Rozdział 29

Okazało się, że dotrzymanie obietnicy złożonej Fienowi będzie o wiele prostsze, niż można by się tego było spodziewać. Ojciec nie miał najmniejszego problemu z tym, że jeszcze przez jakiś czas zostaną w mieście. Marisse początkowo dość mocno zaskoczyły jego otwartość i chęć współpracy, bo pamiętając o jego wątłym zdrowiu i dotychczasowej niechęci do Breavieńczyków (a raczej jednego, blondwłosego bibliotekarza), przygotowała się na co najmniej godzinną dysputę na temat planowanego odjazdu i nalegania, aby jak najszybciej wracali do Sulles. Wbrew jej obawom, ojciec wcale nie przejął się tą nagłą zmianą planów. Wręcz przeciwnie, bardzo spodobała mu się propozycja stołowania, a także sypiania w okolicznych karmach i gospodach. Jak widać zmiana otoczenia wychodziła mu na dobre, bo jak tylko przyzwyczaił się do myśli, że Marisse po raz kolejny nie zniknie z jego życia, momentalnie zaczął tryskać dobrym humorem. Tancerka podejrzewała, że jego radość miała związek z tym, że przeżywał obecnie drugą młodość. Chcąc nie chcąc, jak tylko opuścił rodzinne Villmar, przypomniały mu się czasy sprzed śmierci żony i choroby, a co za tym idzie, wielotygodniowe wyprawy w głąb Koniczyny. Nieważne, co akurat robili, bez przerwy rzucał jakimiś anegdotkami lub opowiadał córce o swoich kupieckich przygodach. Gdyby Marisse wiedziała, że tak będzie, już dawno wyciągnęłaby go z domu. Choć była z nim bardzo blisko, jeszcze nigdy nie miała z nim tak wielu ciekawych tematów do rozmów.

Właściciel gospody, który od samego początku zdawał się coś podejrzewać, nie miał nic przeciwko przedłużeniu ich pobytu o parę kolejnych tygodni. Podobnie jak co poniektórzy mieszkańcy, brał Marisse za młodą, dobrze urodzoną pannę, która tylko czekała na okazję do uszczuplenia zawartości pokaźnie zaopatrzonej sakiewki. Za każdym razem, gdy mijali się na korytarzach, z uwagą przyglądał się jej bogato zdobionym sukniom. Regularnie zagadywał jej ojca o cel ich pobytu, a kiedy oboje schodzili na parter, aby coś zjeść, proponował im dania przyrządzone na bazie swoich najlepszych mięs. Zawsze miał przy tym przyklejony do twarzy tak szeroki uśmiech, że z czasem Joseph zaczął żartować, że nabawi się od niego dodatkowych zmarszczek.

– Tylko czekać, aż odstąpi ci swoją własną sypialnię – zaśmiał się, otwierając przed Marisse drzwi do cukierni. Kilka osób odwróciło się w ich stronę, ale szybko straciło zainteresowanie, gdy okazało się, że to tylko kolejni przypadkowi klienci. – Doprawdy, dziwię się, że jeszcze na to nie wpadł.

Marisse pokręciła z rozbawieniem głową.

– Może boi się, że jak to zrobi, już jej nie odzyska? – rzuciła, wchodząc do ciepłego wnętrza przytulnie urządzonej cukierni. Od razu zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu wolnego stolika. Przybytek nie należał może do największych, ani szczególnie reprezentacyjnych, ale z pewnością cieszył się wśród Breavieńczyków niemałym uznaniem, bo spora ich część była już zajęta. Na blatach przykrytych wzorzystymi obrusami, czekały talerzyki pełne barwnych babeczek, rogalików i owocowych ciast. Wszystkie wyglądały tak kolorowo i apetycznie, że tancerka musiała parokrotnie przełykać ślinę, aby ta przypadkiem nie pociekła jej z ust. Kątem oka spostrzegła, że ojciec robi to samo.

– To co? – zwrócił się do córki po tym, jak udało im się zająć miejsce przy jednym z mniejszych stolików. – Pączki?

Stwierdziła, że to doskonały wybór, więc już po chwili poprosili spacerującą po cukierni dziewczynę o zestaw pączków i rogalików w paru różnych smakach. Po krótkiej wymianie zdań doszli do wniosku, że nie będą w stanie zdecydować się na jeden rodzaj tych aromatycznych wypieków. Marisse podejrzewała, że nie tylko oni mieli z tym problem, bo w cukierni bez przerwy unosiły się zapachy złocistego karmelu, mieszanki konfitur i wypiekanych na miejscu bułeczek. Właściciele wiedzieli, co zrobić, aby rozbudzić zmysły.

Czekając na realizację zamówienia, wodziła wzrokiem po gościach cukierni. Stoły zostały ustawione wystarczająco daleko od siebie, aby wszyscy mogli ze sobą rozmawiać z jak największym poczuciem swobody. Nikt się nie zagłuszał ani nie podsłuchiwał (przynajmniej na pierwszy rzut oka). Przytulny, zdumiewająco intymny charakter cukierni stanowił sporą zaletę dla tych, którzy chcieli w spokoju zjeść drugie śniadanie lub podwieczorek.

