Rozdział 27
Marisse została niegdyś zmuszona, aby pożegnać się z matką. Była zbyt mała, aby w ogóle pamiętać jej odejście, ale w miarę dorastania stopniowo zaczęła rozumieć, że utraciła coś bardzo cennego. Kogoś, kogo nigdy nie miała okazji tak naprawdę poznać.
Teraz czuła się podobnie. Zajmując miejsce w powozie, czuła się tak, jakby umierała od środka. Nawet jeśli po rozmowie z Fienem zyskała sporą motywację do odjazdu, to wciąż jakaś część jej duszy zawodziła, błagając, aby odwlekać wyjazd najdłużej, jak tylko się da. Być może ten uporczywy, nieznośny skowyt wydawało z siebie jej serce, które miało nadzieję, że jeśli tylko poczekają dostatecznie długo, to w którymś momencie z pałacu wyłoni się książę.
Nie wyszedł, aby się z nią pożegnać. Po tych wszystkich wspólnych rozmowach i upojnych nocach, nie miał odwagi, żeby spojrzeć jej prosto w oczy i przyznać, że wciąż uważa swoją decyzję za słuszną.
Jeszcze nigdy aż tak się na nikim nie zawiodła.
– Uważaj na siebie – poprosiła Lisah, wsuwając rękę przez okno powozu. – I pamiętaj, żeby do mnie napisać.
Uśmiechnęła się do służącej i uścisnęła pocieszającą jej dłoń. Obok pojawiła się kolejna, o wiele większa i męska. To Fien podawał jej niewielki, bordowy woreczek przewiązany solidnej jakości sznurkiem.
– Pieniądze na drogę – oznajmił, zaglądając do wnętrza pojazdu. Jego oczy były podkrążone, a czupryna nieładnie zmierzwiona. Nie miał czasu wziąć porządnej kąpieli. – Jak tylko wyruszysz, poślę któregoś ze strażników do miasta. Wynajmie ludzi, którzy pojadą w stronę granicy i będą zatrzymywać się w przydrożnych gospodach. Spróbują odnaleźć twojego ojca.
Skinęła głową. Biorąc od niego worek, mocno uścisnęła jego palce. Miała nadzieję, że przekaże mu w ten sposób, jak bardzo jest mu wdzięczna.
– Dziękuję – wyszeptała, bojąc się, że jeśli spróbuje podnieść głos, wszyscy dowiedzą się, jak bardzo drży. Już i tak ledwie powstrzymywała się od histerycznego płaczu. – Czas, który spędziłam w Astel... nie zapomnę go.
– Mam nadzieję. – Fien zabrał rękę, ale nim zdążyła krzyknąć do woźnicy, że mogą ruszać, na powrót ją przysunął. Trzymał w niej podłużny przedmiot. Pochwę, z której wystawała czarna, zdobiona srebrem rękojeść.
– Rutha Ver – wymsknęło jej się z ust. Ponieważ mężczyzna czekał, aż się ruszy, w końcu zdobyła się na odwagę i ostrożnie ujęła sztylet w dłonie. Znajoma broń doskonale leżała jej w rękach, zupełnie jakby nigdy jej nie oddawała. – Ale przecież... należy do księcia.
– Calden kazał ci go dać. Powiedział, że nie znalazłaś w pałacu niczego, czego strzegłabyś równie żarliwie jak Jaśniejącej Gwiazdy. Uznał, że ci ją podaruje.
Utkwiła wzrok w przedmiocie.
– Nie mogę jej wziąć – wydukała, zdumiona, że Calden w ogóle raczył o niej pomyśleć. Nie przyszedł się z nią pożegnać, nie przekazał żadnej wiadomości. Dlaczego nagle miałby obdarowywać ją prezentami? – Nie po tym, jak usilnie pragnął ją odzyskać.
Fien wsunął głowę do powozu. W jego oczach tlił się ogień.
– Myślę – zaczął, zaciskając jej palce na pochwie sztyletu – że Caldenowi dość szybko przestało chodzić o broń.
Nie dodając nic więcej, wycofał się na zewnątrz i krzyknął na zniecierpliwionego woźnicę. Marisse, która nie zdążyła go powstrzymać, zachwiała się, gdy pojazdem zatrzęsło. Ciszę poranka zagłuszyły tętent kopyt i równomierny turkot kół. Dźwięki, które miały towarzyszyć tancerce przez kilka kolejnych dni. One, a także echo płaczu przygnębionej Lisah.
* * *
Nie obejrzała się. Ani na sekundę nie wyjrzała z powozu, aby rzucić spojrzenie na oddalającą się posiadłość.
