Rozdział 26

Marisse obudziła się z koszmarnym bólem głowy. Okazał się na tyle duży, aby zaraz po odzyskaniu świadomości zapragnęła znów zasnąć, ale na szczęście nie dość intensywny, aby nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. W którymś momencie znalazła się we własnym łóżku. Ktoś, najpewniej ta sama osoba, która pomogła jej się dostać do sypialni, pozbawił ją sukni. Zastąpił ją długą, śnieżnobiałą koszulą o rozłożystych rękawach i koronkowym zdobieniu.

– Bogowie. – Przycisnęła palce do pulsującego czoła. Słońce muskało promieniami jej uniesione dłonie, co wyjątkowo o wiele bardziej ją drażniło, niż cieszyło. Zacisnęła powieki, usiłując odgrodzić się przed światłem. Jej starania na niewiele się zdały. Nieważne, w którą stronę obróciła głowę, zewsząd wciąż otaczała ją jasność poranka.

– Radzę ci nie kręcić głową. – Dobiegł ją znajomy głos. – Pobudka po takiej ilości wina nie jest zbyt przyjemna. Wierz mi, że nie chcesz czuć do tego mdłości.

Wzdrygnęła się i mimowolnie rozchyliła powieki. Przy jednym z okiem, z zaplecionymi za plecami rękami, stał książę.

– Cal? – wychrypiała, po czym od razu przełknęła ślinę, usiłując choć po części zwilżyć w ten sposób wysuszone gardło. Czuła na języku posmak wina i suszonych owoców, o których w obecnym stanie zdecydowanie wolałaby zapomnieć. Zdecydowanie powinna jak najszybciej przepłukać usta. – Co ty tu robisz? Byłeś przy mnie całą noc?

Calden opuścił dłonie, a następnie odsunął się od okna. Wciąż musiało być wcześniej, bo kiedy to zrobił, do pokoju wkradły się kolejne promienie słońca. Tworzyły na jego rozpiętych ramionach ciepłe refleksy.

– Raczej cały poranek – poprawił, kierując się w stronę łóżka. Gdy już do niego dotarł, przez chwilę stał bez ruchu, jakby rozważając, czy w ogóle powinien usiąść. Ostatecznie chyba doszedł do wniosku, że stojąc, wprowadza dziwną, przesadnie napiętą atmosferę, bo koniec końców się przełamał i zajął miejsce na samym brzegu materaca. Przyjrzał się wciąż zalegającej w pościeli tancerce. – I tak, byłem z tobą przez cały ten czas. Chciałem mieć pewność, że nic ci się nie stanie.

– Podczas snu?

Skinął głową.

– Dużo mówiłaś – odparł, jakby to miało wszystko wytłumaczyć. – Przez sen.

Nie musiał dodawać nic więcej. Jego zdystansowana postawa i sposób, w jaki usilnie starał się unikać jej spojrzenia, kazały jej myśleć, że w nocy powiedziała coś, czego książę w żadnym wypadku nie powinien usłyszeć. Był tylko jeden problem, nie miała pojęcia, co to mogło być. Skąd miała wiedzieć, jak daleko zabrnęła w swoich pijackich wywodach? W najlepszym wypadku palnęła jakąś niestosowną uwagę, w gorszym, poruszyła temat uśpionej w jego ciele bestii. W najgorszym scenariuszu, czyli tym, którego w żadnym razie nie zamierzała zaakceptować... wyznawała mu swoje uczucia.

Zacisnęła wargi. Nie rozmawiała z Caldenem o uczuciach, mało tego, od dwóch tygodni żadne z nich ani słowem nie zająknęło się o klątwie. Nie oznaczało to bynajmniej, że w jej głowie temat magii zupełnie ucichł. Wręcz przeciwnie, liczyła, że dzięki zbliżeniu się do księcia, uda jej się wyciągnąć z niego dodatkowe informacje. Młodszy z Hallvordów zaczynał jej naprawdę ufać. Być może z czasem liczyłby się z nią na tyle, że nie miałby oporów przed wyznaniem jej wszystkich swoich tajemnic.

Tak długo pracowała nad budowaniem więzi z księciem... Czy naprawdę mógł ją zaprzepaścić jeden zakrapiany winem wieczór?

– Powiedziałam w nocy coś, czym cię uraziłam?

Nie odpowiedział, zaprzeczył jednak ruchem głowy, aby rzeczywiście chodziło z jego strony o jakąś skrywaną urazę. Marisse nie poczuła się ani trochę uspokojona. Calden wciąż wydawał się bardzo spięty. Dochodził do tego wszystkiego fakt, że nie była w stanie zweryfikować jego prawdomówności. Nie przypominała sobie, aby zeszłej nocy wypowiedziała choć jedno sensowne zdanie. Kilka ostatnich godzin zatarło się w jej pamięci niczym pismo na starym, pożółkłym pergaminie. Niektóre ze wspomnień wydawały jej się tak odległe i nierzeczywiste, że gdyby nie obecność księcia, niechybnie zaczęłaby poddawać w wątpliwość, czy pewne wydarzenia w ogóle miały miejsce.

Spędziła cały wieczór w towarzystwie Iarize Langdarse i dobrze się bawiła. Tak, to zdecydowanie było coś, co należało poddać w wątpliwość. Bądź co bądź przez ostatnie miesiące żyła w przekonaniu, że szansa na zawarcie przyjaźni z Breavienką jest jeszcze mniejsza niż na dogadanie się z Caldenem.

Usiłowała sobie przypomnieć jakieś szczegóły z poprzedniego wieczoru. Kojarzyła, że Rize opowiadała jej o swojej nauce w Akademii Złota i Srebra, a także o tym, że presja, którą z czasem nieświadomie sama zaczęła na siebie nakładać, zmusiła ją do opuszczenia Pogranicza. Wspominała również sporo o samym malarstwie i jego rodzajach. Wstyd przyznać, ale jeśli chodzi o tę konkretną część rozmowy, Marisse pamiętała zaledwie strzępki poszczególnych słów, w dodatku zupełnie nieskładnych, bo wyciągniętych z szerszego kontekstu. Aby zwrócić jej honor, warto podkreślić, że temat wydawał jej się naprawdę ciekawy. Po prostu Iarize poruszyła go w najgorszym możliwym momencie, bo gdzieś między kończeniem pierwszej butelki Sabrii i intensywnymi rozważaniami nad tym, czy zawczasu powinny otworzyć drugą.

Wszystko, co było potem, rozmywało się we mgle. Tancerka ledwie była sobie w stanie przypomnieć, że Calden natknął się na nie, gdy wracały nad ranem do pokoi. Nieważne, jak bardzo się starała, nie potrafiła sobie przypomnieć, o czym z nim wtedy rozmawiały. Ani o tym, co wydarzyło się później.

Calden wciąż unikał jej spojrzenia, więc jęknęła i ciaśniej okryła się kołdrą. W jej żyłach wciąż krążył alkohol, choć bardzo chciała, nie miała siły, aby dociekać, dlaczego ni z tego ni z owego zaczął się dziwnie zachowywać. Nie miała pojęcia, czy cisnęła przy nim jakąś niewygodną uwagą czy pokusiła się o zbyt niewybredny żart. Mogła mieć tylko nadzieję, że książę będzie dość wyrozumiały, aby zrzucić winę nie bezpośrednio na nią, lecz na zbyt dużą ilość wypitego przez nią alkoholu.

– Fatalnie się czuję – wymamrotała, wypominając sobie w duchu brak umiarkowania w piciu. Zachodziła w głowę, kto i w którym momencie podjął ostateczną decyzję o sięgnięciu po kolejną butelkę Sabrii? – Mam wrażenie, że wszystko pulsuje.

Książę się wyprostował. Było to o tyle trudne, że jego plecy już wcześniej wydawały się niesamowicie proste.

– Jeśli zamierzasz wymiotować, mów od razu – polecił, odgarniając z czoła zabłąkane kosmyki włosów. – Oboje oszczędzimy sobie w ten sposób nieprzyjemności.

