Rozdział 3

Marisse Evenghard od dziecka kochała taniec. Uwielbiała wirować na skrzypiących deskach poddasza i podskakiwać wśród kwiatów w ogrodzie. Unosiła dłonie ku pajęczynom i żegnała odlatujące za horyzont ptaki. Tańcząc, sama czuła się jak jeden z nich. Była ptakiem. Niespokojnym strumieniem, wyciem wiatru i krwią burzącą się w żyłach. Łodzią sennie kołysaną przez falę. Emocją, której nie dało się opisać.

Za melodię służyły jej zgrzyt mebli i szum drzew. Każdy na pozór nudny i płaski dźwięk był dla niej symfonią, nowym, niezbadanym gruntem. Nie liczyły się rytm, ani brzmienie. Nie liczyło się także miejsce. Mogła tańczyć wszędzie, o ile miała dość przestrzeni, aby o nic się nie obijać. Nauczyła się tego w dzieciństwie po tym, jak w trakcie piruetu wpadła z impetem na zastawiony do obiadu stół. Matka nie miała nawet czasu zrugać jej za zbite talerze. Dziewczynka płaczem zdołała zagłuszyć każde z jej słów.

Była jednak jeszcze jedna rzecz, którą kochała ponad wszystko.

Ziemia.

Już jako dziecko kochała zrzucać wytarte trzewiki i szurać nagimi stopami po zwilżonym deszczem gruncie. Wygrzebywała z ziemi kamienie, kolejno zanurzała palce w błocie, aby chłonąć jego zapach i chłód. Nie obawiała się brudu czy żyjących w nim, napęczniałych dżdżownic. Skoro one także upodobały sobie ziemię, uważała je za swoich przyjaciół.

Być może właśnie dlatego nie miała przyjaciół wśród dziewczynek i chłopców w swoim wieku.

Gdy zaczęła dojrzewać, jej stosunek do tańca i ziemi zaczął stopniowo ewoluować. Przestała tańczyć do melodii przesuwanych krzeseł i obijających się o siebie garnków. Nie wychodziła także po deszczu, aby biegać po wilgotnej ziemi. Jej miłość przeniosła się na kwiaty i zboża. Nauczyła się szacunku do roślin, doceniania corocznych plonów. W czasie suszy dziękowała za każdy deszcz, gdy panował urodzaj, wypełniała dni szukaniem nowych odcieni zieleni. Każdego dnia wypatrywała barw: złota pszenicy, czerwieni rozkwitających róż, czy błękitu maleńkich niezapominajek. Ze wszystkich kolorów wciąż najbardziej kochała jednak ciepły brąz. Brąz ziemi, która zapoczątkowywała życie wszystkich innych odcieni.

W wieku dziesięciu lat Marisse odkryła, że odziedziczyła po matce magiczny talent. Umiejętność kontrolowania żywiołów. Tworzenia za ich pomocą niezwykłych iluzji.

Gdy matka zmarła, a ojciec załamał się z rozpaczy, Marisse przestała dostrzegać piękno. Wciąż tańczyła, ale nigdy nie spojrzała tak samo na ziemię. Nie widziała już dżdżownic, zboża, róż, ani niezapominajek.

Patrzyła na ziemię, w której spoczęło kolejne z wielu ciał.

* * *

– Wyjazd na wiele miesięcy do obcego człowieka... – Pan Evenghard po raz kolejny tego dnia podrapał się nerwowo po brodzie. Obserwował córkę, która od dobrych kilku godzin chodziła z jednego pomieszczenia do drugiego, usiłując skompletować sporych rozmiarów bagaż. – Jesteś pewna, że chcesz to zrobić?

– Ani trochę – rzuciła w biegu dziewczyna. – Obawiam się jednak, że moja odpowiedź nie ma znaczenia. Nawet gdybym sto razy zapewniła cię, że jestem gotowa do drogi, ty wciąż zadawałbyś te same pytania.

Joseph podniósł się z fotela, ale zaraz na powrót na niego opadł. Westchnął ciężko, przeklinając w duchu swoje słabnące ciało. Akurat tego dnia kości musiały dać o sobie znać.