I choć podejrzewał, że właśnie tak postąpi, poczuł żal. Liczył, że mimo wszystko wysunie głowę i ogarnie wzrokiem okna pałacu. Że dzięki temu będzie mógł ją znowu zobaczyć. Ten jeden, ostatni raz.
Nie obejrzała się.
– Pojechała? – zapytał, choć doskonale znał odpowiedź. Stał na tarasie z rękami zaplecionymi na plecach. Wcześniej obserwował wszystko zza okna, nie chcąc, aby ktokolwiek go dostrzegł. Dopiero gdy powóz Marisse zniknął za bramą, mógł w końcu wyjść na zewnątrz.
– Przed chwilą – oznajmił Fien, rozglądając się po sypialni. – Tak jak chciałeś, dałem jej sztylet.
– Mówiła coś?
– Była zdziwiona, to na pewno.
– Przyjęła go?
– Zdziwiłbym się, gdyby tego nie zrobiła. Nie zostawiłeś jej po sobie nic, prócz mikroskopijnego wisiorka z mchem.
Calden zmarszczył brwi, nie odwrócił się jednak w stronę przyjaciela, który usiłował dostać się do niego na taras. Nie skomentował panującego w pomieszczeniu bałaganu, którego nie było, gdy opuszczał je kilka godzin wcześniej. Mijał połamane krzesła, rozerwane zasłony na urwanych karniszach, a także popękane kandelabry. Bez słowa okrążył też miejsce, w którym podłogę zdobiło szkło z roztrzaskanego lustra.
– Zostawiłem jej mnóstwo rzeczy – mruknął książę, zaciskając palce. Szpony, nad którymi z godziny na godzinę sprawował coraz mniejszą kontrolę, boleśnie wbijały mu się w skórę. Wnętrze dłoni co rusz pokrywało się nowymi, krwawymi rozdarciami. – Wraca z dwa razy większą liczbą bagaży.
– Naprawdę sądzisz, że zadowolą ją pamiątki w postaci świecidełek? – prychnął Fien. – Że piękne suknie zastąpią jej twoją obecność i cięte uwagi?
Nie odpowiedział. Starając się zapanować nad emocjami, zapatrzył się w jaśniejące niebo.
* * *
Okazało się, że Marisse bardzo się przeliczyła, jeśli chodziło o możliwości jej schorowanego ojca. Sądziła, że mimo zapewnień o poprawie samopoczucia, będzie niedomagał, a co za tym idzie, potrzebował naprawdę dużo czasu, aby zaplanować podróż do sąsiedniego kraju. Nie to, żeby nie wierzyła w fantastyczne właściwości posiłków pani Doshaire, ale bez przesady. Żadna, nawet najlepsza zupa nie była dość magiczna, aby postawić na nogi wymizerniałego, latami podupadającego na zdrowiu człowieka. Nawet ta z dorsza z jarzynami.
Najwyraźniej bardzo nie doceniła uśpionych pokładów determinacji Josepha Evengharda. Gdy w grę wchodziło bezpieczeństwo jego jedynej córki, mężczyzna nie miał sobie równych. W ciągu zaledwie czterech dni pokonał trasę, którą Marisse i Fien pokonali w pięć. W dodatku wcale nie zapowiadało się na to, aby w trakcie jazdy uwzględniał jakikolwiek odpoczynek.
– Jestem chory, ale wcale nie taki stary, żeby doskwierały mi jakieś starcze dolegliwości – prychnął, gdy minął etap żarliwych powitań i w końcu mogli przejść do wzajemnych wyjaśnień. – Gdy pływałem na morzach, potrafiliśmy z chłopakami czuwać bez snu i odpoczynku przez wiele tygodni. Naprawdę myślałaś, że jak ten starzec będę musiał co parę godzin rozprostowywać nogi?
Marisse nie odpowiedziała. Tak, tak właśnie myślała. Zakładała, ze spotka ojca na granicy dopiero za dwa, może nawet trzy dni. Ogromnie się zdziwiła, gdy zaledwie po jednym dniu napotkali na drodze powracającego do Astel posłańca. Niósł wiadomość o miejscu pobytu Josepha Evengharda. Wyglądało na to, że mężczyzna zatrzymał się w jednej z przydrożnych gospód, w niewielkim miasteczku położonym na wschód od Nadevaru. Jak się ponadto dość szybko okazało, był w niej sam jak palec, ponieważ na żadnym etapie swojej czterodniowej podróży nie wziął pod uwagę możliwości opłacenia najemników. Nawet jeśli miał przy sobie jakieś oszczędności, które pozwoliłyby mu na zapewnienie sobie towarzystwa, nie wykorzystał na ten cel ani tulena. Jeśli wierzyć jego słowom, w ciągu zaledwie godziny od podjęcia decyzji o wyjeździe, wynajął konia i z pomocą pani Doshaire, przygotował sobie na drogę jedzenie i najpotrzebniejszy ekwipunek. Nad niczym się nie zastanawiał. Chciał jak najszybciej spotkać się z córką.