Sama tancerka również wybrała ten przybytek nie bez przyczyny. Tego ranka usłyszała od jednej z dziewczyn z gospody, że koniecznie powinna wybrać się wraz z ojcem do jednej z miejscowych cukierni. Miejscowe wypieki cieszyły się sporym uznaniem, a że Marisse i tak nie miała chwilowo nic lepszego do roboty, uznała, że może poświęcić trochę czasu, aby to ocenić. Wcześniej planowała złożyć wizytę lokalnemu medykowi, ale ku swojemu rozczarowaniu, gdy już do niego dotarła, zderzyła się z zamkniętymi drzwiami od jego gabinetu. Na szczęście wcale nie chodziło o to, że mężczyzna nie chciał im otworzyć lub się wyniósł, lecz o to, że akurat tego dnia został wysłany do pilnego przypadku na obrzeżach miasta. Miał wrócić dopiero późnym popołudniem, więc jeśli Marisse wraz z ojcem chcieli, aby ich przyjął, musieli znaleźć sobie na ten czas jakieś zajęcie. Zdecydowali, że poświęcą ten czas na zwiedzanie okolicy. No i, rzecz jasna, test wszystkich możliwych deserów.

– Pyszne – skwitował pan Evenghard, ścierając z warg pozostałości po słodkim lukrze. Dopiero co przyniesiono im tacę pełną pączków i rogalików, a już zniknęło przynajmniej pięć z nich. Każdy jeden był lepszy od poprzedniego. – I mówisz, że ty mogłaś jeść takie rzeczy codziennie?

Marisse, w której ustach na dobre zadomowił się smak ciepłego ciasta i płynnego, czekoladowego nadzienia, skinęła głową. Już dobry kwadrans temu pożałowała, że nie zdecydowała się na którąś z luźniejszych sukienek. Miała wrażenie, że coś rozsadza od środka jej żołądek, mimo to nie dała rady się powstrzymać i sięgnęła po kolejnego rogalika.

– Breavien zdecydowanie przoduje, jeśli chodzi o wypieki – stwierdziła, odchylając się z zadowoleniem na krześle. – Idzie się od nich uzależnić.

– Ja chyba już to zrobiłem – roześmiał się, unosząc do oczu złocistego pączka, z którego niemal natychmiast zaczął wylewać się ciemny, jagodowy mus. – Co ty na to, żeby sprzedać cały nasz dobytek i wydać wszystko na dożywotki zapas drożdżowego ciasta? W sumie nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy się przenieśli. I tak nic nie trzyma nas w Sulles.

Domyślając się, że żartuje, obdarzyła go uśmiechem. W rzeczywistości wcale nie było jej jednak do śmiechu. Gdy tylko ojciec wspomniał o przeprowadzce, coś zakuło ją boleśnie w pierś. Dotarło do niej, że Joseph Evenghard nigdy nie czuł przywiązania do swojego kraju. Przez całe życie podróżował, więc jego serce zostało gdzieś hen na morzu. Został w Villmar tylko przez wzgląd na nią i mamę. Gdyby mógł, już dawno wróciłby do żeglugi.

Najgorsze było w tym wszystkim to, że ona również nie miała potrzeby, by wracać. Domem nazywała po prostu miejsce, do którego mogła wrócić, bo była w nim jej rodzina. Tyle że ojciec był z nią teraz tutaj, w Breavien. No a cała reszta...

Czując napływające do oczu łzy, wgryzła zęby w miękkiego rogalika.

* * *

– Nie ukrywam, że widzę coś takiego po raz pierwszy w życiu – stwierdził medyk, odkładając płaski patyczek, którym jeszcze chwilę temu pomagał sobie w analizowaniu wnętrza ust Marisse. Po tym, jak gruntownie przebadał pana Evengharda i z niemal pełnym przekonaniem orzekł, że nie znajduje w jego ciele żadnych niepokojących oznak wskazujących na gwałtowny nawrót choroby, nadszedł kolej na przyjrzenie się jego córce. – Jestem w stanie ocenić, że dużo ćwiczysz i z reguły dość dobrze się odżywiasz, mogę też wyczuć, jak silne jest twoje serce, co każe mi sądzić, że dotychczas udało ci się uchronić przed wieloma młodzieńczymi chorobami. Na pierwszy rzut oka wydajesz się okazem zdrowia. Jest tylko jeden mały problem...

Urwał i poświęcił chwilę na analizę jej palców u rąk. Przebarwienia zdążyły przygasnąć, minęło jednak zbyt mało czasu, aby mogły całkowicie zniknąć. Starszy, doświadczony medyk musiał wiedzieć, co oznaczają, mimo to nie wyraził na głos swoich podejrzeń. Możliwe, że powstrzymał się od komentarza wyłącznie przez wzgląd na minę pacjentki, która wskazała z zakłopotaniem na czekającego pod ścianą ojca.

– Mały problem, mówi pan? – zapytała, zabierając dłonie i przezornie chowając je w połach spódnicy. – Więc jest jakieś „ale"?