Gdyby Marisse nie zmagała się z efektami całonocnego picia, być może zauważyłaby, że na ciemnej czuprynie przybyło kilkanaście srebrnych pasemek. Ponieważ jednak jej zdolność dostrzegania drobiazgów została mocno zaburzona, skoncentrowała się w pierwszej kolejności na książęcym poleceniu. Być może Calden żartował, być może mówił poważnie, mimo wszystko zastanowiła się nad jego słowami. Owszem, miała mdłości, ale przy odrobinie szczęścia i samozaparcia mogło obyć się bez zwracania całej zawartości żołądka.

– Jest w porządku – oznajmiła, choć oboje wiedzieli, że brakło w tym stwierdzeniu jej zwyczajowej pewności. – Jeśli będę potrzebowała pomocy przy dotarciu do łazienki, nie omieszkam cię o tym powiadomić.

Skinął głową, co stanowiło kolejny, dość alarmujący sygnał, że coś było bardzo nie w porządku. Młodszy z Hallvordów zachowywał się inaczej niż zwykle. Chociaż siedział na brzegu łóżka i na pozór zdawał się od niej wcale nie dystansować, to odkąd tylko się obudziła, wyczuwała bijące od niego napięcie. Coś go dręczyło.

– Tak sobie myślę, że powinniście pomyśleć o podawaniu Sambri na królewskich stołach – rzuciła, aby choć odrobinę oczyścić panującą w sypialni atmosferę. Podniosła się do pozycji siedzącej, przez co ich twarze znalazły się na tej samej wysokości. Calden ani drgnął. – Połowa najwyżej postawionych osób w kraju byłaby zbyt pijana, żeby decydować o jego losach. Druga z kolei spędzałaby czas na wypluwaniu żołądków w toalecie. Koniecznie weź ten pomysł pod uwagę. Nie wiem, czy znajdzie się inny, równie nien... nieinwazyjny sposób, aby uniemożliwić przeciwnikom składanie jakichkolwiek win... wion... wiążących deklaracji. Wybacz, nadal nieco plącze mi się język.

Nie roześmiał się. Kąciki jego ust pozostały opuszczone.

– Cal, ty wcale nie słuchasz – pojęła w końcu. – Reagujesz, ale myślami jesteś w zupełnie innym miejscu.

Znów obyło się bez żadnej wyraźnej reakcji.

– Calden. – Musnęła palcami jego dłoń. – Możesz mi powiedzieć, co się...

– Chciałbym, żebyś wyjechała – wyrzucił z siebie nagle.

Marisse zatkało. Zamknęła usta tylko po to, aby zaraz na powrót je otworzyć. W pierwszej chwili nie zrozumiała, co książę ma na myśli. A może właśnie wręcz przeciwnie? Zrozumiała, ale nie miała dość odwagi, aby się do tego przyznać. Zwłaszcza przed samą sobą.

Jeśli Calden chciał, żeby wytrzeźwiała, mógł sobie pogratulować. Nawet największy kubeł zimnej wody wylany prosto na głowę nie otrzeźwiłby jej tak szybko i skutecznie.

– Mam... wyjechać? – upewniła się. Dopiero po paru sekundach zorientowała się, że jej wargi wciąż są rozchylone, a dłonie drżą. Więc to był powód osobliwego zachowania księcia. Wiedział, że jak tylko się obudzi, będzie jej musiał o wszystkim powiedzieć. – Teraz?

Nie odpowiedział od razu, zamiast tego przyjrzał się uważnie jej pobladłej twarzy. Jego własna nie wyrażała żadnych emocji, przypominała taflę morza, które uspokajało się tuż przed nadejściem sztormu.

– Za dzień lub dwa – powiedział w końcu, cofając dłoń. Gdy to zrobił, poczuła ogarniające ją zimno. – W obecnym stanie i tak nie dałabyś rady jechać powozem.

– I tak? – powtórzyła w oszołomieniu. Nie wierzyła własnym uszom. Wyrzucał ją. Tak po prostu. Po tych wszystkich obietnicach, że będą wspólnie pracowali nad pokonaniem srebrnej klątwy. Po dwóch tygodniach wymykania się strażnikom, zwodzenia służby i dywagowania na wszelkie możliwe tematy.

– Do granicy Breavien będzie ci towarzyszyło dwóch dobrze opłaconych strażników. – Udał, że nie dostrzega jej zszokowanej miny. – Później ich miejsce zajmą najemnicy z Villmar. Odeskortują cię do samego Sulles. Wrócisz z nimi do domu.

Dom. To słowo do reszty ją otrzeźwiło. Po tylu miesiącach miała szansę wrócić do miejsca, w którym wszystko się zaczęło. Ot tak zostawić za sobą wszystkie dotychczasowe zmartwienia i nie bacząc na nikogo ani na nic, odzyskać dawne życie. Zignorować problemy, dla których została w Astel mimo świadomości, że najpewniej nigdy nie dostanie się do Akademii Złota i Srebra. Znów zacząć pracować w karczmie, aby tańczyć wieczorami dla doceniających jej talent klientów. Na powrót zamieszkać w rodzinnym domu, by móc kontrolować stan zdrowia ojca.

Pokręciła głową, usiłując przywołać się do porządku. Dom? Karczma? Schorowany ojciec? Skąd w jej głowie wzięły się nagle te wszystkie obrazy? Przecież już dawno pogodziła się z myślą, że zostanie w Breavien przynajmniej przez następnych parę miesięcy. Zaakceptowała ciążącą jej na sercu tęsknotę.

– Napisałem list polecający do Akademii Złota i Srebra – oznajmił jak gdyby nigdy nic Calden, wskazując głową na jej toaletkę. Marisse była w zbyt dużym szoku, aby coś powiedzieć, posłusznie powiodła więc w tamto miejsce spojrzeniem. Wśród szczotek i leżących na blacie kosmetyków, dostrzegła śnieżnobiałą kopertę. Na wierzchu znajdowała się gruba plama z laku, w której został odciśnięty jakiś symbol. Prawdopodobnie książęca pieczęć. – Jeszcze dziś poproszę o to samo Fiena. Władze Akademii dobrze go znają, nie wątpię, że wezmą pod uwagę jego osąd. Możesz być pewna, że nasza rekomendacja znacząco zwiększy twoje szanse na dostanie się do szkoły. Nie twierdzę, że i bez tego byś sobie nie poradziła, ale zawsze...

– O czym ty mówisz? – przerwała mu. Ponieważ zamilkł, kontynuowała z jeszcze większą złością w głosie: – Strażnicy? List polecający? Naprawdę sądzisz, że przekupisz mnie możliwością wyjazdu do Akademii?

Jej oburzenie narastało z każdym wypowiedzianym słowem. Calden po raz kolejny udowadniał, że żyje w cieniu swojego niewypowiedzianego strachu. Jego świat był pełen skrajności. Gdy chodziło o sprawy wagi państwowej, nie miał żadnych wątpliwości. W jego mniemaniu, należało być konkretnym: podejmować decyzje w oparciu o fakty. Rozważyć wszystkie za i przeciw, wziąć pod uwagę każdą, nawet tę na pozór najmniej istotną ewentualność. Dlaczego więc, gdy ta sama lub inna sprawa zaczynała tyczyć się jego samego, zmieniał się nie do poznania? Czemu nie liczył się z niczyim zdaniem, ani z nikim się nie konsultował?

Sądziła, że dwa ostatnie tygodnie były dla niego wystarczającym dowodem na to, że otacza się zaufanymi osobami. Najwyraźniej się pomyliła.

– Nie mogę jeszcze wyjechać – odezwała się już nieco łagodniejszym tonem. W duchu przeprosiła ojca za swoje słowa. – Klątwa wciąż się rozpa... rozpe... – Warknęła, zła, że w tak ważnym momencie nie jest się w stanie wysłowić. – Rozprzestrzenia! O to słowo mi chodziło, ale mniejsza o nie. Ważniejsze, że sam nie poradzisz sobie z zarazą. Dlaczego nagle chcesz mnie odesłać do domu?