Córką, która od razu zrobiła mu wykład o wręcz gargantuicznej bezmyślności i czyhających na szlaku niebezpieczeństwach. Choć dołożyła wszelkich starań, aby jej ton był wystarczająco surowy, a słowa dobitne, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że żadne z nich nie docierały do celu. Joseph Evenghard zdawał się głuchy na jej pouczenia. Nic zresztą dziwnego, skoro nawet nie mogła podnieść na niego głosu, aby zasygnalizować, jak bardzo zaniepokoiło ją jego lekkomyślne zachowanie. Gdyby to zrobiła, zwróciłaby na siebie uwagę zbyt wielu gości gospody, a tego zdecydowanie wolałaby uniknąć.
Znajdowali się obecnie w części wspólnej gospody. Po tym, jak Marisse zakwaterowała się w jednym z pokoi (strażnicy wybrali sąsiednią sypialnię), oboje, wraz z ojcem, jednogłośnie przyznali, że nie ma sensu dusić się na małym metrażu. Po krótkim namyśle uznali, że przeniosą się z rozmową na parter. Jak się jednak szybko okazało, i ten pomysł nastręczył im paru trudności. Po pierwsze: obecność strażników przykuwała niepotrzebną uwagę. Niewielu gości mogło się pochwalić prywatną obstawą, toteż wielu z nich z zaciekawieniem, ale też i wyraźną obawą, przyglądało się rosłym, uzbrojonym mężczyznom. W dodatku mężczyznom, którzy nawet po interwencji Marisse za nic nie chcieli zdać broni, tłumacząc, że cały czas muszą mieć ją przy sobie. Jej słowa zaczęły do nich docierać dopiero w chwili, w której tancerka wspomniała, że od pewnego czasu nawet właściciel gospody patrzy spode łba na przytroczone do ich pasów miecze. Nic zresztą dziwnego, skoro ich widok ewidentnie płoszył mu co poniektórych klientów.
Trochę to trwało, ale w końcu Marisse udało się ich przekonać do pozostawienia broni w sypialni, a następnie zajęcia miejsc przy jednym z mniej rzucających się w oczy stolików. Wciąż byli dla wszystkich doskonale widoczni i wyróżniali się na tle przybyłych, ale przynajmniej nie zajmowali strategicznych pozycji przy schodach i głównym wejściu.
Kolejnym problemem, którego tancerka nie wzięła pod uwagę, była tutejsza kuchnia. W trakcie długiego pobytu w Astel, zdążyła odzwyczaić się od zwykłego jedzenia, toteż w pierwszym odruchu chciała zamówić kandyzowane gruszki i świeże pączki z dżemem. Dopiero gdy zakłopotana kelnerka uświadomiła ją, że gruszek nie mają, a słodkie pieczywo idzie dostać o tej porze wyłącznie w centrum miasta, zmieniła swoje nazbyt wygórowane zamówienie. Ignorując znaczące spojrzenia ojca i kelnerki, poprosiła o ciepłą herbatę i krem z białych warzyw. Gdy zaś dowiedziała się, że znów popełniła gafę, bo w gospodzie nie dostanie nic prócz sałaty, kaszy i paru rodzajów mięsa, z ciężkim westchnieniem oznajmiła, że wystarczy jej sama herbata.
Gdy kelnerka zniknęła za potężnym, drewnianym szynkwasem, nie omieszkała wrócić do prawienia ojcu kazań na temat jego lekkomyślności.
– Nonsens, rybko. – Joseph uśmiechnął się w reakcji na jej frustrację. Odkąd jego stan się poprawił, wydawał się niepokojąco beztroski. Zdawał się także wyższy (głównie dlatego, że przestał garbić plecy), a także bardziej umięśniony. Nie jakoś szczególnie, ale wystarczająco, aby znów zaczynały się za nim oglądać kobiety. – Droga z Villmar do Breavien nie nastręczyła mi żadnych trudności.
– Miałeś szczęście – mruknęła, uderzając go kilkukrotnie w leżącą na blacie dłoń. Jak widać nie włożyła w ten gest dość dużo siły, bo w odpowiedzi ojciec jedynie czule się roześmiał.
– Dajże spokój. – Uniósł rękę, aby nakryć jej palce własnymi. – Nasze nazwisko wciąż jest znane w Koniczynie. Nie potrzebowałem ochrony ani powozu. Gdybym go zresztą wynajął, przyciągałbym o wiele więcej uwagi. Spowolniłbym też swoją podróż, a dobrze wiesz, że bardzo zależało mi na czasie.