Mężczyzna odchrząknął.

– Można tak powiedzieć. Zanim jednak wdam się w tłumaczenia, chciałbym porozmawiać z tobą na osobności. – Mówiąc to, zwrócił się do pana Evengharda. – Mógłby nas pan na chwilę zostawić? Na dosłownie pięć, no może dziesięć, minut?

Nawet jeśli brzmiał łagodnie, a jego twarz nie była zmącona żadnym grymasem, nie udało mu się uspokoić Josepha na tyle, aby ten bez oporów spełnił jego prośbę. Uznając, że musi chodzić o coś naprawdę poważnego, spojrzał na córkę, nie kryjąc narastającego niepokoju. Marisse nie pozostało nic innego, jak tylko się uśmiechnąć, a następnie skinąć głową z niemym błaganiem o chwilę prywatności. Domyślała się, co mógł wyczuć medyk i wcale nie napawało jej to entuzjazmem. Tak samo jak jemu, zależało jej, aby ojciec nie był świadkiem nadchodzącej rozmowy.

– Ale przecież... – zaczął pan Evenghard, załamując ręce. Wbił wzrok w medyka. – To moje jedyne dziecko. Jeśli coś jest nie w porządku, chciałbym wiedzieć.

– Ależ to drobnostka – uspokoił go tamten. Niby od niechcenia oparł dłoń na biodrze i w zamyśleniu powiódł spojrzeniem po ciele tancerki. – Chodzi, że tak powiem, o kobiece sprawy. Pana córka ma już prawie dwadzieścia lat, a wciąż eksploatuje swój organizm regularnymi treningami. Chciałbym porozmawiać z nią o potencjalnych planach na przyszłość. Głównie o tym, czy zamierza zrezygnować z tańca na rzecz założenia rodziny. No wie pan. Wyjaśnić to i owo na temat obcowania z mężczyznami.

Marisse nieomal zakrztusiła się własną śliną, ojciec tymczasem cały poczerwieniał i jakby mimowolnie zrobił krok w tył. Takie wyjaśnienie najwyraźniej w zupełności mu wystarczyło, bo najpierw rzucił parę uwag na temat tego, że jego córka jest jeszcze zdecydowanie za młoda na jakiekolwiek „obcowanie" z płcią przeciwną, a następnie zabrał wszystkie swoje rzeczy i jak oparzony wypadł z sali. Zszokowana tancerka i zadowolony z siebie medyk jeszcze przez dłuższą chwilę słyszeli, jak hałasuje pod drzwiami, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.

Oboje odczekali aż dźwięki ucichnął. Dopiero wtedy Marisse odważyła się odezwać.

– To ten moment, kiedy mówi pan, że to całe gadanie o zakładaniu rodziny było jedynie wymówką i że wcale nie chciał mi pan w ten sposób zasugerować, że spodziewam się dziecka.

Mężczyzna nie odpowiedział. Ruszył w stronę drzwi, aby upewnić się, że są dobrze zamknięte.

– Spodziewam się? – Marisse poczuła, że z twarzy odpływa jej cała krew. Blada jak ściana, przyłożyła rękę do swojego twardego, choć obecnie nieco zaokrąglonego brzucha. Sądziła, że to w wyniku zjedzenia dużej porcji ciasta, a nie... – Bogowie, przecież ja nie mogę być w ciąży!

– I wcale nie jesteś. – Mężczyzna uciął jej rozważania, zanim na dobre zaczęła panikować. – Akurat o to nie musisz się martwić. Kolor twoich palców sugeruje, że zioła były naprawdę dobrej jakości. Zdziwiłbym się, gdyby nie zadziałały.

Słysząc w jego głosie medyczną pewność, wypuściła z płuc całe powietrzne. Wyglądało na to, że była przynajmniej jedna rzecz, o którą nie musiała się martwić. Co prawda nie wątpiła na co dzień w swoje umiejętności rozpoznawania i przygotowywania leczniczych roślin, ale warto było zyskać w tej kwestii potwierdzenie od kogoś z jeszcze większym doświadczeniem. Nie uważała zielarstwa za jeden ze swoich oficjalnych talentów, więc zawsze liczyła się z ryzykiem, że popełni jakiś błąd. Akurat w tym przypadku coś takiego byłoby katastrofalne w skutkach.

– No więc? – zaczęła, przykładając dłoń do czoła. Od tego całego stresu zdążyła ją rozboleć głowa. – O co dokładnie chodzi?

Medyk wrócił na swoje poprzednie miejsce, ale zamiast przystąpić do kolejnych badań, sięgnął po stojące nieopodal krzesło. Przez dobrą chwilę mu się przyglądał, jakby rozważał, czy w ogóle powinien rezygnować ze stania. Finalnie musiał dojść do wniosku, że o wiele wygodniej będzie się prowadziło rozmowę, jeśli oboje znajdą się na tym samym poziomie, bo nie minęło dużo czasu, aż w końcu usiadł.