Zgodnie z tym, co powiadał Thalis Fienowi, Joseph Fitzwilliam Evenghard nie był starym człowiekiem. Choć choroba uczyniła z niego słabowitego i pozbawionego kolorów mężczyznę, z pewnością nie można mu było odmówić młodzieńczej duszy. Miał niespełna czterdzieści pięć lat, gęste, przyprószone siwizną włosy, czyste paznokcie i bystre spojrzenie. Nawet jeśli jego usta straciły zdrową, różową barwę, oczy wciąż skrywały cały błękit oceanu. Dawniej wielokrotnie słyszał od towarzyszy, jakoby był to znak, że urodził się gotowy do morskich wypraw. On sam wolał powtarzać, że zawdzięcza je widywanym podczas żeglugi cudom. Nie każdy miał bowiem okazję przebywać na statkach długimi miesiącami. Schodzić na niezbadane wyspy, kąpać się w słonej wodzie, wąchać tysiące aromatycznych przypraw.

Marisse zawsze zazdrościła mu tych pięknych oczu. Swoje odziedziczyła po matce. Bliżej im było do barwy szarej mgły, aniżeli czystej tafli wody.

– Martwię się o ciebie, Mari – krzyknął pan Evenghard w stronę uchylonych drzwi sypialni. – Nie znasz tego mężczyzny. Nie wiesz, czy ma środki, aby sfinansować twoją naukę.

Marisse wyłoniła się z pokoju. Dłonie miała wypełnione różnokolorowymi materiałami.

– Tym bardziej nie dowiedziałabym się tego, gdybym odrzuciła jego ofertę. – Chciała wzruszyć ramionami, ale zrezygnowała z tego pomysłu, gdy jedna z pończoch wysunęła się niebezpiecznie z jej prowizorycznego tobołka. Istniało ryzyko, że wyląduje na podłodze, tak jak wcześniej zrobiły to rękawiczka, naszyjnik i kilkanaście spinek do włosów. Te ostatnie wysypały się z pudełeczka na biżuterię, gdy Marisse sięgała po naszyjnik. Oboje z ojcem wciąż dostrzegali gdzieniegdzie ich srebrzysto-czerwony połysk. Były kształcie róż.

– Nie musisz tego robić. Mógłbym sprzedać „Ellavenę".

Marisse wzdrygnęła się na samą myśl.

– Ani się waż. Ten statek to ostatnie, co zostało ci po żegludze.

„I ostatnie, co zostało nam po mamie" – dodała w myślach, mając w pamięci niewielki, ale niesamowicie szybki galeon. „Nostra'da anva Ellavena", bo taką nosiła pełną nazwę, była pięknym trójmasztowcem o żaglach w kolorach Villmarskich szczytów: szarości, bieli i lodowego błękitu. Marisse uwielbiała ten statek, choć sama nigdy na nim nie pływała. Znała go z dawnych opowieści ojca i mglistych wspomnień matki. To na nim jej rodzice powiedzieli sobie sakramentalne „tak" i to na nim kilka miesięcy później kapitan Joseph Evenghard dowiedział się, że zostanie ojcem.

„Ellavena" nie była w rzeczywistością pamiątką po jego żonie, a po zmarłym przyjacielu, Barnsie Vorthes. Joseph odkupił od niego galeon na łożu śmierci, stąd też zapłacił za niego śmiesznie niską kwotę. Wierzył, że któregoś dnia zacznie zabierać żonę i córkę na dalekie wyprawy. Traf chciał jednak, że owa żona nabawiła się podczas ciąży choroby morskiej, a córka zamiast oceanu wolała stabilny ląd. Statek o wdzięcznej nazwie i pięknych żaglach nigdy więcej nie zabrał w rejs żadnej kobiety. „Nostra'da anva Ellavena" żyła już wyłącznie wspomnieniami zakochanej pary.