– Samotni jeźdźcy są równie łakomym kąskiem, co powozy otoczone strażą – wypaliła. – Zakapiorów nie interesują znane nazwiska, nie mają też żadnego „kodeksu" moralnego, żeby ot tak sobie zrezygnować z zaatakowania samotnego mężczyzny. Co mi po troskliwym ojcu, który chce dla mnie przemierzyć dwa kraje, skoro ten ojciec prosi się jednocześnie o nóż pod żebra? Przecież zamiast w gospodzie, mogłam cię znaleźć w którymś z przydrożnych rowów...
– Oj, rybko. Lepiej zostaw temat mojej podróży i powiedz w końcu, co działo się przez ostatnie miesiące. – Uścisnął jej dłoń. – Naprawdę dobrze cię traktowali? Pozwalali ci tańczyć? No i skąd wzięły się te srebrne kwiaty? W listach milczałaś na ich temat.
Przymknęła powieki. Nie była z tego dumna, ale od momentu zajechania do gospody, miała nadzieję, że uda jej się odwieźć ojca od pytań na temat jej pobytu w zimowym pałacu. Liczyła, że jeszcze przez jakiś czas będą mówić wyłącznie o nim, przez co zyska kilka dodatkowych godzin, aby ułożyć sobie w głowie jakąś zgrabną, spójnie brzmiącą historię. Nie, żeby chciała go okłamywać czy zwodzić jakimiś wymyślonymi opowieściami, ale musiała podejść do tematu z jak największym dystansem, aby z niczym się nie zdradzić i nie wzbudzić w nim żadnych podejrzeń. Nawet najbardziej wyrozumiały ojciec, nie byłby zadowolony, słysząc, że jego jedyna córka została wywieziona do obcego kraju, aby z dnia na dzień zostać kandydatką na żonę dla przypadkowego mężczyzny.
No dobrze, może akurat fragment o tym, że ów „potencjalnym małżonkiem" miałby być następca tronu, nie należał do zatrważających czy zniechęcających, bo niechybnie przekonałby co poniektórych ojców do puszczenia swoich córek w świat, ale Joseph nie był jednym z nich. Zdecydowanie nie należało mu wspominać ani o planach Fiena, ani tym bardziej o późniejszych zamiarach Caldena. Marisse mogła sobie wyobrazić, jaką minę zrobiłby, gdyby dowiedział się, że jego córka usiłowała zwalczyć śmiercionośną klątwę. Tę samą, którą nieświadomie nieomal sprowadziła do Villmar.
Wierząc, że jeszcze przez jakiś czas uda jej się odwlekać temat, podjęła ostatnią próbę nakierowania rozmowy na jego własną podróż i obecną sytuację w Sulles. Niestety, na próżno. Ojciec domyślił się, co próbuje w ten sposób osiągnąć i nie dał się omotać. Okazał się przy tym na tyle nieugięty, że z czasem uległa pod naporem jego szczegółowych pytań i zaczęła mu opowiadać o swoim pobycie w Astel. Trzeba przyznać, że w przeciągu tych kilkudziesięciu tygodni wspomnianych pytań nagromadziło się całkiem sporo. Josepha interesowało bowiem dosłownie wszystko: od warunków, w jakich przyszło jej mieszkać, po towarzyszące jej emocje, a także sposób, w jaki odnosili się do niej służący czy sam gospodarz. Był ciekaw, czy smakowała jej regionalna kuchnia, a także, czy miała jakieś problemy z tutejszymi mężczyznami. Pytał ponadto o jej wrażenia z podróży, opinię na temat Breavieńskiego podejścia do talentów oraz o to, czy koniec końców udało jej się zaprzyjaźnić z pozostałymi dziewczętami.
Marisse cieszyła się, że zamówiła coś do picia, bo opowieść, która w domyśle miała być zwięzła i skupiona na najważniejszych punktach, zmieniła się w rozwlekłą, wielogodzinną balladę o tańcu, szwendaniu się po bogato zdobionych korytarzach i wzdychaniu do wszechobecnej roślinności. Musiała przyznać, że snucie spójnej i w miarę poukładanej opowieści bardzo ułatwiało jej nawiązywanie do treści listów, które wymieniła z ojcem na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy. To właśnie dzięki nim Joseph był w stanie mniej więcej chronologicznie poukładać sobie wszystkie wydarzenia z Astel. Choć Marisse celowo przemilczała w nich wiele istotnych szczegółów, teraz okazało się, że i tak nieświadomie przemyciła w nich zaskakująco dużo znaczących informacji. Kupiec był w stanie domyślić się, że Aida, Iarize i Delphine były jej utalentowanymi rywalkami. Już na samym początku skojarzył ponadto, że wszystkie cztery miały do czynienia z kimś wysoko postawionym. Choć cały ten czas wypowiadał się o Caldenie dość swobodnie, w jego głosie pobrzmiewał wyraźny szacunek dla jego potencjalnego statusu.