– Z tego, co udało mi się zaobserwować, byłaś wystawiona na działanie bardzo potężnej magii – zaczął, drapiąc się w zamyśleniu po bujnej, siwej brodzie. – To... niezbyt dobrze. Podobna ingerencja w ciało, pozostawia po sobie mniej lub bardziej wyrazisty ślad, nieważne, czy mówimy akurat o doświadczonym Utalentowanym czy przeciętnym, pozbawionym magii człowieku. Jeśli się nie mylę, a raczej na pewno tak nie jest, twój organizm wielokrotnie próbował bronić się przed jakąś nieznaną mi siłą. Zakładam, że tą samą, którą wyczuwam od pana Kalavasha i pana Routte'a, gdy się u mnie zjawiają.

Marisse, która nie zamierzała go okłamywać, jedynie pokiwała głową. Nie dziwiły jej ani trafnie postawiona diagnoza, ani samo zachowanie medyka, do którego udała się właśnie z polecenia samego Fiena. Domyślała się, że mężczyzna, u którego leczył się Deilan, będzie miał coś wspólnego z talentami, nie sądziła jednak, że będzie aż tak utalentowany, aby od razu wyczuć, co ją trapi. Santre, bo właśnie tak się przedstawił, gdy zjawili się pod jego drzwiami, odczuwał silną więź z ludzkim ciałem. Potrafił niemalże bezbłędnie ocenić czyiś stan, a także odgadnąć, z jaką chorobą miał do czynienia pacjent. Jedynym wyjątkiem był wspomniany już Deilan, który mimo regularnych wizyt, wciąż stanowił dla niego ogromną tajemnicę. Być może właśnie dlatego, że stanowił dla Santre zagwozdkę, ten zdecydował się go leczyć. Młody chłopak był dla niego interesującym, medycznym wyzwaniem.

Biorąc pod uwagę, jak patrzył teraz na Marisse, dało się odnieść wrażenie, że i ona jest przez niego traktowana jako pewnego rodzaju zagadka. Tancerce nie uśmiechało się zostawać jego królikiem doświadczalnym, niemniej cieszyła się, że przynajmniej nie będzie go musiała okłamywać. Fien zostawił jej adres do człowieka, któremu ufał i który był wystarczająco wtajemniczony, aby nie zadawał zbyt wielu niepotrzebnych pytań. Mimo wszystko zawczasu poprosił ją, aby powołując się na ich przyjaźń, nie wspominała Santre ani o księciu, ani tym bardziej o srebrnej klątwie. Medyk, jakkolwiek zdolny i bardzo pomocny, nie musiał o nich wiedzieć.

Z tego, co udało jej się dowiedzieć, był jedynym utalentowanym uzdrowicielem w odległości kilkudziesięciu, jeśli nie kilkuset mil. Na najbliższego człowieka z talentami mogli natrafić dopiero w stolicy, lub w którymś z przygranicznych miast Villmar (oczywiście jeśli zdecydowaliby się wrócić). Żaden medyk żyjący w Breavien nie przyznałby się otwarcie do posiadania zaawansowanych, magicznych umiejętności. Nie w sytuacji, w której sprzeciwiający się talentom ludzie, mogliby go w zamian obwołać szarlatanem.

Nic dziwnego, że Fien nie dzielił się z Santre zbyt wieloma informacjami na temat sytuacji w Astel. Mężczyzna był miły, ale wśród swoich uchodził za zdrajcę. Nawet jeśli regularnie przyjmował u siebie niedomagających Breavieńczyków, ci nie darzyli go zbyt dużą sympatią. Marisse uważała to za podłość. Sama zdążyła zacząć sympatyzować z tym starszym człowiekiem, zwłaszcza że jako jeden z nielicznych mężczyzn nie próbował jej za nic oceniać.

– No więc? – odezwał się do niej zachęcająco Santre. Marisse dopiero po chwili uświadomiła sobie, że patrzy na nią tak, jakby czegoś oczekiwał. – Powiesz mi, z czym do mnie przychodzisz? Obawiam się, że bez tej wiedzy zbyt wiele nie wskóram.

Przez chwilę milczała, szukając w myślach jakiegoś w miarę ogólnego, ale sensownie brzmiącego wytłumaczenia. Takiego, w którym nie padałyby żadne znajome nazwiska ani nawiązania do srebrnych kwiatów.

– Przez jakiś czas pomagałam przyjacielowi w uporaniu się z pewnym... magicznym problemem – wyznała w końcu, czując na sobie jego uporczywe spojrzenie. – Chodziło o ziemską magię, a że trochę się na niej znam, starałam się jakąś na nią wpłynąć. – Mimowolnie wzruszyła ramionami. – Jak widać z marnym skutkiem.

Pokiwał głową i dał sobie kilkanaście sekund na analizę jej słów.

– Rzeczywiście, wygląda to tak, jakby twój organizm przez dłuższy czas próbował bronić się przed niepożądanymi konsekwencjami.

– To znaczy?