Marisse wiele by dała, aby cofnąć czas. Odrzucić dziecięce przekonania i poprosić ojca, aby zabrał ją na statek. Popłynąć z nim na inny kontynent, przespacerować się po pokładzie, musnąć palcami koło sterowe, czy zobaczyć kajutę, w której spędził z mamą noc poślubną. Ujrzeć statek oczami kapitana Josepha Evengharda.

Na to było już jednak o wiele za późno. Oboje byli tego boleśnie świadomi.

– Nie drap się tak, bo w końcu odpadnie ci broda. – Zdążyła odłożyć rzeczy, więc podeszła do fotela i nachyliła się nad nim, aby odsunąć dłoń ojca od twarzy. Chwilę przyglądała się jego rysom, po czym dodała tonem znawcy: – Jesteś zbyt przystojny, żeby oszpecać się zgryzotą.

Mężczyzna obdarzył ją znaczącym spojrzeniem.

– Przystojny to ja może i byłem, ale jakieś sto lat temu. – Uniósł do oczu swoje dłonie, poszarzałe i osłabione chorobą, ale wciąż pozbawione śladów faktycznej starości. – Jestem wrakiem człowieka, rybko. Statkiem, który już dawno powinien iść na dno, a uparcie trzyma się na powierzchni.

Marisse wydęła wargi.

– Jeśli jeszcze raz coś takiego powiesz, to przebiorę cię w którąś z moich sukienek i zabiorę ze sobą w podróż. To ty będziesz zabawiał mojego marudnego klienta. – Wyprostowała się i wzięła z powrotem pozostawione na stoliku ubrania. – Z pewnością doceni twoje kiepskie metafory.

– Klienta – mruknął z niezadowoleniem. – Mówisz o nim tak, jakby był pierwszym lepszym gościem w karczmie. Jedziesz do miejsca oddalonego o wiele dni drogi stąd, ponadto z mężczyzną, o którym wiesz tylko tyle, że potrafi podpalić sobie palce. Co jeśli on, albo ten człowiek, którego nazywa „przyjacielem", okażą się niebezpieczni? Zrobią ci krzywdę, okradną, albo zamordują i porzucą w lesie? Jak mam się czuć dobrze z myślą, że dostaję tak mało informacji. Jeśli coś ci się stanie, będę ostatnią osobą, która się o tym dowie.

Marisse ze spokojem wrzuciła rzeczy do torby.

– Wiesz, że nie pozwolę się nikomu dotknąć. – Uśmiechnęła się do niego uspokajająco.

– Ja to wiem, ale czy oni też to wiedzą? Może faktycznie powinienem z tobą jechać?

Jego pomysł był jeszcze gorszy niż ten, w którym sama wsiadała z Fienem do powozu i udawała się z nim do odległego Breavien. Już i tak miała dość własnych zmartwień w związku z ryzykowną podróżą, nie chciała, aby doszedł do tego ciągły strach o stan ojca. Mężczyzna mógłby nie znieść tak długiej jazdy powozem, nie wiadomo też było, w jakich warunkach przyszłoby mu żyć przez kolejne parę miesięcy. Aby choroba nie postępowała zbyt szybko, musiał mieć zapewnione ciepło, odpowiednią dietę i stały dostęp do leków. Marisse było w gruncie rzecz wszystko jedno, gdzie będzie mieszkać. Nie zamierzała jednak pozwolić, aby ojciec także musiał ryzykować. Zwłaszcza dla niej.

– Poradzę sobie, naprawdę – zapewniła, sięgając po przygotowany zawczasu sznur. Zaczęła obwiązywać nim torbę. – Będę regularnie pisała listy. Sharla i Blanche wiedzą, co robić, gdyby któraś z wiadomości z jakiegoś powodu nie dotarła. Od razu dadzą znać Thalisowi.

Mężczyzna wciąż nie wydawał się przekonany. Poprawił się na fotelu i głośno odchrząknął, wyrażając w ten sposób swoją głęboką, ojcowską dezaprobatę.

