Rozdział 25
Prawdopodobnie nikt, kto w ciągu kolejnych kilkunastu dni napotkał na swojej drodze księcia lub Marisse i wiedziałby o ich potajemnych schadzkach, nie powiedziałby, że łączy ich zaledwie przelotny romans. Następca tronu zaczął regularnie pojawiać się na posiłkach, przestał również stronić od codziennych rozmów ze służbą. Robił to na tyle często i ochoczo, że oczywistym było, iż z czasem służba zacznie o wiele baczniej przyglądać się jego zachowaniu. W całym pałacu dość szybko zaczęło huczeć od najróżniejszych plotek. Niektórzy spekulowali, jakoby na humor księcia miała wpłynąć myśl o nadchodzących urodzinach, inni, że ten cieszy się z ogłoszonej niedawno wizyty króla. Nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że faktyczny powód zadowolenia władcy był zupełnie inni i wynikał z możliwości spędzenia każdej wolnej chwili z jedną z najbardziej znienawidzonych panien w Astel.
Choć minęły przeszło dwa tygodnie, Marisse wciąż nie przestawała go fascynować. Była dzika, ciekawska i co najważniejsze, niesamowicie wytrzymała. Z reguły naprawdę go to cieszyło, bo po latach abstynencji i zmieniania się w bestię, miał w sobie naprawdę duże pokłady niespożytkowanej energii. Przy dziewczynie w końcu mógł się rozluźnić, zapomnieć o książęcej etykiecie czy przykrych obowiązkach. Była jego odskocznią od bólu i myśli o nadchodzącej śmierci. Tymczasowym remedium na srebrną klątwę.
Zdarzały się jednak i takie dni, kiedy nawet on nie był w stanie równać się z doświadczoną tancerką. Marisse godzinami potrafiła szukać jego dotyku, przekomarzać się z nim i domagać coraz głębszych pocałunków. Gdy był już na tyle wyczerpany, że nie mógł zapewnić jej żadnej z tych rzeczy, po prostu kładł się na łóżku i pozwalał, aby wodziła palcami po jego ciele. Dość szybko przekonał się, że lubiła to robić, bo mogła analizować w ten sposób jego budowę. Drażniła kark, marszczyła skórę na ramionach i wytyczała szlaki łączące jego dawne blizny. Nieumyślnie odkryła w ten sposób przynajmniej pięć miejsc, które przy odpowiedniej stymulacji, doprowadzały go do szaleństwa i sprawiały, że momentalnie zaczynał domagać się dodatkowych pieszczot. Wcześniej nie wiedział, że je posiada. Nie miał pojęcia, że jego ciało może funkcjonować w tak zaskakujący sposób, ale wcale nie przeszkadzało mu to, że wzbogacił się o równie intrygującą wiedzę.
Choć wcześniej bez przerwy się kłócili, teraz, gdy zawiesili broń i doszli do jako takiego porozumienia, musieli przyznać, że było im razem naprawdę wygodnie. Dopełniali się niemal pod każdym możliwym względem.
Za tym wszystkim stał tylko jeden element, który nie pozwalał księciu w stu procentach cieszyć się i akceptować towarzystwa Marisse. Czas. Ten płynął nieubłaganie i choć Calden za wszelką cenę starał się o nim nie myśleć, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że za późno zaczął cieszyć się swoim dotychczasowym życiem. Do jego dwudziestych piątych urodzin został już niespełna miesiąc, jakby tego było mało za niecałe dwa tygodnie do Astel miał przybyć jego znienawidzony brat. Równie dobrze książę mógł oszczędzić mu fatygi i zawczasu skoczyć z najwyższej wieży pałacu. W końcu Aravenowi chodziło właśnie o to. Chciał, aby Calden zginął, bo jedynie to pozwoliłoby mu przejść moc Srebrnego blasku. Nie odziedziczył go po ojcu, ale jako syn królowej wciąż mógł nim władać.
Wszyscy pragnęli śmierci Caldena. Wszystkim zależało bowiem wyłącznie na jego talentach.
* * *
Przez ostatnie dwa tygodnie Marisse doszła do kilku naprawdę znaczących, a jednocześnie niepokojąco trafnych wniosków.