– Walka z równie potężnymi siłami nie zawsze wychodzi Utalentowanym na dobre – odchrząknął i poprawił się na krześle. – Wydaje im się, że są w stanie zrobić wszystko, a potem, gdy jest już za późno, okazuje się, że doprowadzają do własnej zagłady. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak wielu niesamowitych ludzi zmarło na moich rękach tylko dlatego, że wydawało im się, że nic nie może stanąć im na drodze do zdobycia jeszcze większej potęgi. Dopiero wtedy, w ostatnich chwilach życia, orientowali się, że popełnili ogromny błąd.

Marisse przełknęła ślinę. Nie miała ochoty zadawać tego pytania, ale wiedziała, że prędzej czy później będzie musiało paść. Równie dobrze mogła przyśpieszyć bieg wydarzeń i zadać je już teraz.

– Czy ja też umrę?

Santre spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem.

– Mam na myśli, czy umrę... w najbliższym czasie – sprecyzowała. – Z powodu wystawienia na działanie zbyt silnej magii.

– Nie da się ukryć, że magia pozostawiła w twoim ciele bardzo wyraźny ślad. Nie oznacza to bynajmniej, że jesteś chora. Wręcz przeciwnie. Nawet jeśli magia, którą usiłowałaś okiełznać, na jakiś czas sama przejęła nad tobą kontrolę, to z czasem zaczęła wygasać. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że jakimś cudem zdołałaś ją ujarzmić. Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać. Ta magia... myślę, że zaczęła harmonizować z resztą twoich talentów.

W pierwszej chwili Marisse nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, więc zapatrzyła się w medyka, szukając potwierdzenia, że ten sobie z niej żartuje. Srebrna klątwa miałaby z nią harmonizować? Do tej pory sądziła, że jako niezrozumiała, potężna siła, jest w stanie jedynie niszczyć.

Dlaczego teraz miałaby z nią współgrać?

– To trochę tak, jakbyś układała ceglany mur, ale jedna z cegieł okazała się o wiele dłuższa od pozostałych – kontynuował Santre. Musiał dostrzec jej konsternację, to jak boleśnie zaczęły marszczyć się jej brwi. – W niezmienionej formie nie ma możliwości, aby włożyć ją w wybrane miejsce. Jeśli jednak wystarczająco się ją doszlifuje, prędzej czy później przybierze kształt pozostałych cegieł. Dopasuje się do reszty. Tak samo jest z magią. Przy odrobinie wysiłku, można ją formować pod własne potrzeby.

– Coś takiego jest w ogóle możliwe?

– Owszem. Co prawda podobne przypadki nie mają miejsca zbyt często, ale nie są niemożliwe. Zdarza się, że ktoś wyjątkowo utalentowany zdobywa nowe umiejętności. Wchłania je, uczy się ich lub otrzymuje je w formie darów. Podobnie było w twoim przypadku, przejęłaś cząstkę mocy, o którą, jak mniemam, wcale nie zabiegałaś. Wspomniałaś, że ostatnimi czasy czułaś się osłabiona. Zgaduję, że miało to związek z faktem, iż znalazłaś się w sporym oddaleniu od źródła nowej magii. Możliwe, że za jakiś czas po prostu wygaśnie. Może zdarzyć się jednak i tak, że do końca życia będziesz odczuwała niewytłumaczalną pustkę. Twoje umysł i ciało wciąż będą szukały czegoś, czym będą mogły ją wypełnić.

Marisse miała wrażenie, że jej się to wszystko śni. Nowe umiejętności? Źródło? I dowiadywała się o tym wszystkim dopiero w momencie, w którym Calden wyrzucił ją z zimowego pałacu?

– I niby jak miałoby to działać? – zaśmiała się nerwowo. – Ot tak sobie przejęłam obcą magię? Zupełnie niepostrzeżenie i bez żadnych związanych z tym efektów?

Pokręcił głową.

– Każdy organizm reaguje inaczej na różne substancje. Dawki leków, trucizn czy jakichkolwiek innych substancji wpływają na to, czy pacjent będzie w stanie je zwalczyć czy wchłonąć. Talenty są nieodłącznym elementem życia wielu ludzi Koniczyny, ale nie każdy ma szansę i możliwość, aby je rozwijać. Niektórzy przez całe życie trwają w uśpieniu, inni, tak jak ty czy ja, mają okazję bez przerwy nad nimi pracować. Można to porównać do twoich treningów. Gdy robisz je regularnie, twoje ciało przyzwyczaja się do wysiłku. Jest gotowe do przekraczania kolejnych granic. Podobnie jest z magią. Jeśli nad nią pracujesz, o wiele łatwiej przyjdzie ci rozszerzanie zakresu jej możliwości.

– Przyjaciel wspominał, że nie tylko ja podjęłam próbę walki z tym konkretnym rodzajem magii. – Marisse nie dała się tak łatwo przekonać jego słowom. Pamiętała nieprzyjemne uczucie, które zawładnęło nią w momencie, w którym dotknęła skażonej ziemi. Miała ochotę wyć z bólu. – Osoby przede mną... zachorowały.

Medyk w zamyśleniu postukał palcami w kolano.

– Jesteś pewna, że miało to związek z magią? Może były osłabione albo zataiły, że chorowały już wcześniej? Niektóre magiczne objawy bardzo łatwo pomylić z objawami wywołanymi spożyciem trujących ziół lub kontaktem ze zwierzęcym jadem. To niekoniecznie...

