie, bo nikt nie brał pod uwagę, że pochód złożony z tuzinów strażników, dziesięciu stajennych, równie wielu koni i srebrnej karet, nagle stanie w miejscu. Ot tak, bez żadnego konkretnego powodu czy czytelnego sygnału.

I tak jak zatrzymał się pojazd króla, tak znieruchomiało serce Marisse, której nagle przeszło przez myśl, że ten jest w stanie wyczuć jej skrywaną nienawiść. Oczywiście nie miało to żadnego sensu, ale jak w takim razie wyjaśnić to, że strażnicy stłoczyli się pod drzwiami jednej z karet. Ktoś zaczął łypać na tłum gapiów, ktoś inny rzucił się do rozkładania schodków karety. Stangreci i lokaje, którzy zajmowali miejsce przed i za karetą rozglądali się z niepokojem po twarzach zastygłych ludzi. To tylko utwierdziło wszystkich w przekonaniu, że postój nie był planowany.

Po kilkudziesięciu długich i pełnych napięcia sekundach drzwi karety nareszcie się otworzyły. Milczenie, któremu towarzyszyło ich ciche skrzypienie, było tak nierealne, że od razu wywołało na skórze Marisse gęsią skórkę.

– Wasza wysokość. – Do stojącego na stopniu, ciemnowłosego mężczyzny dopadł jeden ze strażników. – Czy coś się stało? Możemy...

Władca uciszył go uniesieniem dłoni. Jego oczy były równie chłodne, co srebrne zdobienia na ciemnej, odświętnej szacie, toteż strażnik momentalnie się wycofał. Araven Hallvord nie przejął się zbytnio jego urażoną dumą. Ignorując milczący, pełen napięcia tłum, rozejrzał się po otaczających go twarzach. Wyglądało to tak, jakby kogoś szukał.

I znalazł, bo jego wzrok zatrzymał się właśnie na Marisse, która nie wytrzymała i zadarła brodę, aby również móc mu się przyjrzeć. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jego brwi uniosły się w chwili, w której zetknęły się ich spojrzenia. Król pod wieloma względami przypominał Caldena, w jego rysach kryło się jednak coś, czego nigdy nie chciałaby dostrzec w twarzy księcia. Mrok, ale nie taki, który powstawał w momencie, w którym miało się do czynienia z jakąś tragedią. Raczej taki, który rodził się w chwili, w której do owej tragedii się doprowadzało. Mrok, któremu towarzyszyła chora satysfakcja.

Nie była w stanie odwrócić wzroku do przyglądającego się jej króla. Oboje w Caldenem mieli wyraźnie zarysowane szczęki i gęste brwi, ale książę nigdy nie patrzył na nią w tak... surowy sposób. Nawet gdy się gniewał, wciąż wydawał się o wiele bardziej... ludzki.

Zaczynała rozumieć, dlaczego Calden nie chciał, aby się z nim spotkała. Nagle uleciała z niej cała odwaga. Pożałowała, że opuściła tego ranka gospodę.

Król tymczasem zrobił krok w jej stronę. Nikt nie wiedział, co się dzieje, tylko nieliczni odważyli się zacząć między sobą szeptać. Najpewniej usiłowali dowiedzieć się od sąsiadów, czy rozpoznają dziewczynę, którą nieoczekiwanie zainteresował się ich władca.

– Wyczuwam od ciebie mojego brata. – Gdy Araven w końcu się odezwał, przez całe jej ciało przeszedł dreszcz. Jego głos nie był szczególnie niski, ani złowieszczo zachrypnięty, mimo to kryło się w nim coś, czego w żadnym wypadku nie potrafiłaby opisać słowami. Wyniosłość? Nonszalancja? – Dlaczego?

W pierwszej chwili w ogóle nie wychwyciła, że zadał jej pytanie. Dopiero gdy przekrzywił głowę i spojrzał na nią z jawną pogardą, pojęła, że oczekiwał odpowiedzi, której, ku swojemu rozczarowaniu, nie otrzymał zaraz po zadaniu pytania.

– Jak się nazywasz, dziewczyno?

Przełknęła ślinę. Najchętniej w ogóle by się nie odzywała i udawała głuchą, ale wtem poczuła, jak na jej płuca napiera jakaś niezidentyfikowana siła. Coś wdarło się do jej gardła i zaczęło przeszukiwać jego najciemniejsze zakamarki w celu znalezienia odpowiednich słów. Doświadczenie było tak nietypowe, że nieświadomie uniosła rękę, którą następnie chwyciła się za gardło. Zaskoczona, że ktoś był w stanie użyć na niej tak silnej magii, rozejrzała się w poszukiwaniu jej źródła.