Jego spojrzenie pociemniało.

– To już nie twoje zmartwienie.

– Więc czyje? Fiena? A może którejś z dziewczyn? Poza mną w pałacu nie ma nikogo o ziemskich talentach.

– I nie będzie – uciął. – Pozostałych też zamierzam odesłać. Aida i Delphine wyjadą dziś wieczorem, Iarize jutro z samego rana. Jeśli chodzi o służbę, większość opuści pałac w przeciągu kolejnych dwóch tygodni. W zimowym pałacu zostanie tylko garstka moich najwierniejszych ludzi. No i Fien, z tym, że akurat on nie liczy się z moim zdaniem. Nie wyjedzie, choćbym poszczuł go bestią.

– Ja też nie wyjadę – obruszyła się.

– Wyjedziesz. Osobiście dopilnuje, żebyś weszła do powozu, który zawiesie cię na granicę. Za tydzień będziesz już w domu.

Słysząc to, nie była w stanie dłużej siedzieć bezczynnie. Poderwała się z łóżka, zbyt późno orientując się, jak duży popełnia błąd. Przypłaciła ten gwałtowny ruch kolejną falą zawrotów głowy i niemal natychmiastową utratą równowagi. Calden, który jak na złość znajdował się dostatecznie blisko, aby w porę zareagować, w ostatniej chwili uchronił ją przed upadkiem na podłogę. Chwyciwszy ją w talii, usadził z powrotem na pościeli.

– Chyba oszalałeś! – Niemal od razu zacisnęła palce na materiale koszuli. Istniało zbyt duże ryzyko, że gdyby tego nie zrobiła, to zwyczajnie zdzieliłaby księcia po twarzy. I to wcale nie jeden czy dwa razy. – Nie możesz mnie tak po prostu odesłać! Nie możesz, słyszysz? Na pewno nie teraz!

Wpatrywała się w niego intensywnie, nie wierząc własnym uszom. Nie pozbywał się z pałacu wyłącznie jej samej. On dosłownie zamierzał doprowadzić do wyludnienia całego Astel! To wykraczało poza wszelkie pojęcie.

I było przerażające, jeśli brać pod uwagę jego zdewastowaną psychikę.

– Calden, ty naprawdę potrzebujesz pomocy – odezwała się znowu, spuszczając z tonu. Była wzburzona, ale jakiś cichy głos podpowiadał jej, że choćby nawet wszczęła kłótnię, niczego nie osiągnie. Obojętna postawa mężczyzny sugerowała, że podjął już decyzję i za wszelką cenę zamierza się jej trzymać. – Zamierzasz o tym ze mną w ogóle porozmawiać?

Podniósł się z łóżka.

– Nie mamy o czym rozmawiać, Marisse – odparł, odwracając się w kierunku drzwi. – Przez jakiś czas naprawdę dobrze się bawiliśmy, ale na tym koniec. Jestem następcą tronu, jako książę muszę myśleć o konsekwencjach swoich czynów.

– Więc teraz jestem „konsekwencją"?

Zawahał się.

– Jesteś – przez kilka sekund szukał właściwego określenia – utrudnieniem. Przeszkodą, która uniemożliwia mi pójście dalej. Sama powiedziałaś, że zaniedbuję obowiązki. Miałaś rację, nasza relacja odbija się echem na wszystkich w Astel i poza nim. Odwraca moją uwagę od istotnych spraw.

Jego wyznanie bardzo ją zabolało. Nieważne, że powtarzał jedynie jej własne słowa. Na samą myśl, że faktycznie mogła być dla niego ciężarem, jej serce oplotły kłujące ciernie. Tyle że wciąż nie mogła uwierzyć w prawdziwość jego słów. Miała wrażenie, że wszelkiego rodzaju uniki, które robił, były tylko po to, aby nie musieć się przed nią tłumaczyć. Fakt, że nie brnął w dyskusję, tylko utwierdził ją w przekonaniu, że zamknął się w sobie i za nic nie zamierzał pozwolić, aby na powrót do niego dotarła. Bał się, że zdoła to zrobić.

Usiadła na piętach. Nazywał ją utrudnieniem, a jednak uratował ją przed wilkami. Ryzykował dla niej nie tylko własnym życiem, ale i ujawnieniem największej tajemnicy swojego kraju. Ludzie nie poświęcali się tak bardzo dla tych, których uważali za problem.

Wcale nie chodziło o nią.

– Cal... czy ty kiedykolwiek będziesz sobie w stanie wybaczyć?

Nie odpowiedział, ale też wcale nie ruszył się z miejsca. Wciąż stał odwrócony do niej plecami i wpatrzony w drzwi. Oboje wiedzieli, że jeśli przekroczy ich próg, wszystko się skończy.

– Proszę, posłuchaj mnie. Daj sobie w końcu wytłumaczyć...

– Nie, Marisse. To ty posłuchaj. – Odwrócił się gwałtownie. Jego szczęka poruszała się niespokojnie, policzki poczerwieniały od gromadzącej się w jego ciele frustracji. – Naprawdę nie dociera do ciebie, że po prostu chciałem się z tobą zabawić? Wykorzystałem cię, bo jestem księciem, a ty głupią, naiwną panną, która od początku usiłowała mi się stawiać. Myślisz, że gdyby było inaczej, w ogóle zaprosiłbym cię do swoich sypialni? Właśnie ciebie? Pierwszą lepszą Villmarkę?

W oczach Marisse pojawiły się łzy. Nie zamierzała płakać, ale w obecnym stanie naprawdę trudno było jej oddzielić prawdę od fałszu. Nawet jeśli logika podpowiadała jej, że książę wyrzucał z siebie te wszystkie okrutne słowa tylko po to, aby ją do siebie zrazić, jakaś otępiała, wciąż pijana część jej świadomości chciała mu wierzyć. Była głupią, naiwną panną, o której mówił. Pozwoliła się uwieść i wciągnąć w pałacową grę pozorów. Oddała mu wszystko, w zamian za to, że poświęcił jej choć odrobinę swojej uwagi.

A jednak, gdy zaczęła mrugać, aby pozbyć się ciążących jej pod powiekami łez, oczy zaczęły dostrzegać więcej. Zamiast spojrzeć na księcia, powiodła spojrzeniem o wiele dalej. Przecisnęła się między tym wszystkim, co chciał jej pokazać i sięgnęła głębiej. Zobaczyła wtedy stojącą obok niego postać. Dziewczynę otoczoną cierniami, która trzymała w dłoniach stertę zasuszonych płatków róż.

No tak. Była tylko jedna osoba na świecie, której Calden mógł posłuchać.

– Belle – wyszeptała, bezradnie opuszczając ramiona. Za późno zrozumiała, że wypowiedziała te słowa na głos, a nie we własnej głowie. Uświadomiła to sobie w momencie, w którym oczy księcia gwałtownie się rozszerzyły.

– Coś ty powiedziała?

– Belle – powtórzyła niepewnie, wpatrując się w zjawę. Dziewczyna rozchyliła palce, przez co większość trzymanych przez nią płatków zaczęła opadać na podłogę. Tancerka zrozumiała, co próbuje jej w ten sposób powiedzieć. Nabrała odwagi i powtórzyła: – Belle. Kobieta, w której się zakochałeś. Dobrze wiesz, o kim mówię.

Zadrżała mu warga. Jego spojrzenie stało się puste, przez twarz przemknął niekontrolowany grymas bólu. Marisse świadomie szarpnęła za jedną z jego najczulszych strun. Tę, którą pielęgnował tak rozpaczliwie, że z czasem zaczęła się samoistnie rwać.

– Nie masz prawda...

– Ona też cię kochała – powiedziała na jednym wydechu. – Kochała tak mocno, że po dziś dzień nie jest w stanie cię opuścić. Widzi, że cierpisz. Nie chce, żebyś bez przerwy ją opła...