To, czego ojciec nie dowiedział się z listów, starał się sobie dopowiedzieć. W większości przypadków Marisse po prostu potwierdzała jego przypuszczenia, co jakiś czas zdarzało się jednak, że musiała ukrócić jego domysły. W ciągu paru kolejnych godzin opowiedziała mu o prezentacjach, pięknej okolicy, a także zapierających dech w piersi ogrodach, które z pewnością pokochałaby jej matka. O wyprawie do karczmy, w której wysłuchała legendy o powstaniu Koniczyny, a także o pysznych, Breavieńskich wypiekach.
Prawdę mówiąc, gdy już zaczęła snuć swoją opowieść, nie była w stanie przestać. Wspominała o wszystkim, co zapadło jej w pamięć lub wyryło się trwałymi obrazami na powierzchni jej nadkruszonego serca. O zaangażowaniu Fiena, wytrwałości Iarize, sile Aidy i subtelności Delphine. O kwiatach, niezwykłych talentach swoich konkurentek, a nawet o tym, że zdobyła się na zaczerpnięcie ze źródła dawno uśpionej, ziemskiej magii. Zdawało jej się, że kiedy o tym wspomniała, w oczach ojca stanęły łzy. Musiał pomyśleć o żonie. O tym, jak bardzo Marisse ją przypomina i o tym, co utracili w dniu, w którym odeszła.
Marisse również myślała o wszystkim, co musiała zostawić daleko w tyle. Nieważne, jak bardzo tęskniła i jak silną czuła potrzebę, aby podzielić się z kimś tym uczuciem, nie była w stanie opowiedzieć ojcu o relacji, która z czasem połączyła ją i Caldena. Bała się, że podobnie jak on, nie zdoła powstrzymać łez.
Najgorsze było w tym wszystkim to, że z oczywistych względów musiała o nim wspomnieć. Josepha bardzo interesowała kwestia jej Breavieńskiego gospodarza. Wciąż drążył, usiłując wydobyć z niej jakieś informacje, ponieważ jednak Marisse nie chciała zdradzać ani nazwiska, ani pochodzenia księcia, ograniczyła się do zapewnień, że zrobi to po ich wspólnym powrocie do Villmar. Jeszcze tego brakowało, aby goście gospody dowiedzieli się o jej bliskich stosunkach z następcą tronu. Już i tak co poniektórzy posyłali jej wyjątkowo podejrzliwe spojrzenia, co miało związek z tym, że podróżowała w jednej z Astelskich sukien, a na podjeździe czekał na nią bogato zdobiony powóz. Podejrzewała, że połowa zainteresowanych nią osób, próbowała odgadnąć, czy jest bogatą szlachcianką, a druga połowa już ją za takową ją brała i rozważała, jak szybko nadarzy się okazja, aby ją okraść.
Marisse zakładała, że żadna prawdziwa szlachcianka nie zatrzymałaby się w równie przeciętnym przybytku, nie dało się jednak zaprzeczyć, że dla wielu musiało to być jedyne wytłumaczenie tego, w jaki sposób się prezentowała. Zdecydowanie zwracała na siebie uwagę, ona, a także strażnicy, którzy mieli jej towarzyszyć jeszcze przez kilka dni, a więc tyle, ile czasu zajęłoby eskortowanie jej do granicy i powrót do pałacu. Fienowi z jakiegoś powodu bardzo zależało na tym, aby Calden nie dowiedział się, że została w jego kraju.
Na razie starała się tym wszystkim nie przejmować. Była z dawno niewidzianym tatą i to było najważniejsze. Bardzo chciała nadrobić stracony czas, wykorzystać fakt, że znaleźli się razem w zupełnie nowym miejscu. Mogli zrobić wspólnie tak wiele rzeczy! Począwszy, ma się rozumieć, od wybrania się do miasta i degustacji tutejszych słodkości.
– Oj tak! Nigdy nie zapomnę smaku cukrowych bułeczek z Terdvy – podchwycił z rozmarzeniem ojciec, gdy wspomniała na głos o swoim pomyśle. – Z wypraw do Breavieńskich portów zapamiętałem przede wszystkim, dwie rzeczy: przepyszne bułki i mocny alkohol. Wierz mi, Mar. Co jak co, ale trunki to tu mają zabójcze. Nic ani nikt nie zawróci ci w głowie bardziej niż Galdran czy słodka Sambria.