– Ja... – wydukała, usiłując przeciwstawić się tej obcej mocy. – Ja...

Araven, który powoli tracił cierpliwość, zmrużył powieki. W przeciwieństwie do Caldena, jego oczy nie kryły w sobie srebrnych drobin. Były nieprzeniknione i brązowe, przywodzące na myśl bursztyn, który z czasem zaczął zmieniać swoją barwę na ciemniejszą.

– Drugi raz nie zapytam.

Nacisk przybrał na sile. Była niemal pewna, że uczucie, którego doświadczała, wiązało się z tym, iż w szeregach króla znajdował się ktoś z talentami. Możliwe, że Araven podróżował z osobą, która umiejętnie władała ludzkimi słowami. Słyszała o ludziach, których talenty pozwalały na odróżnienie prawdy od kłamstwa, ale nigdy nie miała okazji, aby doświadczyć ich mocy na własnej skórze. Widać właśnie miało się to zmienić.

Nawet jeśli w Breavien nie pochwalano korzystania z darów, służenie nimi królowi, musiało stanowić jeden z największych powodów do dumy. Nic dziwnego, że nikt nie zareagował na widok tracącej równowagę dziewczyny.

– No więc? – odezwał się po raz kolejny Araven. Jego ton przybrał nowe, upominające brzmienie. Cierpliwość, którą jej ofiarowywał, miała swoje granice i właśnie zaczynała się kończyć.

Nie miała wyjścia. Należało się odezwać.

– Marisse Evenghard.

– Powiedz mi, Marisse Evenghard. – Araven pozostał niewzruszony na jej próby utrzymania się na nogach. Z obawy, że upadnie jeszcze niżej, zaparła się rękami o ziemię. Kamienie boleśnie wbijały jej się w skórę, ale były niczym w porównaniu z niewidzialną, duszącą liną, która zaciskała się wokół jej gardła, umożliwiając mówienie wyłącznie prawdy. – Znasz mojego brata, księcia Caladiena?

Zacisnęła wargi. Nie mogła skłamać, powiedzenie całej prawdy też nie wchodziło w grę. Gdyby Araven dowiedział się o jej relacji z księciem, niechybnie wykorzystałby tę wiedzę przeciwko niemu.

Musiała coś zrobić. Oszukać króla, nie mówiąc nic, co mógłby uznać za fałsz.

– Poznałam go... wasza wysokość – wyznała, czując na sobie ciężar kolejnych spojrzeń. Coraz więcej osób rezygnowało z pochylania głów, na rzecz oglądania tego nietypowego spektaklu. Dotąd nikt nie wiedział o jej powiązaniach z kimś z królewskiej rodziny. Mogła zapomnieć o dotychczasowym spokoju. – Książę, on... Ja... ja miałam go...

– Wysławiaj się, gdy pyta król! – ryknął ktoś z tłumu. Araven zmarszczył brwi, ale był zbyt skupiony na uzyskaniu odpowiedzi, aby zaprzątać sobie głowę ukaraniem wtrącającej się, zniecierpliwionej osoby. Marisse nie wiedziała, czy odezwał się ktoś z tłumu czy wmieszany weń strażnik. Nie miała odwagi się odwrócić, aby to sprawdzić. Już i tak przygryzała wargi niemal do krwi.

– Co miałaś, Marisse Evenghard? – zapytał spokojnie władca. Choć nie podnosił głosu, miała wrażenie, że wypluwa jej imię, niczym obelgę. Wiedział, kim była, na pewno kojarzył jej nazwisko.

Moc napierała na jej płuca, domagając się kolejnych słów. Im bardziej z nią walczyła, tym boleśniejsze zdawały się jej skutki.

– Miałam... zadowolić księcia. Urozmaicić jego pobyt w zimowym pałacu.

Araven skrzyżował ręce na piersi. Przez chwilę intensywnie się nad czymś zastanawiał.

– Sprowadził cię do Astel?

– Nie on, jego przyjaciel.

– Więc Fien – mruknął, wodząc wzrokiem po jej zaciętej twarzy. Na myśl o bibliotekarzu, jego szczęka wyraźnie drgnęła. – Dlaczego?

– Miałam zadowolić księcia.

– To już słyszałem. – Uniósł ostrzegawczo głowę. – Doprecyzuj, co dokładnie robiłaś.