Marisse, która skończyła wiązać torbę i zajęła się sprawdzaniem wytrzymałości sznura, także westchnęła. Rozumiała zdenerwowanie ojca. Odkąd dowiedział się o nietypowej propozycji Fiena Kalavasha, pytał ją o niego i jego tajemniczego znajomego już niejednokrotnie. I choć Marisse naprawdę chciała powtórzyć mu wszystko, co usłyszała kilka dni wcześniej od tego pierwszego, po prostu nie mogła wyznać mu całej prawdy.

Cała ta sytuacja wydawała się zbyt nieprawdopodobna.

– Ma na imię Caladien – wyznał Fien, gdy tamtej nocy szli razem wąską ścieżką prowadzącą ku światłom miasteczka. – Caladien Hallvord.

Droga mijała im w dość spokojnej atmosferze, zdążyli pokonać już połowę trasy od karczmy do wzgórza, na którym mieścił jej dom. Kalavash zdążył w tym czasie jeszcze raz wyłożyć dziewczynie swoją niecodzienną ofertę. Co najmniej pięć razy podkreślił przy tym, że nie jest oszustem, a co za tym idzie naprawdę posiada dość środków, aby sfinansować jej pobyt w Akademii. Na potwierdzenie tych słów chciał nawet zaprezentować zawartość swojej sakiewki, ale zbyła go machnięciem ręki. To nie był żaden dowód.

Tym bardziej, że wypowiedziane przez niego nazwisko samo w sobie zakrawało o żart.

– Hallvord? – prychnęła. Nie dostała być może najlepszego wykształcenia, ale czytała dość książek, aby skojarzyć, o kim mówi. Jej spojrzenie pociemniało. – Ten Hallvord? Książę Breavien?

Fien spojrzał na nią uważnie. Widać nie spodziewał się, że od razu pojmie, o kogo chodzi, bo mina, którą zrobił, wyrażała coś pomiędzy podziwem, a zmieszaniem.

– Ten sam.

– Nie ma mowy.

Zmarszczył brwi. Droga jeszcze się zwęziła, więc pozwolił jej przejść przodem.

– Nie takiej... reakcji się spodziewałem.

– Zapewne założyłeś, że zrobię wielkie oczy, zacznę piszczeć z radości, a finalnie zemdleję. – Stanęła i obróciła się tylko po to, aby wyczytać z jego twarzy, że w istocie, w razie potrzeby był gotowy łapać jej osuwające się ciało.

– Mniej... więcej – przyznał, drapiąc się po karku. – Panny z reguły są zachwycone na myśl, że będą mogły spotkać księcia.

Marisse udała, że intensywnie się nad czymś zastanawia. Nie wierzyła w ani jedno jego słowo, mimo to postanowiła zagrać w jego grę.

– Jak ty to ująłeś? – ruszyła w dalszą drogę. – Wyjątkowo skryty? Samotny? Znudzony na tyle, że trzeba mu ciągle wymyślać nowe rozrywki?

– Tego nie powiedziałem – oburzył się.

– Zasugerowałeś. – Przewróciła oczami. – Ile on ma w ogóle lat? O rodzinie Hallvord nie mówi się w tych stronach zbyt wiele. Ze szkoły wyniosłam tylko tyle, że Deraan i Evalaine Hallvordowie utonęli w morzu. Deraan odziedziczył tron po zmarłym ojcu, ale władcą Breavien był stosunkowo krótko.

– Rządził krajem przez niespełna pół dekady. Co do Caladiena, niedawno skończył dwadzieścia cztery lata – mruknął, zrównując się z nią krokiem. Marisse nic nie odpowiedziała. – Hallvordowie zmarli w tym samym roku, w którym Caladien osiągnął pełnoletność. Władzę przejął wtedy jego starszy brat, Aren. Dwa lata później doszło między nimi do dość... powiedzmy, że burzliwej wymiany zdań. Calden spakował swoje rzeczy, zabrał część służby i wyniósł się z głównej posiadłości. Zajął niewielki, zimowy pałacyk na obrzeżach kraju. Rezyduje tam już od dobrych czterech lat.