Marisse, która wzdrygnęła się na sam dźwięk tej ostatniej nazwy, posłała mu zakłopotany uśmiech.
– Domyślam się – wymamrotała, sięgając po kubek z resztką wystygłej herbaty na dnie. Miała nadzieję, że jeśli się nim zasłoni, ojciec nie dostrzeże pojawiających się na jej policzkach rumieńców.
* * *
Od przeszło dwóch dni Marisse śniła bez żadnych snów.
Po opuszczeniu zimowego pałacu czuła się naprawdę dziwnie. Zupełnie jakby zostawiła daleko w tyle nie tylko przystojnego księcia i wszystkich nowo zdobytych przyjaciół, ale również część swojego dopiero co odtajałego serca. Może było to głupie, może przesadnie sentymentalne lub nawet egoistyczne, ale brakowało jej magii, z której miała okazję czerpać, żyjąc na Astelskich ziemiach. Nie, żeby zależało jej na zyskaniu jeszcze większej mocy, po prostu chciała, aby było tak jak dawniej: łatwo. Tak jak wtedy, gdy odkryła, że podczas skoków, może unosić się nad posadzką niemalże bez żadnego wysiłku, a następnie opadać na nią bez obaw, że podwinie jej się noga lub palce zbyt mocno przywrą do podłoża. Tak jak w momencie, w którym po raz pierwszy od lat dała upust emocjom i pozwoliła, aby te przejęły górę nad jej rozsądkiem. Gdy między jej rozpostartymi palcami przeskakiwały przyjemne iskierki magii. Gdy czuła, że jeśli tylko zechce, będzie mogła mieć wszystko pod kontrolą.
Joseph Evenghard zapewne określiłby jej przypadłość „syndromem zejścia na ląd". Często opowiadał, że żeglarze, którzy zbyt długo przebywali na morzu, po opuszczeniu statku jeszcze przez długi czas nie mogli przyzwyczaić się do nowego położenia. Podczas rejsów oddziaływało na nich tak wiele najróżniejszych bodźców, że ich późniejszy brak, działał na nich wyjątkowo niekorzystnie. Przez kilkanaście minut lub nawet godzin nie byli w stanie pozbyć się wrażenia, że wciąż kołyszą się na boki. Zupełnie jakby wciąż znajdowali się na pełnym morzu, a ich błędnikiem targał sztorm.
Marisse czuła się bardzo podobnie. Zdążyła przywyknąć do bliskiej obecności silnego magicznego źródła, toteż teraz jej ciało buntowało się przeciwko zmianie takowego stanu rzeczy. Tęskniła za lekkością, z jaką przychodziło jej korzystanie talentów. Jakby tego było mało, od dwóch dni miała nieodparte wrażenie, że stopniowo opada z sił. Nie chodziło o to, że czuła się źle fizycznie lub rozkładała ją jakaś nieznana choroba, raczej o to, że nagle nigdzie nie mogła znaleźć dla siebie miejsca.
Być może właśnie dlatego, mimo braku snów, obudziła się z przeświadczeniem, że coś jest mocno nie tak. Otaczała ją ciemność i stłumione odgłosy biesiadników, które z niewiadomych powodów, tylko utwierdziły ją w przekonaniu, że nie powinna marnować czasu na błogi sen. Nie udało jej się powstrzymać klątwy, Calden wciąż cierpiał, a ona sama, wracała do domu z pustką w sercu. Jedynym, co tak naprawdę udało jej się osiągnąć, było otrzymanie pieniędzy, kilku ładnych sukienek i dwóch niepozornych kopert, w których kryły się listy polecające od księcia i Fiena. Jeśli patrzeć wstecz, wszystko potoczyło się po jej myśli. Nie dość, że mogła aplikować do Akademii, to jeszcze zdrowie jej ojca znacząco się poprawiło. Zniknęły wszystkie jej dawne problemy.
Skoro tak, dlaczego zamiast świętować, zerwała się z łóżka i nie mogąc wytrzymać w dusznej sypialni, tak jak stała, wyszła na korytarz, aby następnie zbiec po schodach i mijając zdziwionych, pijanych gości gospody, wypaść na zewnątrz przez główne drzwi. Gdyby ktoś zapytał, dlaczego to zrobiła, nie byłaby mu w stanie odpowiedzieć. Potrzebowała powietrza, przed oczami majaczyły jej srebrne mroczki, a dłonie zdrętwiały. Blask dogasających świec raził ją do tego stopnia, że aż jęknęła z ulgi, kiedy otoczyła ją delikatna, księżycowa poświata. Aby choć po części uspokoić gwałtownie bijące serce, wbiła wzrok w przejrzyste niebo. Czarne i usiane gwiazdami, momentalnie przypomniało jej o tych wszystkich nocach, które spędziła w objęciach księcia.