Po pierwsze: Calden nie był w gruncie rzeczy taki zły. Im więcej spędzała z nim czasu, tym odnosiła coraz silniejsze wrażenie, że jego dotychczasowe zachowanie nie miało nic wspólnego z jego prawdziwą osobowością. Mało tego, nabrała przekonania, że stanowiło zaledwie zewnętrzną i niezwykle kruchą fasadę, która pękała w chwilach, w których książę zaczynał czuć się swobodnie. Niechętnie zrzucał maskę broniącą dostępu do jego faktycznych emocji, gdy jednak już to robił, na światło dzienne wychodziła jego subtelna natura i serdeczne usposobienie. Zamiast rzucać ironiczne lub cięte uwagi, żartował i śmiał się z własnych żartów. Zamiast oskarżać, pomagał i prawił komplementy. Przeobrażał się w księcia, którego chcieliby widzieć na co dzień służba i poddani. Którego chciałaby widzieć Marisse.
A propos jej samej, to należałoby zadać sobie pytanie, czy po dwóch tygodniach rozmów i płomiennych pocałunków była już w stanie określić towarzyszące jej uczucia? Gdyby ktoś zapytał wprost, czy żywi do księcia jakieś głębsze uczucia, odpowiedziałaby wprost. Tak. Calden był przystojnym, inteligentnym mężczyzną o konkretnych przekonaniach i niezwykle sprzecznym usposobieniu. Fascynował ją i sprawiał, że nigdy nie miała dość jego ciepłego, boleśnie niecierpliwego dotyku. Uwielbiała momenty, w których odnajdywali wzajemnie swoje wargi, a jeszcze bardziej te, kiedy ciasno przylegali do siebie ciałami, nie mogąc znieść choćby milimetra wolnej przestrzeni. Zupełnie jakby po przełamaniu pierwszej bariery, runęły wszystkie pozostałe. A Marisse, która jako jedyna zdołała się przez nie przedrzeć, odkryła, że czeka na nią zupełnie inna rzeczywistość.
Doszła do wniosku, że przepadła. Od wielu dni nie robiła nic, prócz dryfowania na łodzi nowo odkrytych doznań i możliwości swojego ciała. Do tej pory sądziła, że zna je od podszewki, gdy jednak zaczęła wymykać się na potajemne spotkania z Caldenem, wyszło na jaw, że w gruncie rzeczy wie o nim tyle, co nic. Choć nie przyznałaby tego na głos, to właśnie książę wprowadził ją w świat kobiecości. Doprecyzował pewne niejasności i ze zdumiewającą wręcz cierpliwością i powagą przebrnął przez serię pytań, których mimo otwartości i pewności siebie, nie byłaby w stanie zadać ojcu ani przyjaciółkom z pracy. Bo to wcale nie tak, że nie miała na ten temat żadnej wiedzy. Wręcz przeciwnie, miała i to, jak przyznał Calden, dość sporą. Po prostu pewnych aspektów zbliżenia nie dało się wyobrazić, bazując wyłącznie na teorii czy relacjach innych osób. Emocje, ciepło, dotyk, napięcie, którego doświadczała za każdym razem, gdy na kilka sekund przed spełnieniem mglił jej się wzrok, a biodra usiłowały zacisnąć... to wszystko było dla niej nowe, niepowtarzalne. Fakt, że doświadczała tego właśnie z Caldenem, jedynie potęgował targające nią emocje.
Nie zamierzała się oszukiwać, że chodziło wyłącznie o fascynację jego ciałem. Po prawdzie nie należała do zbyt cnotliwych panien, więc nie przeszkadzałaby jej relacja oparta stricte na cielesności, niemniej, przez wzgląd na współczucie do wszystkich źle traktowanych i wykorzystywanych kobiet, wolała nie sypiać z nikim, do kogo kompletnie nic by nie czuła, albo ten ktoś nie czułby niczego do niej. Chciała być fair w stosunku do samej siebie. Gdyby ktoś jednak zapytał, czy w tym konkretnym przypadku w grę wchodziła miłość, zrobiłaby wszystko, aby wyprowadzić go z błędu.