– A ty jesteś jego... przyjacielem, tak? – zapytała, pozwalając mu rozbudować tę jakże wymyślną bajkę o zapewne nieistniejącym księciu. Zauważyła, że w trakcie swojej wypowiedzi, użył wobec księcia czułego zdrobnienia. No... chyba że po prostu już zdążył zapomnieć, że nazywał się inaczej.

Fienowi umknęła jej podejrzliwość. Uśmiechnął się do wspomnień.

– Dawniej byłem bibliotekarzem w pałacu jego rodziców. – Ukrył dłonie w kieszeniach spodni. – Miłość do książek przejąłem po ojcu, swoją drogą też pałacowym bibliotekarzu. Od najmłodszych lat dużo czytałem i pisałem, więc Hallvordowie nie mieli nic przeciwko, abym wychowywał się w pałacu. Pasowała im zresztą moja obecność, bo z czasem zacząłem kręcić się w pobliżu ich syna.

Marisse nie musiała dopytywać. Domyśliła się, że ten cały książę Caladien, czy jak go określał Fien „Calden" nie należał do przesadnie towarzyskich osób. Ze szczątkowych informacji, które otrzymała tego dnia, wynikało, że mężczyzna od dawna czuł się wyjątkowo samotny. Być może rodzice nie mieli dla niego czasu lub nigdy nie doświadczył braterskiej miłości. Skoro pokłócił się z obecnym władcą do tego stopnia, że postanowił się wyprowadzić, musiało chodzić o coś więcej, aniżeli o błahą chłopięcą niechęć.

Dlaczego w ogóle to analizowała?

– Królowej Evalaine zależało, aby jej młodszy syn znalazł sobie przyjaciela w podobnym wieku. – Fien jakby czytał w jej myślach. – Okazałem się idealnym kandydatem, zważywszy że był między nami zaledwie rok różnicy. No i chciałem go słuchać.

– Jesteś starszy czy...?

– Młodszy. Dlatego zawsze podziwiałem Caldena. W przeciwieństwie do Arena, odziedziczył po swoich rodzicach – zawahał się – naprawdę wiele dobrych cech. Fascynowały mnie jego dojrzałość i siła.

Dotarli do strumienia, z którego ludzie z miasteczka czerpali wodę. Aby przedostać się na drugi brzeg, trzeba było pokonać drewniany pomost o łamiących się pod co większym ciężarem deskach. Kilka z nich zgniło od podnoszącego się co rusz poziomu wody, pozostałe zajmowała obecnie rodzina tłustych, rechoczących żab. Widać dopiero co zaczęły swój skrzekliwy koncert.

– Zakładałam, że moim klientem będzie jakieś znudzone dziecko – wyznała Marisse, podciągając sukienkę i jako pierwsza wchodząc na mostek. Jedna z żab zarechotała ostrzegawczo, była jednak na tyle leniwa, że nie raczyła się przesunąć nawet o centymetr, gdy obok niej pojawił się obcas. – Mam zabawiać magią prawie trzydziestoletniego mężczyznę?

– Zdobyć jego uznanie – poprawił ją Fien. Zatrzymał się po drugiej stronie mostu, uznając najwyraźniej, że ich wspólna waga może go przeciążyć. Nie byłoby w sumie daleko od prawdy. – Calden nie jest znudzonym życiem dzieciakiem, ani rozpieszczonym bachorem. Daleko mu do kogoś takiego.

– Posłuchaj, jeśli chcesz mi zaimponować opowieściami o przyjaźni z jakimś księciem...

– Niby dlaczego miałbym kłamać? – żachnął się.

– No nie wiem? – Przeskoczyła na drugi brzeg strumienia. – Chociażby po to, żeby przekonać mnie do wyjazdu? Zachęcić do szybszego opuszczenia domu? Zmanipulować, abym nie zadawała zbyt wielu niewygodnych pytań? – zaczęła wyliczać, poprawiając przy okazji wymięty dół spódnicy. – Jaką mam gwarancję, że nie jesteś handlarzem kobiet, zakochanym porywaczem, albo mordercą?

Opadły mu ramiona.