– Niech żyje król – wycedziła, wracając myślami do upokorzenia, które poczuła, gdy Calden ot tak stwierdził, że odeśle ją z pałacu. – Jak to mówią, niezbadane będą wyroki tych, którzy otrzymają władzę od ludu.
Objęła się rękami i zapatrzyła w maleńkie, błyszczące punkciki. Myślała o pączkach srebrnych róż, a także tych wszystkich pięknych, lamowanych sukniach, które z chęcią zamieniłaby na możliwość rozprawienia się z klątwą. Czy gdyby jej się to udało, Calden zacząłby się zachowywać inaczej? Co jeśli pokonałby ją te parę lat temu? Czy Belle wciąż by żyła, a Marisse nigdy by go nie poznała?
Bezwiednie uniosła dłoń do zawieszonej na szyi tasiemki. Na jej końcu podrygiwał niewielki, ale bardzo charakterystyczny kawałek materiału, który muskała teraz opuszkami palców. Była to należąca do Caldena shavatha. Z jakiegoś powodu tancerka znalazła ją pierwszego dnia podróży na wierzchu jednego ze swoich kufrów. Nie umiała odpowiedzieć na pytania, skąd się tam wzięła, ani dlaczego, coś podpowiadało jej jednak, że książę nie umieścił jej tam przypadkowo. Możliwe, że nie był jej w stanie dłużej nosić. Prawdę mówiąc nie robił tego bodajże od czasów, gdy zaczęli się do siebie zbliżać z Marisse, a więc od dobrych paru tygodni. Biorąc pod uwagę jego silne przywiązanie do Belle, a także niezdrowe poczucie obowiązku, najpewniej czuł się winny, że zdradza dawną ukochaną nawet po jej śmierci.
Tak bardzo chciałaby go znów zobaczyć. Nieważne, że był bestią i w ogóle nic do niego nie docierało. Gdyby tylko jej pozwolił, uwolniłaby go spod jarzma bolesnych wspomnień.
Dzieliły ich od siebie zaledwie dwa dni drogi. Jeszcze miała szansę wrócić...
– Mar? – drgnęła, słysząc za plecami zaniepokojony głos ojca. Mężczyzna musiał się obudzić i zauważyć, że nie było jej w sąsiednim pokoju. Nie tylko domyślił się, że wyszła z gospody, przewidział nawet to, że nie wzięła ze sobą żadnego wierzchniego okrycia, bo na wszelki wypadek wziął ze sobą jeden ze swoich płaszczy. – Wszystko w porządku, rybko? Dlaczego nie śpisz?
Skinęła głową i pozwoliła, aby zarzucił jej na ramiona ciężki, ale dzięki temu wyjątkowo ciepły materiał. Od razu wcisnęła nos w jego wysłużony kołnierz. Pachniał ojcowskimi perfumami i czymś, co mogła określić jedynie, jako zapach dalekiej podróży. Aromatem leśnych szyszek, końskiego potu i porannej mżawki.
– Wyszłam zaczerpnąć świeżego powietrza – wyjaśniła, przymykając powieki. – W mojej sypialni nie idzie oddychać. Jest duszno jak w zapieczętowanej krypcie.
– Jak tylko wzejdzie słońce, możemy się stąd wynieść – oznajmił bez zawahania, unosząc ku niej swoją dłoń. Marisse nie czekając na zaproszenie, skuliła się, aby zatonąć pod jego opiekuńczym ramieniem. – Powiedz tylko słowo, a z samego rana poszukamy innej gospody.
Dziewczyna wymruczała w jego koszulę parę zduszonych słów, które miały oznaczać, że jest w porządku tak, jak jest. W tym momencie średnio obchodziły ją zarówno warunki, w jakich przyszło im mieszkać, jak i sam fakt, że powinna zachowywać się jak poważna, prawie dwudziestoletnia kobieta. Pragnęła wrócić do beztroskich czasów dzieciństwa, chłonąć ojcowskie ciepło bez strachu, że ten z powodu osłabienia znów zostanie przykuty do fotela. Rozkoszować się jego znajomym, domowym zapachem i ciężarem masywnego, męskiego ramienia.
Nie pamiętała, kiedy ostatnio się w ten sposób przytulali, a szkoda, bo nie było bezpieczniejszego miejsca na ziemi.
– Możesz mi powiedzieć, wiesz? – Joseph opuścił głowę, aby złożyć na jej włosach przelotny pocałunek. – O wszystkim. Nieważne, co cię trapi, zrobię wszystko, aby ci pomóc.