– Nie waż się! – krzyknął tak głośno, aż zadrżały szyby w oknach. – Nie wiem, kto ci powiedział, ale na pewno poniesie za to konsekwencje! A ty. – Wskazał na nią palcem – jeśli powiesz na jej temat jeszcze choć jedno słowo, przysięgam, osobiście zaciągnę cię do stajni i wsadzę na grzbiet pierwszego lepszego konia. Wyjedziesz stąd tak, jak stoisz.

Zacisnęła zęby i z trudem podniosła się z łóżka. Stanęła o własnych nogach, błagając w duchu, aby jeszcze przez kilka chwil jej błędnik utrzymał ją w wyprostowanej pozycji.

– Mam gdzieś, że mi grozisz. – Podeszła i zadarła głowę, aby spojrzeć mu prosto w oczy. Wściekły Calden nie omieszkał opuścić głowy, aby odpowiedzieć jej równie wzburzonym spojrzeniem. – Nieważne, co powiem, albo zrobię, i tak nic do ciebie nie dotrze!

– O tobie można by powiedzieć dokładnie to samo – wycedził. – Choćbym nawet przetransformował się na twoich oczach w bestię, i tak próbowałabyś mi wmówić, że ludzie mogą się zmienić.

– Owszem, mogą. – Postukała go palcem w pierś. – Wiesz dlaczego? Bo nie ma na świecie człowieka, który wciąż jest taki sam. Nawet najgorsi ludzie mają prawo zmienić swoje podejście. Mało tego, mogą to zrobić w o wiele krótszym czasie, niż potrzeba do zaleczenia ran tych, których wcześniej skrzywdzili. Właśnie w tym rzecz, Calden. Większość szuka przebaczenia. Ty robisz wszystko, żeby pielęgnować dręczącą cię nienawiść. Jesteś dosłownie jedyną osobą, która wciąż sobie nie wybaczyła.

Książę zacisnął zęby, skorzystała więc z kilkusekundowej ciszy, aby przycisnąć dłoń do pulsującego czoła. Kosztowało ją naprawdę wiele, aby wypowiedzieć w obecnym stanie tak wiele złożonych zdań. Miała nadzieję, że mężczyzna nie każe jej się powtarzać.

– Wyjedziesz jutro o świcie – wycedził Calden, robiąc krok do tyłu. Gdyby nienawiść mogła ranić, oboje zwijaliby się obecnie z bólu. – Wieczorem przyjdą służący, aby pomóc ci się spakować. Możesz wziąć ze swojej sypialni, co tylko chcesz, szczotki, biżuteria czy suknie i tak nikomu się już nie przydadzą. To samo tyczy się kwiatów z ogrodu. Jeśli pragniesz zaopatrzyć się na podróż w jakieś konkretne rośliny lub zioła, powiedz o tym zawczasu komuś z pałacu. Sama masz zakaz opuszczania pałacu. Nigdy więcej nie zbliżysz się do srebrnych róż.

Zadrżała jej warga.

– Co, jeśli o czymś zapomnę... wasza wysokość?

Książę jeszcze nigdy nie miał tak poważnego wyrazy twarzy.

– Spalę w ogniu wszystko, co po sobie pozostawisz.

* * *

Marisse nienawidziła pożegnań.

Nie lubiła smutnych, a już w szczególności łzawych rozstań, nie przepadała też za ckliwymi, powtarzającymi się formułkami na temat niepomiernej tęsknoty, szybkich powrotów i regularnego pisania listów. Rozstania były przeciwieństwem tego, co od zawsze starała się przekazać swoim tańcem. Kryły w sobie zbyt wiele bólu i rozpaczy.

Marisse nienawidziła zwłaszcza tych pożegnań, które zwiastowały wieczną rozłąkę. One były szczególnie uciążliwe, bo nie pozwalały o sobie zapomnieć. Cierpienia nie dało się rozmyć myślą o nadchodzącym powrocie. Żal po stracie kogoś bliskiego z każdym rokiem zapuszczał w sercu coraz grubsze korzenie.

Smutek, który towarzyszył jej podczas pakowania, był zupełnie innym rodzajem bólu, niż ten, który odczuwała, szykując się do wyjazdu do Breavien. Wtedy, mając u boku zatroskanego ojca, wiedziała, że prędzej czy później będzie mogła wrócić. Teraz nie było przy niej nikogo. Nie licząc rzecz jasna Lisah i jeszcze paru innych służących, które uwijały się jak w ukropie, aby upchać do jej kufrów jak najwięcej rzeczy.

Przynajmniej minęły jej zawroty głowy i nie myślała już bez przerwy o wymiotowaniu.

– Będzie mi ciebie brakować – powiedziała w pewnej chwili Lis. Stały akurat przed garderobą, zastanawiając się, która z sukienek będzie najodpowiedniejsza na podróż. Marisse była zdania, że najlepiej sprawdzi się któraś z jej starych kreacji, nie zdołała jednak dogadać się w tej kwestii ze swoją służącą. Lis była nieugięta, cały czas upierała się przy tym, że tancerka powinna opuścić Astel w iście pałacowym stylu. Z podniesioną głową i w sukni, która sprawi, że na jej widok, książę od razu pożałuje swojej pochopnej decyzji.

– Mi ciebie też. – Marisse powstrzymała westchnięcie. Objęła służącą, która w pierwszej chwili nieco się spięła, ale już w kolejnej uniosła dłonie, aby odwzajemnić uścisk. Pachniała mydłem, kwiatowymi olejkami do kąpieli i środkiem do pastowania podłóg. Wszystkim tym, co kojarzyło się z czystością. – Dziękuję, że zostałaś moją przyjaciółką. Nawet jeśli nie poświęcałam ci wystarczająco dużo czasu, jestem ci wdzięczna za towarzystwo.

Lisah pociągnęła nosem.

– Napisz do mnie kiedyś – poprosiła, trąc powieki. – Jeszcze nie wiem, gdzie będę służyć po opuszczeniu Astel, ale na pewno wyślę do ciebie list z adresem. Jeśli będziesz chciała, odpisz.

– Oczywiście, że odpiszę. – Marisse pokręciła głową, nie dowierzając, że dziewczyna w ogóle poddała w wątpliwość to, że będzie chciała utrzymać z nią kontakt. Jednocześnie zabolała ją wzmianka o zmianie pracy. Służba z dnia na dzień miała stracić nie tylko dach nad głową, ale i swoją pałacową rodzinę. Wystarczyło zaledwie parę słów. Jedna decyzja księcia zaważyła o losach kilkudziesięciu osób.

Poza służbą, Marisse nie zapomniała także o swoich dotychczasowych rywalkach. Dowiedziawszy się od służby, o której zajadą powozy Aidy i Delphine, zjawiła się na dziedzińcu, aby je pożegnać. Żadna z nich nie wiedziała, dlaczego Calden tak nagle postanowił je odesłać. Nie były tym jednak rozczarowane. Wręcz przeciwnie, obie cieszyły się, że Fien dotrzymał złożonych im obietnic.

To właśnie wtedy, a może „dopiero wtedy" Marisse odkryła prawdziwy cel ich przyjazdu.

– Jeśli o mnie chodzi, to przez kilka lat pracowałam w karczmach – wyznała Aida, chwytając tancerkę za przeguby. Stały na schodach, czekając, aż strażnicy zapakują na powóz wszystkie bagaże Merthenek. Kufrów było tyle, że spokojnie mogły poświęcić na rozmowę przynajmniej kilka minut. – Moi rodzice zmarli wiele lat temu, więc wychowałam się w domu dla sierot. Kiedy w końcu mogłam go opuścić i iść na swoje, nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nagle zdałam sobie sprawę, że nie mam środków do życia, pozycji ani rodziny, która mogłaby mnie przygarnąć. Tygodniami błąkałam się od domu do domu, prosząc o pomoc obcych ludzi. Niektórzy udzielali mi wsparcia, inni przeganiali, a jeszcze inni... szkoda strzępić języka. Ważne, że wciąż bardzo odczuwałam brak pieniędzy i to, że nie mam swojego miejsca na świecie.