– Nie masz – odparł stanowczo – O ile ze mną nie pojedziesz i nie przekonasz się na własne oczy, nie mogę ci dać żadnego dowodu na moją prawdomówność.

– Dlaczego w ogóle musiałeś wyjechać z Breavien w poszukiwaniu utalentowanych ludzi? Nie prościej byłoby wynająć kogoś na miejscu?

– Próbowałem. – Wzruszył ramionami. – Wierz lub nie, ale nie jesteś pierwszą osobą, której składam tego typu propozycję. Nie tak łatwo znaleźć równie utalentowanych, co skorych do współpracy ludzi. Musisz brać poza tym poprawkę na sytuacje polityczną i kulturową w Breavien. Uczyli was w ogóle w szkole o zachodnim stosunku do magii?

Podobnie jak on, zbyła jego pytanie wzruszeniem ramion. Nauczyciele stronili od przekazywania informacji o innych krajach, ojciec miał jednak dość książek podróżniczych i geopolitycznych, aby coś tam kojarzyła. Na północy zachodzie, w przeciwieństwie do południa i wschodu, pewne umiejętności nie były powodem do dumy. W Breavien, kraju wysuniętym dość głęboko na zachód, panowały zupełnie inne zasady, niż w Villmar i leżącym na skraju południa Sulles (rodzinnym miasteczku Marisse). W wielu kręgach magia uchodziła tam za przekleństwo. Mężczyźni używali jej wyłącznie, aby pomóc sobie podczas ciężkich prac fizycznych, kobiety z kolei w ogóle nie obnosiły się ze swoimi talentami. Od najmłodszych lat dzieciom wpajano niechęć do wszystkiego, co nietypowe, dziwaczne lub niewytłumaczalne. Niektórzy dorastali w tak dużym lęku, że z czasem na zawsze wyrzekali się korzystania z jakichkolwiek magicznych umiejętności.

Marisse wzdrygnęła się na samą myśl, że mogłaby nie urodzić się Villmarką. Co gdyby któregoś dnia ojciec postanowił zabrać mamę na statek i osiedlić się w innym kraju? Gdyby zamieszkali w miejscu, gdzie na magię nie patrzono jak na piękny cud, lecz najgorsze plugastwo?

Choć to sam taniec był jej żywiołem, nie byłaby sobą, gdyby nie towarzyszyła mu widowiskowa magia. Nie potrafiłaby z niej zrezygnować.

– Jeśli odrzucisz moją ofertę, po prostu odejdę. – Z zamyślenia wyrwał ją cichy głos Fiena. Zdążył pokonać dzielący ich mostek i stał teraz zaledwie pół kroku od niej. Wpatrywał się w nią, nie kryjąc zawodu. Nieopatrznie zinterpretował jej milczenie. – Jeśli jednak zdecydujesz się ze mną zostać, zrobię co w mojej mocy, abyś mi zaufała. Umiesz posługiwać się sztyletem? Powiedz choć słowo, a na czas podróży dam ci dwa. Trzy, jeśli wolisz.

Być może jego rozczarowanie także było grą, oszustwem, które miało przekonać ją do szybszego podjęcia decyzji. Marisse zdawała sobie sprawę, jak bardzo ryzykuje, wiedziała także, że ani ojciec, ani jej przyjaciele nie pochwalą wyboru, którego podświadomie już dokonała. Zdecydowała się skoczyć na głęboką wodę. Wolała postąpić wbrew rozsądkowi i żałować przez chwilę, niż przez resztę życia wypominać sobie tchórzostwo.

– Wystarczy jeden sztylet – rzuciła, mrużąc powieki. – Niczego więcej nie potrzebuję. Nie zapominaj, że mam swoją magię.