Podziękowała w duchu, że ojciec został w gospodzie, z dala od tego wszystkiego. Nie zrozumiałby, że prawda, której zamierzała użyć, była tylko jedną z wielu. Wciąż stanowiła jednak prawdę, której mogła użyć, aby obejść działanie magii.

– Co robiłaś, Marisse Evenghard? – wycedził podejrzliwie król. – Nie testuj mojej cierpliwości. Jeśli jeszcze raz...

– Sypiałam z nim – wyrzuciła z siebie gwałtownie, aby nie miał okazji dokończyć groźby. – Sypiałam z Breavieńskim księciem.

Tak jak podejrzewała, jej słowa wzbudziły jeszcze większe poruszenie niż dotychczas. W tłumie podniosły się szepty. Niektórych wyraźnie oburzyła jej bezpośredniość, bo zaczęli patrzeć na nią z jawną odrazą lub pożałowaniem, inni, ci którym prawdopodobnie podobały się jej krągłości, kiwali z uznaniem głowami. Tylko król wydawał się jednocześnie zaintrygowany i rozczarowany taką odpowiedzią.

– Czyżby mój brat aż tak tęsknił za egzotycznymi rozrywkami, że pokusił się o Villmarską kochankę?

Pokręciła głową. Ten jeden jedyny raz była naprawdę wdzięczna za to, że Caden przez cały jej pobyt w pałacu zachowywał się tak irracjonalnie. Dzięki temu mogła teraz wypowiadać słowa, które wcale nie były kłamstwem.

– Spotykał się ze mną tylko przez jakiś czas – wyznała, uważnie dobierając słowa. Musiała sprawić, aby król uwierzył, że nie była dla jego brata nikim więcej. Ot, została sprowadzona do pałacu, aby książę miał się z kim zabawiać. – Nie sądzę, by Breavieński książę żywił wobec mnie jakieś poważniejsze zamiary, zważywszy że...

Urwała. Czy naprawdę musiała o tym mówić?

– Kontynuuj.

Najwyraźniej tak.

– Książę... on... – Przymknęła powieki. Nawet jeśli specjalnie nakierowała rozmowę na tak wrażliwe tory, przychodząc tego dnia do miasta nie zakładała, że będzie musiała opowiadać o swoim upokorzeniu. Dla kobiety bolesne było zwierzenie się choćby jednej osobie, co więc mówić o sytuacji, gdy była zmuszona do otworzenia się przed całym miastem. – ...on mnie odprawił.

Araven zmarszczył brwi.

– Odprawił? – Przyjrzał się w zamyśleniu jej ciału. Musiał na poważnie zastanawiać się, dlaczego jego młodszy brat pozbył się z łoża równie ładnej kobiety. – Skąd ta decyzja?

Jeśli istniały słowa, których naprawdę nie chciała wypowiedzieć na głos, to były nimi właśnie te, które obecnie opuszczały jej usta. Ponieważ jednak pasowały do obrazu naiwnej, zranionej dziewczyny, którą po części faktycznie się czuła, musiała kontynuować. Chciała chronić księcia. I zamierzała to zrobić nawet kosztem własnej reputacji.

– Uznał, że nie jestem dla niego wystarczająco dobra – wychrypiała, przykładając dłoń do obolałego gardła. Czy gdyby do tego wszystkiego wybuchła płaczem, król szybciej uwierzyłby w jej blef? Dałby się nabrać, że to „niewystarczająco dobra" wcale nie odnosiło się do ich wspólnych nocy? – Ja... myślę, że go rozczarowałam. Właśnie dlatego najpierw mnie znieważył, a potem odtrącił. Zmarnowałam jego czas.

Araven przez chwilę analizował jej słowa.

– Saviene, pozwól do mnie.

Niemal natychmiast pojawiła się przy nim wysoka, dobrze ubrana kobieta. Jej włosy były gęste i związane w ciasny warkocz, który przerzuciła przez prawe ramię. Czarna suknia, w której prezentowała się niczym wdowa na pogrzebie znienawidzonego, ale majętnego męża, przywodziła na myśl sierść królewskich koni. Błyszczała równie intensywnie, z tą różnicą, że zamiast olejków i końskiego potu, czuć było od niej intensywny zapach lawendy.

Marisse zacisnęła zęby. Więc to ona posiadała talent, który zmusił ją do mówienia prawdy. Dotychczas stała z boku, jak przystało na kogoś na usługach władcy, kto nie powinien zwracać na siebie za dużej uwagi. Teraz jednak, gdy została przez niego oficjalnie wywołana, mogła zaprezentować się przed tłumem z miną, która wyrażała ni mniej ni więcej jak tylko głęboką pogardę.