Marisse pokiwała głową. Sama niekiedy czuła się podobnie, choć nigdy nie musiała martwić się o przeżycie. Może i w jej własnym domu nie przelewało się odkąd Joseph Evenghard zrezygnował z kupiectwa, ale nie istniała obawa, że w którymś momencie wylądują na ulicy. Pod tym względem ojciec dobrze ich zabezpieczył. W najgorszym wypadku zawsze mógł zresztą sprzedać swój ostatni trójmasztowiec.

– Od czasu do czasu zgadzałam się na przelotne romanse z mężczyznami. – ciągnęła Aida, spuszczając głowę. – Nazwij mnie desperatką, ale wolałam spotkania z względnie przystojnymi, dobrze płacącymi żeglarzami, niż regularną pracę w burdelu. Ciągnęłam je do momentu, w którym jeden z nich mnie pobił i okradł. Jeszcze tego samego dnia obiecałam sobie, że nigdy więcej nie dam się kontrolować żadnemu mężczyźnie. Ponieważ znów nie miałam żadnych pieniędzy, zrobiłam jedyną rzecz, która wpadła mi do głowy. Poszłam do karczmy i zapytałam, czy nie szukają kogoś z talentem. Od małego pisałam wiersze, w gruncie rzeczy to była jedna z nielicznych rzeczy, która naprawdę mi wychodziła.

– Przyjęli cię? – zainteresowała się Marisse. Gładziła palcami nadgarstki Merthenki. Chciała ją w ten sposób pocieszyć, zapewnić, że może być z nią w stu procentach szczera.

– Nie jestem z siebie dumna, ale syn karczmarza był jednym z moich klientów. – Aida odchrząknęła. – Powiedziałam, że jeśli nie poleci mnie swojemu ojcu, opowiem o naszych spotkania jego narzeczonej. Jeszcze tego samego wieczoru znalazłam się na scenie. Początkowo szło ciężko, ale z czasem udało mi się przebić. Ludzie zaczęli interesować się moimi tekstami. Parę miesięcy później miałam już wystarczające doświadczenie i znajomości, aby zrezygnować z występów i zatrudnić się u lokalnego skryby. Bywał w karczmie i często przysłuchiwał się moim wierszom. Zaproponował, abym pod jego czujnym okiem zaczęła wydawać własne tomiki poezji.

– To niesamowite – wykrztusiła Marisse. W tamtym momencie szczerze nienawidziła się za swoją ignorancję. Nie mogła uwierzyć, że miesiącami nie zbliżyła się do żadnej z dziewczyn na tyle, aby móc z nimi szczerze porozmawiać. Mogła się tak wiele dowiedzieć. O ich pasjach, problemach i walce o lepsze jutro.

Czuła się naprawdę podle. Żałowała, że mają dla siebie kilka ostatnich minut.

– Twoje wiersze na pewno są bardzo piękne – zapewniła, obejmując zarumienioną Merthenkę. – Chciałabym je przeczytać. Założę się, że cieszą się w twoich stronach ogromną popularnością.

Aida uśmiechnęła się do niej serdecznie. Wymieniła spojrzenia z czekającą nieopodal Delphine.

– Cieszyłyby, gdyby faktycznie powstały. – Odsunęła się, aby sięgnąć ku przewieszonej przez ramię torby. Wysunęła z niej plik kartek spiętych błękitną wstążką, po czym wręczyła go wzruszonej tancerce. – Mój skryba jest młody, a co za tym idzie, prowadzi dość skromną działalność. Gdy go poznałam, przepisywał sporo ksiąg, ale nie miał pieniędzy, aby sfinansować swoje własne dzieła. Moje tym bardziej. Stąd motywacja, aby przyjechać do Astel. Fien obiecał, że znajdzie dla nas dobrze sytuowanych sponsorów.

Więc o to chodziło. Nie o księcia czy życie w luksusie, ale o ludzi, którzy wyłożyliby odpowiednio duże sumy, aby Aida miała szansę zaistnieć. Marisse była pełna podziwu, że chcąc spełnić marzenia, dziewczyna zdecydowała się opuścić rodzinne strony i zamieszkać w obcym dla siebie miejscu.

Przytuliła do serca zwój wierszy. Już dawno nie otrzymała od nikogo równie cennego podarunku. Nie licząc wisiorka od Caldena, ale do tego chwilowo się nie odzywała.

– A ty? – zwróciła się do milczącej dotąd Delphine. – Również zależało ci na rozwijaniu talentu?

– Ja... – Dziewczyna ewidentnie zgarbiła się pod ciężarem tego na pozór łatwego pytania. – Chciałam uciec przed rodzicami.

Nie takiej odpowiedzi spodziewała się Marisse. Zrobiło jej się gorąco.

– Czy oni...? – zaczęła, ale Delphine gwałtownie pokręciła głową.

– Nie, skądże znowu! – Podeszła bliżej. Na jej twarzy malowało się lekkie skrępowanie. – Oni po prostu... byli zbyt nadopiekuńczy.

Zawahała się, na co Aida położyła jej dłoń na ramieniu. Lekko ucisnęła je palcami w geście dodawania otuchy.

– Jestem najmłodsza w rodzinie – wyrzuciła z siebie w końcu jasnowłosa. – Mam dwie siostry i dwóch o wiele starszych braci. Wszyscy ukończyli Akademie i poszli w świat. Nie są może jakoś szczególnie znani, więc tobie, jako Villmarce, ich nazwiska nie będą się raczej kojarzyć z żadną dziedziną sztuki, ale nie da się zaprzeczyć, że w Merthen cieszą się dość sporym zainteresowaniem. Prezentują swoje talenty w teatrach i na salonach, a kiedy nadarza się okazja, także podczas ważniejszych krajowych uroczystości.

– Sama widziałam kiedyś jej brata podczas obchodów święta Saeh – wtrąciła się Aida. – Recytował monolog żołnierza, który poległ w bitwie o Lados. Był... naprawdę dobry.

Marisse nie znała historii bitwy o Lados, więc mogła jedynie słuchać, co jeszcze ma jej do powiedzenia jasnowłosa Merthenka.

– Moje rodzeństwo nie ma ma zbyt dużo wolnego czasu, więc rzadko bywa w domu – powiedziała Delphine, zerkając w stronę powozu, aby sprawdzić, ile zostało im czasu. Jak się okazało, strażnicy wdali się w dyskusję, w jakiej kolejności układać poszczególne kufry. Miały jeszcze chwilę. – Rodzicom zostałam już tylko ja. Najmłodsza i jak na złość, równie utalentowana, co pozostała czwórka. Być może właśnie dlatego uznali, że muszą dopilnować, abym podążyła śladem reszty. Gdy osiągnęłam odpowiedni wiek, zadecydowali, że pójdę do Akademii Piór i Pazurów. Nie miałam zbyt wiele do powiedzenia na temat wyboru szkoły, bo tak się składa, że mój ojciec jest tam wykładowcą. Oboje z mamą bez przerwy powtarzali, że rozpiera ich duma. Posłali do Akademii ostatnią z utalentowanych córek. Żadne z nich nie interesowało się tym, czy jestem na to wszystko gotowa. Nigdy nie zapytali, czy w ogóle chcę śpiewać.

Kończąc swoją wypowiedź, zdobyła się na ciche prychnięcie. Marisse przysłuchiwała się jej w kompletnym osłupieniu. Jeszcze nigdy nie słyszała, aby Delphine wypowiedziała naraz tyle słów. Tym bardziej nie podejrzewałaby jej jednak o to, że nie lubi swojego talentu.

– Fien zaproponował, żebym wybrała się z nim do Astel – kontynuowała, mnąc w palcach naciągnięty rękaw sukni. – Nie interesowało mnie, czy będę coś z tego miała. Wystarczyło mi zapewnienie, że przez jakiś czas nie będę się musiała martwić o dach nad głową ani jedzenie. W tamtym okresie zwyczajnie nienawidziłam tego, co robię. Trzęsłam się na samą myśl o otwieraniu ust. Gdy ktokolwiek zaczynał temat śpiewu, robiło mi się słabo. Gdy powiedziałam o tym rodzicom, wściekli się. Mama zalała się łzami, a ojciec... ojciec dał mi ultimatum. Albo zostanę w Akademii i przyniosę mu chlubę jako śpiewaczka, albo mnie wydziedziczy. Możesz się chyba domyślić, co wybrałam.