I rzeczywiście, przed kolejnym wschodem słońca na jej adres został przysłany przepiękny sztylet o czarnej rękojeści i połyskującej stalowej głowni. U góry zdobił go srebrzysty wzór przypominający splatające się ze sobą, gwiezdne konstelacje. Marisse, która nigdy nie widziała podobnego przedmiotu, nie ukrywała fascynacji tym jakże misternie wykonanym przedmiotem. Broń biała wykuwana w Villmar – jakby nie patrzeć kraju bzdurnych legend i morskiej żeglugi – nigdy nie należała do równie subtelnych. Miała spełniać funkcje użytkowe, nie zadziwiać wykonaniem i ujmować wyglądem (wszak dokonującym abordaży piratom, było w gruncie rzeczy obojętne, czy umrą od inkrustowanego miecza, kuli wystrzelonej z działa, czy wystruganej na kolanie procy).

Do broni został dołączony krótki liścik. Fien przepraszał i informował w nim, że przed wyjazdem, jest zmuszony załatwić jeszcze kilka spraw w Zaldarze, mieście położonym jakiś dzień drogi od Sulles. Obiecał wyrobić się z powrotem w ciągu następnych czterech dni. Na koniec poprosił jeszcze, aby Marisse spakowała wszystko, czego potrzebuje i do jego powrotu nie obcięła sobie palców nową bronią.

„Zgodnie z obietnicą, przesyłam sztylet" – dodawał po drugiej stronie listu. – „To Rutha Ver, Jaśniejąca Gwiazda. Oficjalnie należy do Caldena, więc postaraj się z łaski swojej obchodzić z nią możliwie jak najłagodniej. Jej ostrze porusza się z niemal tak dziką gracją jak ty".

Choć Marisse poczuła się mile połechtana komplementem, rozczarowało ją, że tak piękna broń została jej dana zaledwie na parodniowe przechowanie. Ostatecznie musiała jednak przyznać, że na nic innego się z Fienem nie umawiali. Sztylet miał dodać jej otuchy podczas drogi. Nie był prezentem, lecz zabezpieczeniem.

Spojrzała na broń leżącą na jednej z dwóch przygotowanych do drogi skrzyń. W kufrach wielkości przeciętnych beczek, oprócz codziennych sukni, znalazły się książki, bielizna, trzy sceniczne stroje, a także kilka rzeczy osobistych, z którymi po prostu nie chciała się rozstawać. Zabrała ze sobą także buty, dwa ciepłe płaszcze i parę długich, lnianych koszul. Pakowała się trochę na oślep, ale nie miała absolutnie żadnej pewności, jak dużo czasu przyjdzie jej spędzić poza domem. Fien nie potrafił określić daty jej powrotu, ona z kolei nie umiała ustalić, co okaże się przydatne podczas tej enigmatycznej podróży. Breavien stanowiło dla niej zagadkę porównywalną do tej, która otaczała postać księcia Caladiena Hallvorda. O jednym i o drugim zyskała zaledwie szczątki informacji.

Kiedy stała się tak zdesperowana? Marisse Evenghard nigdy nie podejmowała równie pochopnych decyzji.

– Wciąż możesz zmienić zdanie, rybko. – W oczach ojca dziewczyna dostrzegła ból. Choć wyjeżdżała dopiero nazajutrz, w jego sercu już gromadziła się tęsknota. Strach o jedyną córkę. – Zdobędę pieniądze na Akademię. Nie musisz tego robić.

Zacisnęła wargi.

– Wyjeżdżam przed wschodem słońca – powiedziała, jak gdyby nie usłyszała jego słów. Przeszła przez pokój i kucnęła przy fotelu. Czule ujęła mężczyznę za rękę. – Wrócę, zanim się obejrzysz, tato. Pojadę do Akademii i ukończę ją tak samo jak zrobiła to mama.

Joseph Evenghard skrzywił się, ale nic więcej nie powiedział. Marisse także milczała, choć w duchu cieszyła się, że wzmianka o mamie skutecznie zamknęła mu usta. Była pewna, że jeśli ojciec dalej by ją namawiał, w końcu dałaby za wygraną i uległa jego prośbom. Zostałaby w domu, zabrała go ze sobą albo zapomniała o największym marzeniu. Wiedziała, że dla niego zrobiłaby nie tylko to. Zrobiłaby o wiele, wiele więcej. Poświęciłaby siebie i swoją przyszłość.

Tak samo, jak on przed laty zrobił to dla niej.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top