– Widziałam na własne oczy, co ta moc robiła z żywymi istotami – przerwała mu, w zdenerwowaniu oblizując wargi. Nie znała zbyt wielu szczegółów na temat poprzednich dziewczyn i ich walki z klątwą, ale nie miała powodów, by sądzić, że akurat w tej kwestii Calden zdecydowałby się ją okłamać. Godzinami wpatrywała się w połyskujące odwłoki martwych owadów, nie było mowy o domniemaniach. Srebro było niebezpieczne. – Nie wolno mi powiedzieć zbyt wiele, ale wydaje mi się, że ona... że czerpie siłę, osłabiając innych. Tak myślę.

Santre zmarszczył brwi i poprosił, aby podzieliła się z nim wszystkimi swoimi wątpliwościami, z lekkimi oporami opowiedziała mu więc o halucynacjach, brakującym oddechu, drętwieniu dłoni czy wrażeniu, jakby coś paliło ją od środka. O tych wszystkich momentach, w których nieznana siła ciągnęła ją z powrotem do miejsca, w którym wszystko się zaczęło i o tym, że już sama nie wiedziała, czy miało to związek z najzwyklejszą tęsknotą czy ingerencją wyższych bytów.

Po wysłuchaniu całej opowieści mężczyzna wydał z siebie bliżej niezidentyfikowane mruknięcie. Zdawał się mocno zaintrygowany jej historią. Parokrotnie próbował dopytywać, o jaką dokładnie magię chodzi, ale uparcie powtarzała, że nie może zdradzić mu nic więcej. Musiał się zadowolić zaledwie szczątkami pełnych informacji.

– Przyznam, że po raz pierwszy spotykam się z czymś takim – wyznał, przyglądając się jej z jeszcze większą uwagą niż dotychczas. – Tak jak wspominałem, mogę zapewnić cię niemal w stu procentach, że jesteś zdrowa. Nie wyczuwam w twoim organizmie żadnych groźnych zmian. Niemniej... możemy spróbować upewnić się co do tego w jeszcze jeden sposób. Połóż się proszę na plecach.

Polecenie padło dość niespodziewanie, niemniej Marisse, której z minuty na minutę coraz bardziej zależało na tym, by poznać choć część odpowiedzi, od razu się do niego zastosowała. Bez żadnych dodatkowych pytań czy protestów podciągnęła dół spódnicy i starając się rozluźnić, zajęła miejsce na płaskim, niewygodnym łóżku. Ułożywszy ręce wzdłuż ciała, spojrzała na medyka, czekając na jego dalsze instrukcje.

– Dobrze. – Santre podniósł się z krzesła i stanął obok kozetki. Jego wyciągnięte dłonie zawisły nad jej uniesioną głową i brzuchem. – Postaraj się przez chwilę nie oddychać. Spróbuję zwizualizować twoją magię.

Łatwo było mu mówić, zważywszy że to nie on „harmonizował" z klątwą pradawnych władców. Niby jak miała się uspokoić na tyle, aby móc jeszcze do tego wszystkiego wstrzymać oddech? Istniało zbyt duże ryzyko, że udusi się jak tylko zmusi swoje płuca do zastygnięcia w bezruchu.

Przymknęła powieki, starając się odegnać szalejące myśli. Próbowała skoncentrować się na otoczeniu, przytłumionych, dyskretnych dźwiękach, które do tej pory z taką łatwością jej umykały. Na dochodzącym zza okna, cichutkim nuceniu jakiejś kobiety. Brzęczeniu uwięzionej muszki, która co kilka sekund zderzała się z taflą szkła, myśląc, że za którymś razem w końcu uda jej się wydostać na wolność. Na pompowanej przez serce krew.

– Niezwykłe – wyszeptał medyk. Słysząc słowo, które wyrwało się z jego ust, od razu rozchyliła powieki. – Niesamowite.

Jej oczom ukazało się... coś. Trudno powiedzieć, co dokładnie, miała bowiem przed sobą plątaninę błękitnych, połyskujących nici. Wiły się nad jej ciałem, tworząc setki, nie, tysiące splotów i dziwnych rozgałęzień. Zdawały się ponadto żyć własnym życiem, bo co chwilę któraś z nich migotała, jakby rażona nowym, potężnym impulsem.

Nigdy czegoś takiego nie widziała, a jednak wcale się nie bała. Mimowolnie obraz, który się przed nią rozpościerał, skojarzył jej się z widokiem, jaki widywała się w lesie, gdy oglądała korony rosnących w nim drzew. Ewentualnie z tym, jak wyglądały dopiero co wyszarpnięte z ziemi korzenie.

Niektóre z nici jarzyły się na dodatkowe kolory takie jak fiolet, czerwień czy zieleń, inne pozostawały idealnie niebieskie. Jeszcze inne, pojedyncze i cieniutkie niczym ludzki włos, zdawały się półprzeźroczyste i nad wyraz ruchliwe. Wędrowały po całym systemie węzłów, nic sobie nie robiąc z panującego wśród nich porządku, a kiedy w końcu się zatrzymywały, pryskały niczym zminiaturyzowane fajerwerki. Wyglądały przy tym tak, jakby zostały opanowane przez...