Marisse przełknęła ślinę.

– Skoro się ciebie wyparli, zostałaś bez dachu nad głową – zaniepokoiła się. – Co zrobisz, skoro opuszczasz pałac? Wrócisz do nich?

Pokręciła głową.

– Tymczasowo zamieszkam z Aidą. – Uśmiechnęła się blado. – Pomogę jej w wydawaniu poezji. Może z czasem, gdy na nowo pokocham śpiew, pomyślę o publikacji własnego śpiewnika. Jeśli uznam, że to nie dla mnie, a nuż spróbuję zatrudnić się w jakimś miejscowym chórze lub w zespole. Kto wie. Ważne, że nie będę sama.

Po tych wszystkich wyznaniach Marisse było jeszcze trudniej się z nimi pożegnać. Kolejny kwadrans spędziła na usilnych powstrzymywaniu ciskających się do jej oczu łez. Wyściskała obie dziewczyny najmocniej, jak tylko mogła i chyba z tysiąc razy zapewniła każdą z osobna, że zawsze będzie mile widziana w jej rodzinnym Sulles. Gdy Aida i Delphine w końcu znalazły się w powozie i zapewniły woźnicę, że są gotowe do odjazdu, przez dłuższą chwilę brakowało jej tchu. Z wstrzymanym oddechem obserwowała, jak Merthenki znikają za pałacową bramą. Szczęśliwe i nieświadome, że już nigdy nie będą mogły wrócić. Miejsce, które przez wiele miesięcy było ich jedynym domem, miało wkrótce umrzeć.

Przez kolejne pięć minut Marisse stała w bezruchu, unosząc dłoń jak do ostatniego pożegnania. Dopiero, gdy zyskała pewność, że jest sama, opuściła rękę i dała upust kłębiącym się w jej sercu emocjom. Usiadła na schodach i ukrywszy twarz w połach sukni, zalała się łzami.

* * *

Pożegnanie z Iarize okazało się jeszcze trudniejsze. Po pierwsze dlatego, że spędziły samotny wieczór w jadalni. Nie było z nimi służby, ani strażników, nie było też księcia, który od porannej rozmowy z Marisse, ani na chwilę nie wychynął ze swoich komnat. Nawet Fien się nie pokazywał, choć akurat w jego przypadku było to dość zrozumiałe. Tancerka podejrzewała, że marnował czas, usiłując przekonać Caldena do zmiany zdania. Nie wierzyła, że uda mu się cokolwiek wskórać. Książę wyraził się jasno. Podjął ostateczną decyzję i zamierzał się jej trzymać.

A propos decyzji, była drugim powodem, przez który Marisse tak ciężko było się rozstać z Iarize. Breavienka bez przerwy obwiniała się o to, że książę postanowił wszystkich odprawić. Wmawiała sobie, że jego decyzja wynikała z faktu, iż rozdrażniły go z Marisse swoim nocnym spotkaniem. Co gorsza, była przekonana, że właśnie przez tę niefortunną przygodę, zaprzepaściły szansę na ich wspólne szczęście.

– To nie była twoja wina – powtarzała Marisse, Już sama nie wiedziała, w jaki sposób przemówić do rozumu upartej towarzyszce. – Książę ma swoje humory. Możliwe, że w końcu zdał sobie sprawę, jak długo trzyma nas w pałacu i zrobiło mu się głupio. Jakby nie patrzeć, wszystkie jesteśmy daleko od domu. Nawet ty, chociaż pochodzisz z tego samego kraju co on.

Nie powinnam go bronić, a jednak bez przerwy to robiła. Najgorsze, że musiała okłamywać przy tym swoją nową przyjaciółkę. Bo owszem, tak się składa, że zaczęła postrzegać Iarize jako swoją wierną sojuszniczkę; kogoś, przed kim, gdyby chciała, naprawdę mogłaby się otworzyć. Potrzebowała kogoś takiego, brakowało jej bratniej duszy, która przyzwoliłaby jej na odczuwanie bezsilności. Z tym, że bezsilność była niczym w porównaniu z emocjami, które targały księciem. Nie mogła zdradzić żadnej z jego tajemnic, Belle i srebrna klątwa były dla niego zbyt ważne. Zbyt osobiste.

Myślała o nich przez całą noc. Ponieważ nie była w stanie zasnąć, poświęciła ostatnie godziny w pałacu na zapamiętywanie krajobrazu. Siedząc przy uchylonym oknie, chłonęła zapach Breavienskiego powietrza, mieszanki ziół i świeżo ściętych kwiatów. Te ostatnie czekały w wazonie na jej toaletce. Poprosiła Lisah o zebranie dla niej bukietu z irysów, a także kilku wiązanek leczniczych roślin. Miała nadzieję, że w drodze do domu, uda jej się z nich stworzyć tymczasowe leki dla ojca. Nie byłyby dość trwałe, aby wysyłać je pocztą, a nie chciała ryzykować otaczaniem ich magiczną osłoną. Ojciec pisał zresztą, że pod uporczywą, ale bez wątpienia troskliwą opieką pani Doshaire, jego zdrowie uległo znaczącej poprawie. Między innymi właśnie przez jego zapewnienia o dobrej kondycji, Marisse nie czuła się winna, że wciąż pozostaje w Breavien.

Oczywiście Iarize od razu zwróciła uwagę na jej blade policzki i podkrążone oczy.

– Wyśpię się w drodze powrotnej. – Machnęła ręką, po czym zrobiła krok do przodu, aby serdecznie ją uścisnąć. Chciała przelać w ten gest wszystkie niewypowiedziane słowa, w tym przeprosiny za przymusową dyskrecję. – Chętnie cofnęłabym czas, aby móc spędzić z tobą jeszcze choć kilka dni. Tak samo z Aidą i Delphine. Nie zasłużyłyście na moją dotychczasową powściągliwość.

– To nie twoja wina. – Iarize oddała uścisk. – Ja też nie odnosiłam się do ciebie zbyt miło. Myślałam, że jesteś jedną z tych zadufanych, przekonanych o swojej wyższości panien, które nie widzą nic, poza czubkiem własnego nosa.

Marisse pokręciła z niedowierzaniem głową. Albo po zamieszkaniu w Astel wyszła z wprawy, albo od początku była naprawdę beznadziejna w ocenianiu innych ludzi.

– Mimo wszystko, jestem ci winna przeprosiny – powiedziała, gdy po kilkunastu sekundach w końcu się od siebie odsunęły. – Cieszę się, że opowiedziałaś mi o sobie i swoich talentach.

– Ja cieszę się, że miałam szansę zobaczyć, jak tańczysz. – Iarize uśmiechnęła się i odwróciła w stronę czekających na nią strażników. Podeszła do powozu, ale zamiast do niego wsiąść, sięgnęła po jeden z opartych o koło, płaskich pakunków. Wróciła z nim do Marisse. – Chciałabym, żebyś odwiedziła mnie kiedyś w Stelli. Może gdybyś zatańczyła przed moim ojcem, uwierzyłby, że wspomniane talenty są coś warte.

Nie mówiąc nic więcej, wsunęła przedmiot w dłonie tancerki. Gdy Marisse odchyliła brązowy papier, jej oczom ukazał się... obraz. Od razu rozpoznała w nim Breavieński krajobraz. Na tle wzgórz i gęstych, zielonych lasów, kwitły pola różnokolorowych kwiatów. Iarize użyła do ich namalowania techniki, która sprawiła, że każdy z nich zdawał się żyć własnym życiem.