Uczucie, jakie Joseph Evenghard żywił do matki Marisse nieomal go nie zabiło. Calden także utracił niegdyś ukochaną osobę i zaraz potem pogrążył się w cierpieniu. Tancerka nie chciała, aby wydarzenia z przeszłości zatoczyły koło. Książę nie zasługiwał na podobny los. Nikt nie zasługiwał.
Właśnie dlatego nie dopuszczała do siebie myśli o jakimkolwiek zauroczeniu i właśnie i bez przerwy powtarzała, że nigdy nie dopuści do siebie żadnego mężczyzny. Co innego jednak składać podobne deklaracje mając przed sobą salę pełną pijanych, przepoconych awanturników, a co innego, czując na sobie ciężar przystojnego, złaknionego dotyku księcia.
– Jeszcze trochę i utonę – wyszeptała, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze. Na toaletce leżało kilka grzebieni i szczotek, ale jej myśli wędrowały obecnie po zbyt odległych rejonach świadomości, aby jeszcze znalazło się wśród nich miejsce dla przejmowania się fryzurą. – Och, ojcze. Co ja wyprawiam?
Napisała na kartce ostatnie zdanie i złożyła u dołu szybki podpis. Odczekawszy kilka sekund, aby atrament miał szansę wyschnąć, złożyła na pół dopiero co ukończony list. Nie kontaktowała się z ojcem już od jakiegoś czasu, więc w najnowszej wiadomości postarała się zawszeć jak najwięcej szczegółów z życia w pałacu. Nie wspomniała w nim rzecz jasna o swojej relacji z księciem, ale nie omieszkała wspomnieć, że ich stosunki bardzo się poprawiły.
Nie odważyła się napomknąć, że być może niedługo wróci do domu. Bała się, że jeśli to zrobi, zerwie się cieniutka nić, która zaczęła łączyć ją z Astel i jego mieszkańcami.
* * *
– O czym myślisz? – zapytała, muskając palcami tors Caldena. Książę, któremu nie pierwszy raz zdarzyło się odpłynąć przy niej myślami, zadrżał pod wpływem tej nagłej pieszczoty. Przez kilka sekund wpatrywał się w powiewający na wietrze baldachim. Leżeli akurat w jednej z jego sypialni, tej samej, w której tancerka starała się wcześniej opatrzeć jego krwawiące rany.
– O moim bracie – powiedział zgodnie z prawdą, zakrywając jej dłoń własną. Przez chwilę ogrzewał ją ciepłem swojej skóry, później przyciągnął ją do swoich warg. – Do jego przyjazdu zostało zaledwie kilkanaście dni. Wolałbym tego nie dożyć.
Marisse wydęła usta, na co uśmiechnął się lekko i znów złożył na jej dłoni krótki pocałunek. Jego uwadze nie uszedł przy tym niebiesko-fioletowy odcień, który od ponad tygodnia za nic nie chciał zejść z opuszków jej palców. Odkąd zaczęli się regularnie spotykać, wciąż były zabarwione na bladobłękitny kolor, co miało związek z pewnymi skutecznymi, ale niezwykle barwiącymi ziołami, które należało kruszyć i pić każdego ranka przed posiłkiem. To Marisse zaproponowała, że będzie je dla siebie przygotowywać. Gdy wyszła pewnego dnia z tą propozycją, książę wysłał do ogrodu służących z prośbą, aby ci zebrali dla niej całą kiść barwnych liści. Traf chciał, że niejaki Wirseh był gatunkiem o szerokiej gamie zastosowań, więc nikt nie zainteresował się niecodziennym rozkazem władcy. Roślina nie miała zapachu, co zaś tyczy się przebarwień, wystarczyło, że tancerka nakładała na spód dłoni odrobinę pudru.
Za dnia Calden widział na skórze Marisse feerie najróżniejszych barw. Niestety, nie tyczyło się to nocy, bo kiedy już zapadał w sen, jak fala nawracały dręczące go koszmary. W nich również pojawiała się tancerka, z tym, że nie otaczały jej wtedy róż, błękit czy fiolet, ale intensywna czerwień. Marisse za każdym razem kończyła skąpana we krwi jego ofiar. Nie tylko dotychczasowych, lecz i tych przyszłych, o których sam jeszcze nie wiedział, że odbierze im życie.