– Srebro – wychrypiała Marisse, na w poły urzeczona, na w poły zaniepokojona tym żywym spektaklem. – Mam w sobie srebro.

Medyk zamrugał, jakby wyrwała go z jakiegoś dziwnego odrętwienia.

– Tak, ewidentnie coś w sobie masz – odchrząknął, po czym jednym ruchem ręki zerwał z iluzją. W chwili, w której nici rozmyły się w powietrzu, zniknęły wszystkie towarzyszące im światła. Znów znaleźli się w szaroburej rzeczywistości, w której otaczały ich wyłącznie stare, drewniane łóżka i przeżarte przez korniki gabloty na leki. – Może lepiej... już sobie idź.

Usiadła, zaskoczona tą nagłą zmianą podejścia. Odrobinę kręciło jej się w głowie, ale zignorowała nieprzyjemne pulsowanie pod czaszką. Wydawało jej się, że Santre chorobliwie pobladł, a jego siwa broda stała się jeszcze bielsza niż jeszcze parę minut temu.

– Mam wyjść? Teraz?

– Magia, którą w sobie nosisz, wykracza poza moje kompetencje – wyznał naprędce. Jego wcześniejsza fascynacja gdzieś zniknęła, zastąpiły ją pośpiech i niepokój. Rozglądał się po całym pomieszczeniu, jakby bał się, że już za chwilę któryś ze stojących w nim mebli stanie w ogniu. – Zdaję sobie sprawę z pochodzenia pana Kalavasha i często ryzykowałem, pomagając jego choremu przyjacielowi, ale to... to zwyczajnie mnie przerasta. Nie chcę mieć z tą magią nic wspólnego. Mam córkę i malutką wnuczkę. Nie narażę ich na tak duże niebezpieczeństwo.

Marisse poderwała się z łóżka.

– Nie rozumiem. Co ma pan na myśli?

– Ta moc... – Santre spojrzał na nią ze śmiertelną powagą. – Wielu byłoby skłonnych za nią zabić. Gdyby ktokolwiek dowiedział się, że weszłaś w jej posiadanie... nawet takiej drobiny... bogowie, miejcie to miasto w swojej opiece. Nie zdajesz sobie sprawy, z jakimi siłami zadarłaś.

* * *

Podczas drogi powrotnej do gospody Marisse nie odzywała się zbyt wiele. Począwszy od zdumiewających, barwnych iluzji, na strachu medyka kończąc, analizowała wszystko, co udało jej się dowiedzieć w gabinecie. Nie było tego może zbyt wiele, ale z pewnością wystarczająco dużo, aby doszła do jednego, zdawać by się mogło, dość istotnego wniosku. Magia, której Calden bał się tak bardzo, że był w stanie wszystkich od siebie odepchnąć, mogła go zgubić na wiele różnych sposobów. Ona lub ludzie, którzy pragnęli ją posiąść.

Przerażające, że nie odrodzenie, lecz właśnie zniszczenie i chaos stanowiły jedną z najpotężniejszych broni Koniczyny. Srebrna klątwa, jakkolwiek śmiertelna, mogła się okazać naprawdę pomocna w przypadku wybuchu jakiegoś groźnego konfliktu.

Szła środkiem drogi, nie zawracając sobie głowy tym, że dół jej sukni bez przerwy zaczepiał o ostre kamienie i leżące tu i ówdzie odłamki ceramiki, być może pozostałości po rozbitych garnkach lub niezidentyfikowanych ceglarskich wyrobach. Ojciec, który kroczył tuż za nią również milczał, choć zapewne z całkiem innych, tylko sobie znanych powodów. Gdy wrócił do sali, zastał zarówno pana Santre, jak i swoją córkę w nieprzyjemnie ponurych nastrojach. Domyślał się, że rozmowa nie przebiegła po myśli żadnego z nich, toteż ani wtedy ani obecnie nie dopytywał o jej przebieg. Podobne wyrzeczenie musiało go naprawdę dużo kosztować, zważywszy na to, co usłyszał od medyka. W końcu według oficjalnej wersji Marisse nie rozmawiała z nim o niczym prócz tańca, potencjalnego małżeństwa i planowania gromadki uroczych, ale okrutnie rozwrzeszczanych bobasów.

Niepotrzebnie się martwił, bo tancerka wzdrygała się na samą myśl o dwóch ostatnich. Nawet jeśli po części przekonała się do mężczyzn (a zwłaszcza jednego z nich), wciąż robiło jej się słabo na myśl o zamążpójściu. Nie wspominając o dzieciach, które najpierw zniszczyłyby jej ciało, a potem doprowadziły do szaleństwa na każdym innym polu.