– Czy ta dziewczyna mówi prawdę? – zwrócił się do niej Araven.

Kobieta ściągnęła elegancko wyskubane brwi. Jej spojrzenie pociemniało, gdy poddawała ocenie najpierw twarz, a potem skromną sukienkę tancerki. Niechęć w jej oczach tylko się wzmogła.

– Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.

Słysząc pewność w jej niskim, głębokim głosie, mężczyzna jedynie skinął głową. Niezadowolony z takiego obrotu spraw, wbił w Marisse oskarżycielskie spojrzenie. Chciał, aby zobaczyła i zapamiętała, jak bardzo rozczarowała go tym, że niepotrzebnie zatrzymała jego karetę. Tak przynajmniej musiało wyglądać to z boku, tancerce bowiem nie trudno było się domyślić, jakie były jego prawdziwe intencje. Biorąc pod uwagę, że wciąż wyczuwał od niej cząstkę srebrnej magii, liczył, że jej związek z Caldenem opierał się na czymś więcej, aniżeli cielesnych zbliżeniach. A nawet jeśli tak by było, że okazała się na tyle „dobra", aby sam mógł ją wziąć do swojej królewskiej alkowy.

Jak to powiedział książę? Araven uwielbiał brać do sypialni ładne i utalentowane panny. Gdyby znał całą prawdę, za nic nie zdecydowałby się obrócić i skierować swoich kroków w stronę powozu.

– Wygląda na to, że zmarnowałaś nie tylko czas mojego brata, ale także i mój czas, Marisse Evenghard – podsumował, stawiając stopę na schodku. Obrócił głowę, aby po raz ostatni zerknąć na jej oblicze. – Szkoda, masz naprawdę ładną twarzyczkę. Może nawet mógłbym dać ci szansę.

Tancerka nie zareagowała. Gdyby dała po sobie znać, że właśnie tego próbuje uniknąć, władca mógłby się nią na powrót zainteresować.

– Obawiam się, wasza wysokość, że skoro ta dziewczyna rozczarowała księcia, to tym bardziej nie zdoła zadowolić króla – nieoczekiwanie z opresji uwolniła ją Saviene. Biorąc pod uwagę, jak nienawistne posłała jej przy tym spojrzenie, Marisse była skłonna przypuszczać, że wcale nie chodziło o damską solidarność. – Nie sądzę, by była warta twojego czasu. Ile jest w końcu warta zdobycz, którą miał wcześniej w zębach inny łowca, ale nią wzgardził.

Araven cmoknął z dezaprobatą. Nie spodobało mu się to porównanie, Marisse zresztą też nie. Pochyliwszy głowę, zagryzła zęby tak mocno, że niewiele brakowało, a ukruszyłaby przynajmniej parę z nich. Miała ogromną ochotę wykrzyczeć im obojgu prosto w twarz, że po pierwsze: nie mieli bladego pojęcia o prawdziwych wymaganiach i o tym, jak wyglądały jej noce z Caldenem, a po drugie: nie mieli prawa nazywać Aravena królem. Nie jego powinni mianować władcą Breavieńskich ziem.

– Niech przeklęte będą wyroki tych, którzy otrzymają władzę od ludu – usłyszała tuż przy uchu cichutki, kobiecy głos. Odwróciła się w stronę,z którego dochodził i jej oczom ukazała się dziewczyna w białej sukni. Zaciskała palce na przylegającej do jej piersi shavatcie. – Ci, których obwołają królami, będą tymi, którzy ukruszą pierwsze skały. I tylko bogowie, którym zaufają, zdołają powstrzymać fałszywych panów przed ciskaniem w nich kamieniami.

Marisse zamrugała. Znała te słowa, kojarzyła ich brzmienie ze starych, religijnych podręczników. Tych samych, które przestała czytać wiele lat temu, tuż po tym, jak zmarła jej matka.

– Belle? – wyszeptała, wyciągając rękę ku modlącej się zjawie. Postać nie zwracała na nią uwagi, klęczała tak jak pozostali, ale ani jej oblicze, ani słowa, nie były skierowane w stronę znikającego w karecie króla. – Dlaczego...?

Jej palce natrafiły na materiał szorstkiej koszuli. To wystarczyło, aby Belle rozmyła się w powietrzu, pozostawiając na swoim miejscu obraz zdziwionego mężczyzny. Był tam cały ten czas i to właśnie jego Marisse chwyciła za ramię, usiłując zatrzymać przy sobie Astelską zjawę.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top