Zawsze budził się z takich koszmarów z poczuciem, że jest nie tylko mordercą, ale i zdrajcą. Dotychczas śniła mu się bowiem wyłącznie Belle. Latami zakładał, że w zakamarkach jego umysłu już nigdy nie znajdzie się miejsce na kolejną osobę. Wszystkie zajmowała ona. Dziewczyna o srebrzystej gwieździe w sercu.
– Dlaczego Aravenowi tak bardzo zależy, żeby przyjechać do Astel? – ciągnęła Marisse, kładąc ramiona na jego odsłoniętym brzuchu. – Nie uważa, że to może być zbyt niebezpieczne? Jest królem, ma pod sobą całą ludność Breavien. Nie powinien ryzykować kontaktu z tutejszym srebrem.
„Właśnie o to mu chodzi" – pomyślał z goryczą Calden, ale na głos powiedział tylko:
– Chce rozmawiać o twoim pomyśle połączenia szlaków morskich. Najwyraźniej musi omówić go ze mną osobiście.
Marisse przez jakiś czas analizowała jego słowa. Gdy w końcu doszła do pewnych wniosków, odepchnęła się rękami i gwałtownie podniosła do na wpół siedzącej, na wpół wciąż leżącej pozycji. Kołdra zsunęła się z jej bioder, odsłaniając tym samym większą część wygiętego pod nienaturalnym kątem ciała.
– Czy to znaczy, że powinnam być przy waszych rozmowach?
– Co? – Jej pytanie natychmiast go otrzeźwiło. Również się podniósł. – Oczywiście, że nie. Skąd w ogóle ten pomysł?
– No właśnie stąd, że to była moja propozycja. – Zmarszczyła brwi. – Poza tym... mogłabym cię wesprzeć.
– Ty mnie?
– Reagujesz nerwowo na każdą wzmiankę o bracie, twierdzisz ponadto, że cię nienawidzi, bo odebrałeś mu talent, który w jego mniemaniu, mu się należał.
– Nie spotkasz się z moim bratem. – Roześmiał się nerwowo. – Po moim trupie.
– Dlaczego?
– Mam wymienić wszystkie powody? Proszę bardzo. Po pierwsze: bo mówimy o królu, a nie o pierwszym lepszym mężczyźnie. Po drugie: bo tym królem jest mój brat, który życzyłby sobie zobaczyć moją głowę nabitą na pal. Po trzecie: bo masz urodę i talent, których pozazdrościłby ci niejeden człowiek, a Araven uwielbia brać do sypialni ładne i utalentowane panny. Po czwarte: bo nie wierzę, że nie powiedziałabyś przy nim czegoś, co nie wytrąciłoby go z równowagi, a wierz mi, nie chcesz mieć wroga we władcy obcego kraju. Po piąte...
– Wystarczy – syknęła obruszona Marisse. – Zrozumiałam.
– Doprawdy? – zmarszczył brwi, gdy zsunęła się z łóżka i zaczęła zakładać sukienkę.
– Doprawdy.
– Skoro tak, to co teraz robisz?
Wzruszyła ramionami i poprawiła fryzurę. Ponieważ nie była w stanie sięgnąć do wiązania sukni, aby dokładnie ścisnąć wszystkie tasiemki, pozwoliła włosom opaść swobodnie na plecy.
– To, co powinnam już godzinę albo nawet dwie temu. – zaczęła się rozglądać za butami. Leżały kawałek dalej, w miejscu, w którym parę godzin wcześniej Calden wziął ją na ręce, aby posadzić na szafce i ułatwić sobie dostęp między jej nogi. – Wychodzę, żeby nie zainteresował się mną żaden ze strażników. Kilku z nich już pytało, dlaczego szwendam się popołudniami w okolicy wschodniego skrzydła. Fakt, że nagle zaczęłam się tu kręcić, przykuwa uwagę.
Książę westchnął.
– Jeśli ja zacznę przychodzić do twojej sypialni, służący od razu się zorientują.
– Wiem. – Wsunęła pantofle na nogi i z wahaniem spojrzała na wciąż leżącego na łóżku mężczyznę. – Właśnie dlatego uważam, że powinniśmy nieco zwolnić. Spotykać się... nieco rzadziej niż dotychczas.