Co to to nie. Może i podejrzewała się o beznadziejne zakochanie w księciu, ale wciąż nie zamierzała się z nim wiązać. Zresztą i tak by nie mogła. Nawet jeśli Fien uważał inaczej, pochodzenie skutecznie dyskwalifikowało ją jako jego potencjalną żonę dla następcy tronu. Mogłaby zostać co najwyżej jego głupiutką, wiecznie sfrustrowaną nałożnicą, a na to nie pozwoliłyby jej ani ojcowski honor, ani zraniona, kobieca duma.

– Marisse?

Usiłując odwrócić swoją uwagę od Caldena, kopnęła z dużą siłą jeden z przydrożnych kamyków. Miała dość zadawania pytań, ale te, jak na złość, wciąż mnożyły się w jej zmęczonym umyśle. Czy srebrna magia naprawdę była aż tak pożądana? Jeśli tak, dlaczego książę pozwolił jej opuścić pałac? Czy nie powinien chcieć jej przy sobie zatrzymać? Kto jak kto, ale akurat on musiał wiedzieć lub przynajmniej podejrzewać, że obcując z Astelską mocą, wchłonie jakąś jej część.

Chyba że... co jeśli założył, że każda z dziewczyn, którym prezentował zaklęte róże, zachoruje i z czasem umrze? Jeśli rzeczywiście pragnął się z nią tylko zabawić? Niedługo, bo zaledwie do momentu, w którym srebro do reszty przejęłoby nad nią kontrolę?

– Marisse? Słyszysz, co do ciebie mówię?

Drgnęła i obejrzała się na ojca, który od dłuższej chwili usiłował zwrócić na siebie jej uwagę. Stał tuż za nią z luźno opuszczonymi rękami i miną sugerującą, że już dobrą chwilę temu powinna skupić się na jego osobie, zamiast błądzić myślami wiele mil stąd.

– Stało się coś?

– Nie mam pojęcia. – Wskazał na kręcących się nieopodal, umundurowanych mężczyzn. – Zapytałem, czy też zauważyłaś, że w mieście jest coraz więcej straży. Jeszcze wczoraj nie było tu aż tylu przedstawicieli władz.

Marisse zmarszczyła brwi. Była tak zaaferowana wizytą u medyka, że najwyraźniej umknęło to jej uwadze. Ojciec miał rację, od rana w mieście pojawiło się sporo nowych twarzy, w tym osób ubranych w ciemne, bliźniaczo podobne stroje.

– Breavieńskie herby. – Zmrużyła powieki, aby z odległości dostrzec lepiej zarys posrebrzanych, królewskich emblematów wyszytych na dobrej jakości kurtkach. – Musieli przybyć tu aż ze stolicy.

– Mają na sobie oficjalne, granatowe mundury – dopowiedział w zamyśleniu pan Evenghard. – Z reguły strażnicy zakładają je tylko wtedy, gdy mają do czynienia z królewską rodziną. W każdym innym wypadku noszą zielone lub brązowe barwy.

Podszedł do córki, aby zasygnalizować wszem i wobec, że ta nie jest sama. Zważywszy że nieopodal kręciło się sporo zainteresowanych strażników, odpędził od niej tym samym paru potencjalnych adoratorów.

– Czy niebieskie stroje oznaczają, że niebawem zjawi się tu król? – zapytała, usiłując zachować spokój. Na samą myśl, że ci wszyscy mężczyźni byli na usługach Aravena Hallvorda, przeszedł ją dreszcz. Starszy z braci miał się zjawić w Astel, nic więc dziwnego, że po drodze zatrzymywał się na odpoczynek.

Z tym, że miasto, w którym obecnie przebywali, było wysunięte na wschód kraju, a stolica znajdowała się w jego centralnej (a gdyby się uprzeć, można by nawet orzec, że zachodniej) części. Jeśli król faktycznie zamierzał wybrać się do zimowego pałacu, zbaczanie z głównego szlaku nie miałoby w jego przypadku żadnego sensu.

– Może czasy i mundury się zmieniły – rzucił mimochodem pan Evenghard. – Jakby nie patrzeć od wielu lat nie zasięgałem języka, więc nie wiem, jakie gdzie obowiązują prawa. Równie dobrze granat mógł zostać kolorem dezerterów.

– Noszą królewskie symbole zbyt dumnie, aby byli dezerterami – skwitowała, przyglądając się spacerującemu w tę i we w tę mężczyźnie. Przyzwyczajona do obecności Astelskiej straży, mogła z całą pewnością stwierdzić, że ci tutaj nie byli wyłącznie przypadkowymi przejezdnymi. Patrolowali ulice, zapobiegawczo trzymając dłonie jak najbliżej grubych, skórzanych pasów. Nie była to ani najwygodniejsza, ani szczególna dyskretna pozycja, niemniej, w razie nagłego wypadku lub zagrożenia, umożliwiała najszybsze reagowanie. Wystarczył jeden krótki ruch, aby zwinne palce zacisnęły się na rękojeści ciężkiego miecza. – Możliwe, że w którymś z okolicznych miast będzie niebawem stacjonował król. Zakładam, że sprawdzają, które z nich nada się do tego najlepiej.

„I że faktycznie nie znajdzie powodu, aby zjawiać się tutaj" – dodała w myślach, nie mogąc pozbyć się najgorszych z możliwych przeczuć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top