Zacisnęła wargi i jeszcze mocniej wtuliła się w jego pierś. Oczywiście, że się domyślił. Nie było drugiej osoby na świecie, która rozumiałaby ją tak dobrze.
Z tym, że nie mogła mu powiedzieć całej prawdy. Jeszcze nie teraz.
– Wiem, tato.
– No chyba że... – Ojciec nieoczekiwanie zmienił swój ton. Odsunął dziewczynę na długość ramienia, aby uważnie przyjrzeć się jej twarzy. – Chyba, że chodzi o tego gagatka, co porwał mi cię z Villmar.
– Fien? – zdołała jedynie wydusić, tak była zaskoczona tą nagłą zmianą charakteru rozmowy. – Ale co on ma do tego?
– Powiedz, spodobał ci się? – Cmoknął z udawaną dezaprobatą. – Bo jeśli w którymś momencie zaczęłaś do niego wzdychać, to wiedz, że nie wyrażam zgody na żaden potajemny ślub. Już ja znam takich jak on. Rozkochują w sobie inteligentne panny, a potem porzucają je, tłumacząc, że są zbyt śliczni i rozchwytywani, żeby ograniczyć się z przybijaniem statku wyłącznie do jednego portu.
Mimo kiepskiego humoru, Marisse nie zdołała pohamować śmiechu.
– Chyba faktycznie można uznać, że zdrowiejesz, skoro znów zaczynasz żonglować żeglarskimi porównaniami. Ja i Fien Kalavash? Nonsens.
– Jaki nonsens? Założę się, że niejedna uległa tej jego blond czuprynie – rzucił, krzywiąc się przy tym w tak zabawny sposób, że i tym razem nie musiała udawać rozbawienia. – Kalavash... Co to w ogóle za nazwisko? Brzmi jak nazwa jakiegoś niezbyt wyszukanego, wyspiarskiego gulaszu.
Marisse parsknęła tak głośno, że niemal na pewno usłyszeli ją wszyscy w odległości paru mil. Gdy już jakimś cudem udało jej się uspokoić drżenie, musiała aż otrzeć palcami napływające jej do oczu łzy. Ostatnimi czasy wydarzyło się w jej życiu tak wiele, że każdy przejaw normalności był dla niej na wagę złota. No i jeszcze ten gulasz... o mało co znów nie wybuchła śmiechem, gdy wyobraziła sobie minę, którą zrobiłby Fien po usłyszeniu komentarza jej ojca. Z pewnością byłby zachwycony, że został przyrównany do równie przeciętnej potrawy.
– To co? – Ojciec pogłaskał ją czule po ramieniu. – Zdradzisz mi, co się dzieje?
– Ja...
– Nie musisz robić tego teraz – przerwał jej, zerkając w niebo. – Powiesz, kiedy będziesz gotowa.
Odetchnęła, czując, jak schodzi z niej gromadzące się do tej pory napięcie. Była mu wdzięczna za obecność i za to, że nie naciskał, aby się przed nim otworzyła. Chciała to zrobić, naprawdę, ale w głębi serca wiedziała, że potrzebuje jeszcze trochę czasu, aby poukładać sobie w głowie wszystkie myśli. Nie potrafiła nazwać przynajmniej połowy towarzyszących jej uczuć, więc tym bardziej nie chciała obarczać swoimi problemami bogom ducha winnego ojca. Nie wiedziałaby zresztą, co mu powiedzieć. Że zbliżyła się nie tyle do Fiena, ile do samego księcia Breavien? W dodatku księcia, który w świetle prawa, bo zgodnie z tutejszym systemem dziedziczenia, już od dobrych paru lat powinien panować jako jego pierwszy władca?
Że prawdopodobnie się w nim zakochała, ale bała się zaangażować, bo oboje kojarzyli miłość wyłącznie ze stratą?
– Robi się chłodno – rzuciła, opatulając się ciaśniej peleryną. – Wracajmy do środka.
Joseph jeszcze przez chwilę stał w bezruchu, wpatrując się w gwiazdy. Oboje mieli świadomość, że zarówno jej słowa, jak i gest, były nieco na wyrost, bo odkąd wyszła z gospody, temperatura utrzymywała się na stałym poziomie. Liście okolicznych drzew podrygiwały, kołysane podmuchami Breavieńskiego wiatru. Szumiąca pod ich stopami trawa pokrywała się rosą zbieraną z nocnej mgły. Kropla po kropli, stopniowo przemieniała okolicę w magiczny, perłowy krajobraz. Miało się wrażenie, że ten stanowi lustrzane odbicie górującego nad nimi nieba. Zupełnie jakby dryfowali na morzu usianym z gwiazd.
Gdy wracali do gospody, mimowolnie przeszło jej przez myśl, że książę ma nad swoją głową ten sam wszechświat.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top