– Rzadziej? – Oparł się na łokciach. Z jego oblicza zniknęło wcześniejsze rozluźnienie. – Karzesz mnie za to, że nie pozwalam ci się spotkać z moim bratem?
– Nie. – Przyłożyła rękę do czoła. – Po prostu... Rozejrzyj się. Od kilkunastu dni wydajesz się mieć dużo lepszy humor niż kiedykolwiek, ale nawet Fien zwrócił uwagę, że zaniedbujesz wszystkie swoje obowiązki jako książę. Ja ani razu nie byłam w sali prób, bo jestem zbyt zmęczona, żeby tańczyć. Nie twierdzę, że nie podoba mi się to, co robimy, ale chcę móc przy tym normalnie funkcjonować. Chciałabym, żebyś ty też był się w stanie skupić na czymś poza...
Urwała.
– Tobą? – dokończył za nią. – Uważasz, że uzależniłem się od naszych spotkań i na tym etapie nie byłbym już w stanie z nich zrezygnować?
Zacisnęła usta.
– Mieliśmy ratować Astel – przypomniała poważnym tonem. – Umiera coraz więcej roślin i zwierząt. Srebro wnika w tutejszą ziemię, próbując sięgnąć coraz dalej i głębiej. Jeszcze trochę, a dotrze do bram pałacu. Wtedy, choćbyś nie wiem, jak się starał, nie zdołasz ukryć przed ludźmi, że dzieje się coś złego.
– Przejmuję się klątwą, od dnia, w którym zginęli moi rodzice. – Jego szczęka poruszyła się niespokojnie. Odgarnął pościel i stanął przed dziewczyną, mierząc ją wściekłym spojrzeniem. – Robię to bez przerwy, każdego dnia i każdej nocy. Walczę ze srebrem w każdym momencie, nawet podczas tej rozmowy. Sama mówiłaś, że powinienem odpuścić i zacząć korzystać z życia. Dlaczego nagle to ja jestem tym, który bagatelizuje sytuacje?
– Tego nie powiedziałam.
– Zasugerowałaś.
Marisse zacisnęła wargi. Calden zdążył poznać ją na tyle, że odczytanie targających nią emocji nie powinno stanowić dla niego większej trudności. Z tym, że stanowiło, o czym przekonał się w momencie, w którym przez jej twarz przemknął niezidentyfikowany grymas. Z bólem pojął, że nie jest w stanie go rozszyfrować. Znał każdy centymetr jej ciała, ale jak widać wciąż nie był z nią wystarczająco blisko, aby wiedzieć, co myśli.
– Nieważne. – Równie rozczarowana, co on pokręciła głową. – Wracam do swojego pokoju.
Zebrała jeszcze kilka rzeczy i ruszyła do drzwi.
– Marisse.
– Jeśli możesz, nie posyłaj po mnie przez kilka kolejnych dni. Może uda nam się uciąć choć parę plotek.
Calden więcej się nie odezwał. Stojąc na środku pokoju, obserwował, jak zmierza do drzwi, a następnie wychodzi na pusty, zacieniony korytarz. Nie próbował jej zatrzymać, ani nic więcej dodawać. Pozwolił jej odejść.
I choć Marisse sama zasugerowała, aby nieco zwolnili, poczuła się... dziwnie nieswojo. Idąc korytarzem, usiłowała odtworzyć dopiero co przeprowadzoną rozmowę, aby upewnić się, że nie powiedziała o jedno czy dwa słowa za dużo. Wiedziała, że ma rację, więc tym bardziej nie rozumiała zachowania księcia. Przecież mogli jednocześnie ze sobą sypiać i szukać sposobów na pozbycie się srebrnej klątwy. Mieszkali pod jednym dachem, to wcale nie tak, że nie mieli okazji się spotykać.
Pogrążona w myślach, nie zorientowała się, że od dłuższej chwili podąża za nią dodatkowy cień.
– Więc to prawda. – Po korytarzu poniósł się znajomy głos. Marisse, która w pierwszym odruchu, słysząc go, aż się wzdrygnęła, przymknęła powieki i pełna najgorszych przeczuć, powoli odwróciła się w stronę, z której dochodził.