– Piękny obraz – wyszeptała Marisse, muskając palcami maleńkie wypukłości. Choć kwiaty miały wielkość zdobiących jej ciało pieprzyków, była w stanie rozpoznać ich kolory, kształty, a nawet poszczególne rodzaje. Iarize miała niewątpliwy talent. – Bije od niego tutejsza aura. W życiu nie widziałam czegoś równie niezwykłego!

Iarize dumnie wypięła pierś.

– Dałabym ci inny obraz, ale parę tygodni temu poprosił o niego książę – wyznała, przykładając palec do ust. – Uznałam, że w takim wypadku namaluję coś, co będzie ci się kojarzyło z moim krajem. Żebyś po powrocie do Villmar zbyt szybko o nim nie zapomniała.

– Nie zapomnę. – Marisse przycisnęła obraz do piersi. Choć ciekawiło ją, o jaki obraz poprosił Calden, nie zapytała o szczegóły. Nie chciała poruszać w tak podniosłej chwili jego tematu. – Czy to znaczy, że namalowałaś go specjalnie dla mnie?

– Oczywiście. Właśnie dlatego wyszedł mi tak fantastycznie. Obrazy, które maluję z myślą o konkretnych osobach, zawsze wypadają dużo lepiej niż te, które tworzę dla samej siebie lub w ramach praktyki. Mają w sobie o wiele więcej...

– Życia – dokończyła za nią Marisse, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu. – Prawdziwa pasja rodzi się w samotności, ale życie zaczyna się wtedy, gdy możesz dzielić się nią z innymi.

– Lepiej bym tego nie ujęła – odetchnęła Iarize. – No dobrze, czas się zbierać. Oczywiście jeśli nie zechcesz, nie musisz zatrzymywać dla siebie mojego obrazu. Może kiedyś, gdy osiągnę wystarczająco duży sukces, żeby rozsławili moje nazwisko na całą Koniczynę, będzie wart o wiele więcej niż teraz. Sprzedasz go wtedy za co najmniej kilkaset trahn.

– Nonsens! Nie sprzedam go nikomu, kto nie zaproponuje za niego przynajmniej stu złotych Torusów.

Iarize stłumiła ręką śmiech.

– Akurat na tak hojnego klienta możesz trochę poczekać.

– Więc jestem na niego skazana. – Marisse udała, że się krzywi. – Oczywiście mam na myśli obraz, nie hojnego klienta. Gdyby w moich skromnych progach zjawił się ktoś, kto bez zająknięcia zaproponowałby mi sto złotych Torusów, poszłabym za nim na koniec świata.

Roześmiały się, a kiedy w końcu udało im się zapanować nad rozbawieniem, jeszcze raz uściskały. Marisse miała nadzieję, że Iarize jeszcze długo nie zapomni o pogodnej atmosferze, w której przyszło im się rozstać. Nie chciała, by Breavienka zadręczała się dłużej sytuacją w Astel.

– Wracam do Akademii – wyszeptała jej do ucha. – Jeśli mi się uda, zostanę instruktorką. I będę nosić to miano z dumą.

Wyjechała niedługo później, zostawiając Marisse na schodach wraz z powoli przynoszonymi przez służbę bagażami. Zaraz miała nadejść jej własna kolej. Powóz miał się zjawić w przeciągu kilkudziesięciu minut. Jedynymi osobami, które miały ją pożegnać, były Lisah i Fien. I tak jak służąca zapowiedziała, że zjawi się nieco później z racji dopełniania ostatnich obowiązków, tak bibliotekarz już dawno powinien czekać wraz z nią na dziedzińcu. Obiecał jej, że przyjdzie, gdy poprzedniego wieczoru spotkali się na korytarzu. Marisse była przygnębiona, on zgarbiony i zmęczony wielogodzinnymi dyskusjami z księciem. Tak jak podejrzewała, nic nie wskórał. Calden pozostał nieugięty.

Przez parę chwil wpatrywała się w horyzont, potem jednak zebrała się w sobie i zdecydowała na powrót do pałacu. Nie zamierzała spędzić ostatniej godziny na bezczynnym czekaniu. Równie dobrze mogła poszukać Lisah, Fiena lub, gdyby szczęście jej dopisało, samego księcia.

Mimo dobrych chęci, nie zaszła daleko. Jak tylko weszła do holu na jej drodze znikąd zmaterializował się wspomniany Fien. Widząc, że idzie w jej stronę, chciała rzucić żart na temat tego, że przyciągnęła go swoimi myślami. Powstrzymała się jednak od uwag, gdy zbliżył się na tyle, że była w stanie zobaczyć jego oblicze.

– Marisse – odetchnął, jakby z ulgą przyjmując, że na nią trafił. – Możemy porozmawiać?

W jego głosie brzmiała tak dziwna i niepokojąca nuta, że bez zastanowienia skinęła głową. Ponieważ Fien nie chciał rozmawiać na samym środku holu, pozwoliła się mu zaprowadzić do jednego z sąsiadujących z nim saloników. W pomieszczeniu stało niewiele mebli, niektóre – te mniejsze i skore do szybszego przyciągania kurzu – zostały ponadto nakryte ciężkimi, poszarzałymi płachtami. Służba nie próżnowała, minął zaledwie jeden dzień, a oni już zaczęli szykować pałac do przejścia w stan spoczynku. Zupełnie jakby nikt nie przejmował się nadchodzącą wizytą króla.

Może Caldenowi chodziło właśnie o to, aby jeszcze bardziej go do siebie zrazić? Sama nie wyobrażała sobie nikogo, kto miałby w sobie dość duże pokłady odwagi, aby tuż przed przyjazdem najważniejszej osoby w kraju, nagle odesłać z pałacu niemal całą służbę.

Fien zamknął drzwi od saloniku, aby nikt im nie przeszkadzał. Marisse drgnęła, ale nie skomentowała faktu, że znalazła się w takowym pomieszczeniu już dwukrotnie w przeciągu zaledwie kilkudziesięciu godzin.

Za pierwszym razem nie skończyło się to dla niej zbyt dobrze.

– Fien, powiesz mi, co się dzieje? – zaniepokojona patrzyła, jak bibliotekarz wyciąga z kieszeni klucz, który następnie wsuwa do zamka w drzwiach. Zamknął ich od środka. – Dobrze się czujesz?

– Nie, ale mniejsza z tym. – Odwrócił się i podszedł do niej na tyle blisko, że jeszcze krok, a by się ze sobą zetknęli. – Muszę... ci coś pokazać.

Marisse przełknęła ślinę.

– Jeśli zaraz wyznasz mi miłość, to może zapanować naprawdę niezręczna atmosfera, zważywszy że za niecałą godzinę mam się znaleźć poza granicami pałacu.

– Co? – Fien zamrugał. Na chwilę zapomniał o dręczącym go niepokoju, bo utkwił w niej zaskoczony wzrok. – Nie, bogowie, skąd ten pomysł? Uważam, że jesteś atrakcyjną dziewczyną, ale nie interesujesz mnie w ten sposób. Gdybym zresztą chciał wyznawać komuś uczucia, zabrałbym go w o wiele bardziej romantyczne miejsce.

Odetchnęła, po czym posłała sugestywne spojrzenie w dół. Bibliotekarz chyba zrozumiał, że nieco naruszył jej przestrzeń, bo natychmiast się wycofał.

– W ogóle nie o to chodzi – powiedział, wsuwając rękę pod kamizelkę. Wysunął zza niej chustę, w którą był z kolei zapakowany jakiś płaski przedmiot. Osuwający się materiał ujawnił kopertę, którą Marisse od razu rozpoznała. – Przed chwilą dotarła do mnie poczta.

Marisse zrobiło się duszno. Rzeczywiście, gdy szła na spotkanie z Iarize, minął ją jakiś mężczyzna, ale kompletnie nie zwróciła na niego uwagę. W tamtej chwili liczyło się jedynie to, aby zdążyć spotkać się z Breavienką przed jej odjazdem. Tancerka nie chciała zmarnować ani jednej sekundy.