Z cienia wyłoniła się Iarize. Stała z dłońmi zaplecionymi na piersi, ale po jej minie trudno było stwierdzić, czy przez wzgląd na oceniający charakter wypowiedzi czy chęć podtrzymania narzuconego na ramiona szala.
– Iarize, co za spotkanie – zaczęła tancerka, usiłując naprędce wymyślić jakąś sensowną wymówkę, dlaczego wraca do sypialni o tak późnej porze. – Wybrałaś się na wieczorny spacer po pałacu?
– Darujmy sobie konwenanse. – Iarize zmarszczyła brwi. – Obie wiemy, że ani ja nie wybrałam się na żaden spacer, ani ty nie nabrałaś ochoty na szklankę zimnej wody z kuchni.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Wymykasz się wieczorami do księcia, zgadza się?
W pierwszym odruchu Marisse chciała zaprzeczyć lub zacząć się tłumaczyć, ostatecznie jednak zdecydowała się nic nie mówić i wytrzymać podejrzliwie spojrzenie rywalki. Prawdę mówiąc nie była zaskoczona, ponieważ już od jakiegoś czasu zastanawiała się, kiedy któraś z dziewczyn odkryje, że charakter relacji łączącej ją i księcia, z dnia na dzień uległ zmianie. Tym bardziej nie zdziwiła się, że jako pierwsza zrobiła to właśnie Iarize. Ani Delphine ani Aida nie wydawały się szczególnie zainteresowane. Ta pierwsza naprawdę lubiła księcia, ale jednocześnie nie sprawiała wrażenia zakochanej czy chętnej na zdobycie miejsca na jego tronie. Ta druga z kolei... no cóż, być może była z nich wszystkich najbardziej dociekliwa, ale zdecydowanie bardziej wolała interesować się życiem pałacu, aniżeli poświęcać cenny czas na ubieganie się o atencję ze strony jego gospodarza. Wydawało się, że żadna z nich nie przejęłaby się zbytnio potencjalnym odrzuceniem. Obie przyjechały zresztą do Astel w związku z umowami, jakie zawarły z Fienem.
Iarize różniła się zarówno od nich, jak od samej Marisse. Była cicha i niechętna do zwierzeń, a jednocześnie najbardziej zaangażowana, jeśli brać pod uwagę sytuację księcia. Przejmowała się tym, co robił Calden, więc tylko kwestią czasu było to, kiedy zacznie się przyglądać bliżej rozpowszechnianym w Astel plotkom. Jak widać ta chwila właśnie nadeszła.
– Więc to prawda. Rzeczywiście się spotykacie – powiedziała, odczytując milczenie Marisse jako potwierdzenie wszystkich swoich wypowiedzianych i niewypowiedzianych przypuszczeń. Jej dłonie opadły luźno wzdłuż ciała. – Petrice wspominała, że słyszała kilka waszych dwuznacznych rozmów, ale nie sądziłam, że coś faktycznie może być na rzeczy. Dotychczas nawet za sobą nie przepadaliście. No i jeszcze te kwiaty... podejrzewałam, że Caladien mógł się kimś zainteresować, ale przez myśl by mi nie przeszło, że cały ten czas chodziło właśnie o ciebie.
Marisse odchrząknęła.
– Cal... adien nie jest mną zainteresowany – odparła, mając nadzieję, że tamta nie wychwyci w jej głosie zbyt wyraźnego wahania. – Owszem, można chyba powiedzieć, że się spotykamy, ale to kompletnie nic nie znaczy.
Iarize przyjrzała się jej z uwagą.
– Żartujesz sobie?
– Nie.
– Najwyraźniej tak.
– Nie rozumiesz, my naprawdę nic...
– Proszę cię – prychnęła Breavienka i podparła się rękami pod boki. – W całym pałacu mówi się tylko o tym, że książę od lat nie był równie szczęśliwy. Niektórzy służący po raz pierwszy widzieli na jego twarzy uśmiech, jeszcze inni po raz pierwszy mieli okazję z nim rozmawiać. Nie powiesz mi chyba, że to wyłącznie dlatego, że nagle postanowiliście zakopać topór wojenny?
Marisse przymknęła powieki.
– Nie łączy mnie z księciem żadna romantyczna relacja – oznajmiła, stanowczo podkreślając słowo „romantyczna". – Jeśli martwisz się o to, że ostatecznie to właśnie mnie wybrał, bez obaw. Caladien nie pojawi się na śniadaniu z pierścionkiem zaręczynowym. Ani na obiedzie, ani na kolacji. Jak już mówiłam, nie jest mną zainteresowany i prawdopodobnie nigdy nie będzie.
Iarize cmoknęła.
– Jeśli to kwestia tego, że poza tańcem masz też inne ukryte talenty, które ujawniają się jedynie w sypialni, to chyba wolałabym o nich nie rozmawiać.
– Iarize, o co ci tak właściwie chodzi? – Tancerka powoli traciła cierpliwość. Wystarczyło jej, że pokłóciła się z księciem, naprawdę ostatnim, o czym marzyła, było narażanie się teraz jednej z dziewczyn z pałacu. – Chyba dałam ci wystarczająco jasno do zrozumienia, że nie musisz czuć się zagrożona?
Breavienka parsknęła śmiechem, czym zbiła ją z tropu.
– Ale ja przecież wcale się tak nie czuję.
– Nie?
– Skąd. – Iarize pokręciła głową. – Owszem, jestem zainteresowana księciem, ale nie mam pięciu lat, żeby obrażać się za to, że mógłby nie odwzajemnić moich awansów. Nie zamierzam ingerować w jego uczucia. Przecież gdyby było inaczej, już dawno próbowałabym się pozbyć z pałacu pozostałych dziewczyn. Ciebie zresztą też.
– Więc dlaczego mnie śledziłaś? – zdziwiła się. Domyślała się, że Petrice nie usłyszała jej rozmów z Caldenem zupełnym przypadkiem. Wbrew pozorom naprawdę uważali, aby poza wschodnim skrzydłem odnosić się do siebie jak zwykle. Nie było to zresztą zbyt trudne, zważywszy że kiedy się nie całowali, wciąż regularnie się kłócili albo dyskutowali na najróżniejsze tematy. – Nie powiesz mi chyba, że zaczepiłaś mnie z czystej ciekawości, albo dlatego, że chciałaś ukrócić plotki.
Dziewczyna się zamyśliła.
– Masz rację. – Ciaśniej opatuliła się szalem. – Zależało mi przede wszystkim na sprawdzeniu, czy moja służąca mówi prawdę. Warto się też było upewnić, że dalsze starania o serce księcia będą skazane na porażkę. Bez sensu zbliżać się do kogoś, kto ma już zajęte wszystkie myśli kimś innym.
Wbrew oczekiwaniom Marisse, malarka nie wyglądała ani na zdruzgotaną, ani tym bardziej na wściekłą. Zupełnie jakby po otrzymaniu potwierdzenia, że rywalizacja dobiegła końca, przeszła z tym faktem do porządku dziennego.
– Wydawało mi się, że kto jak kto, ale akurat ty będziesz rozczarowana, jeśli Calden cię nie wybierze.
– Calden? – Iarize od razu podchwyciła zdrobnienie używane przez tancerkę. Uśmiechnęła się. – Tak samo na księcia mówi Fien. W każdym razie... nie, nie jestem rozczarowana. Mieszkałam w pałacu na długo, zanim zjawiłaś się w nim ty, Aida czy Delphine. Życie w tym miejscu jest wygodne, ale chyba już parę miesięcy temu zaczęłam oswajać się z myślą, że prędzej czy później będę je musiała opuścić. Skoro książę nie zainteresował się mną na samym początku, to nie było sensu wmawiać sobie, że zrobi to później. A już w szczególności, gdy w Astel zaczną pojawiać się kolejne dziewczyny.
– Więc dlaczego zostałaś? – zdziwiła się Marisse. – Mogłaś wyjechać.
– Chciałam... dać sobie trochę czasu. Zastanowić się nad tym, co będę robić później. W Stelli czy na Pograniczu było to o wiele trudniejsze, bo wciąż otaczali mnie ludzie, którzy mieli wobec mnie konkretne oczekiwania. Dopiero w Astel miałam okazję się wyciszyć i rozważyć wszystkie możliwości. Sama przyznasz, że w pałacu człowiek zapomina o większości zmartwień. Ma dach nad głową, służbę, piękne suknie, pyszne jedzenie... Nie musi nic robić.