Przyglądała się teraz trzymanej przez bibliotekarza kopercie. Zdążyła przywyknąć do widoku Villarskiego papieru i bladozielonego laku. Wiedziała, że jeśli Fien poda jej kopertę, ujrzy odbity na środku kupiecki symbol. Z tym, że z pożółkłym papierem było coś mocno nie w porządku. Zrozumiała to w chwili, w której mężczyzna ostrożnie odłożył dokument na znajdujący się na środku pomieszczenia stolik. Nie podał jej go, nie pozbył się także otaczającej go chustki. Zupełnie jakby bał się go dotknąć.

– Czy to...? – Pełna najgorszych przeczuć podeszła do stołu i nachyliła się nad jego blatem. Nie, nie pomyliła się. Kąciki koperty zostały pokryte srebrem. Nalot przeżarł papier niemal na wylot. – O bogowie.

– Pozwoliłem sobie ją otworzyć – powiedział równie przejęty Fien. – Goniec twierdzi, że srebro zaczęło być widoczne już kilka dni temu. Próbował je zdrapać, ale przestał, jak tylko pokryło jego paznokcie i poparzyło go w palce. Od tamtej pory wiózł kopertę w oddzielnej torbie. Gdyby nie to, że wiadomość miała trafić do pałacu, pewnie od razu by się jej pozbył.

Marisse zakryła usta dłonią.

– Co jest napisane w liście? Mój tata... czy jest bezpieczny? Skąd na kopercie wzięło się srebro?

– Stąd, że wysłałaś ojcu Astelskie kwiaty. – Fien wskazał na niewielką wypukłość z boku koperty. Jego twarz wciąż wyrażała napięcie. – Najwyraźniej w trakcie podróży ich płatki pokryły się srebrem. Twój ojciec zauważył, że pył przedostaje się na wszystko wokół, więc od razu pozbył się z domu wszystkich pozostałych kwiatów. Uznał, że coś jest nie tak i bardzo się zaniepokoił. Odesłał jeden z mniejszych płatków, abyś mogła się mu przyjrzeć. Zabezpieczył go skrawkiem sztywnego materiału, ale ten najwyraźniej zdążył się zająć. Stąd pył.

Pod tancerką ugięły się kolana. Srebro... po tym, jak miała kontakt z klątwą, jakaś jej część musiała wniknąć w jej ciało i pozostawić ślad na jej ziemskim talencie. Zabezpieczając rośliny przed długą podróżą do Villmar, musiała nieświadomie przyprószać je drobinkami srebra. Zbyt małymi, aby mogła je dostrzec na pierwszy rzut oka, ale wystarczająco szkodliwymi, by magia zaczęła się rozprzestrzeniać.

Naraziła ojca na śmiertelne niebezpieczeństwo.

– Jak mogłam być tak głupia i nieostrożna. – Opadła na pobliski fotel. – Tata już i tak jest niesamowicie osłabiony. Gdyby miał kontakt ze srebrem... gdyby nie miał podejrzeń... Fien, ja przecież mogłam go...

Nie była w stanie dokończyć myśli. Strach i poczucie winy, które zaatakowały jej serce, były tak obrzydliwe, że poczuła nagły ucisk w brzuchu. Zrobiło jej się niedobrze.

– To jeszcze nie wszystko – odezwał się Fien. Marisse nie miała siły, by na niego spojrzeć. Co jeszcze mógł jej powiedzieć? Czy mogło być coś gorszego od informacji, że prawie doprowadziła do śmierci jedynej bliskiej jej osoby? – Twój ojciec napisał w liście, że coraz bardziej się o ciebie martwi. On... stwierdził, że przyjedzie do Astel.

Wydała z siebie jęk.

– Chyba sobie żartujesz. Teraz?

Skinął głową.

– Z tego, co wiem, listy z Villmar idą do nas około czterech dni. Zakładając, że twój ojciec wyjechał tego samego dnia, którego napisał wiadomość zwrotną, a wyraził się dość jasno, że zamierza to zrobić... istnieje spore prawdopodobieństwo, że dotrze do Astel za trzy dni.

– Jest chory. – Marisse ukryła twarz w dłoniach. – Na pewno nie pokonałby drogi z Sulles do Astel w ciągu tygodnia. Gdyby faktycznie zdecydował się wyruszyć do Breavien, musiałby stacjonować w wielu przydrożnych karczmach i gospodach.

– Myślisz, że zdołalibyście się spotkać po drodze?

– Myślę, że muszę zrobić wszystko, żeby tak właśnie się stało. – Oderwała ręce od twarzy. W jej oczach pojawiła się determinacja. – Tata nie może znaleźć się w pobliżu tego miejsca. Jest zbyt słaby, aby wystawiać się na działanie tutejszych mocy. Nie pozwolę, żeby coś mu się stało.

Poderwała się z fotela i rozejrzała, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Jej umysł zaczął działać na najwyższych obrotach, usiłowała za wszelką cenę przypomnieć sobie, które karczmy mijali z Fienem, gdy sami jechali do zimowego pałacu. Nie było to łatwe zadanie, zważywszy że od jej własnej podróży przez wschodnią część kraju minęło ponad pół roku. Mimo wszystko starała się wejść w skórę ojca, aby odgadnąć, które miejsca wydałyby mu się dość atrakcyjne, aby zdecydował się w nich zatrzymać. Wiedziała, że obrawszy cel, nie zjedzie z głównego traktu. Jako kupiec, zawsze ściśle trzymał się wytyczonej zawczasu trasy.

– Znajdę go – powiedziała, zaciskając palce na sukni. – Na pewno spotkamy się gdzieś na terenie Breavien.

Fien przymknął powieki.

– Czy jeśli tak się stanie, mógłbym mieć do ciebie prośbę?

Zerknęła przez ramię na zamknięte drzwi.

– Jaką?

– Zostań w Breavien. – Nieoczekiwanie Fien chwycił ją za ręce. – Nie na długo, zaledwie kilka tygodni. Twój ojciec będzie mógł skorzystać z opieki tutejszych medyków, są o wiele lepsi niż ci z Villmar, bo nie korzystają z talentów, tylko z prawdziwych leków. Ciebie też mogliby przy okazji dokładnie obejrzeć. Jeśli w twoich żyłach zaczęło płynąć srebro... będą w stanie zniwelować skutki postępującej choroby.

Zacisnęła wargi.

– Uważasz, że jestem chora?

– Nie – zawahał się. – Nie wiem. Wiem jednak, że jeśli wyjedziesz dość daleko, klątwa osłabnie. Tutaj jest jej źródło, a bez źródła, każda magia zaczyna się z czasem wyczerpywać. Jesteś wystarczająco utalentowana, aby ją pokonać.

– Więc mam wyjechać jak najdalej, a jednak zostać w Breavien?

– Daj mi miesiąc – poprosił. – Dostaniesz pieniądze na medyków i na twoje studia. Pójdziesz do Akademii Złota i Srebra bez względu na to, czy będą cię chcieli przyjąć czy nie. Tylko błagam, jak znajdziesz ojca, przekonaj go do pozostania w naszym kraju. Daj mi cztery tygodnie. Może nawet mniej.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc aby zyskać na czasie, spojrzała na ich złączone dłonie. Fien wydawał się naprawdę zdesperowany. Już wcześniej widywała go z poważną miną, ale teraz brzmiał, jakby miał się dodatkowo rozpłakać.

Breavien było jej domem przez wiele miesięcy. Czy kolejny zrobiłby jej tak dużą różnicę?

– Cztery tygodnie? – upewniła się. – I ani dnia więcej.

Fien pochylił głowę, nie radząc sobie z ogarniającym go poczuciem ulgi.

– I ani dnia więcej.

________________________________

Torus – srebrna moneta przypominająca trahnę, jednak o wiele większa i cięższa. Widnieje na niej symbol księżyca. Odpowiednik dwunastu trahn. Występuje także w złotym wydaniu i z wybitym na niej słońcem. Pojawia się zazwyczaj w królewskich skarbcach. Złoty torus odpowiada trzydziestu pięciu trahnom.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top