Chyba tylko cudem Marisse udało się nie skrzywić. Pokiwała głową, uznając, że dla dobra swojego i Iarize przemilczy fakt, iż od dobrych kilku miesięcy nie wiedziała, co oznaczają sformułowania typu „odpoczynek" czy „brak zmartwień". Nieważne, jak bardzo starała się nie przejmować, w jej myślach nie pozostawało miejsca dla niczego, prócz srebrnej klątwy. No i księcia, ale akurat on bezpośrednio się z nią łączył.
Postanowiła, że zmieni temat, nim jednak otworzyła usta, zwróciła uwagę ne jeden, dość istotny szczegół.
– Powiedziałaś „Pogranicze"? – podchwyciła, marszcząc brwi.
– No tak, przecież ty nic nie wiesz. – Iarize odwróciła się na pięcie i skinęła głową, aby tancerka poszła za nią. – Chodź. Strażnicy są na patrolu, więc nikt nie będzie nam przeszkadzał. Napijemy się wina.
Ruszyły korytarzem w przeciwną stronę do tej, w której znajdowały się sypialnie. Marisse podejrzewała, że zajdą do kuchni lub jadalni, ale Iarize pewnym krokiem skierowała się do jednego z saloników dla gości. Wskazawszy Marisse jedną z kanap, bez wahania minęła ją i podeszła do masywnego kredensu. Szeroki, wykonany z ciemnego drewna mebel zajmował całą ścianę. Stały na nim książki i mnóstwo porcelanowych dekoracji w kształcie wymyślnych budynków i przyjmujących najróżniejsze pozycje zwierząt. Marisse nie uszło uwadze, że większość z nich była pokryta srebrnymi zdobieniami.
Iarize stanęła na palcach, aby sięgnąć po jedną ze wspomnianych figurek. Wybrała rzeźbę przedstawiającą niewielki domek, który, jak się chwilę później okazało, miał otwierany daszek. Iarize uchyliła porcelanową przykrywkę i sięgnęła po kryjący się we wnętrzu domku przedmiot. Wyciągnęła z niego mosiężny kluczyk.
– Petrice mi o tym powiedziała – wyjaśniła, dostrzegając zdziwienie na twarzy Marisse. – Gdy nie ma księcia, strażnicy lubią zajmować saloniki, aby mieć gdzie grać w karty, albo zabawiać się ze służącymi. Z czasem, aby mieć dodatkową rozrywkę, zaczęli przemycać z kuchni alkohol.
Podeszła do jednej z szafek i wsunęła kluczyk w specjalny otwór. Zgrzytnęły zamki i już po chwili, Iarize wyciągnęła ze środka pełną butelkę czerwonego wina.
– Calden o tym wie? Albo Fien?
– Wiedzą, nie wiedzą, przymykają oko... – wyliczała Breavienka, rozglądając się za kieliszkami. Ponieważ żadnego nie znalazła, zaczęła analizować zawartość półek. – Dopóki strażnicy wykonują rozkazy i się do nas nie zbliżają, nie można powiedzieć, aby robili coś złego. Z reguły przychodzą do saloniku dopiero po swojej warcie lub późną nocą. Nie chcą narażać się księciu.
Ostatecznie sięgnęła na półkę, aby wybrać pierwszą rzecz, która choć trochę przypominała jej naczynie. Tym sposobem, kilka minut później w dłoniach Marisse znalazła się smukła, porcelanowa filiżanka z bogato zdobioną nóżką i lekko wyszczerbionym talerzykiem.
– Jak to mówią Breavieńscy robotnicy – zaczęła Iarize, rozlewając wino. – „Niech się przyjmie jak woda, ale osiądzie na wątrobie jak cement". Miejmy nadzieję, że nasi strażnicy mają dobry gust.
Marisse parsknęła śmiechem. Nie znała dziewczyny od tej strony. Do tej pory malarka nigdy nie dała po sobie poznać, że potrafi się rozluźnić albo żartować. Jakby nie patrzeć, od miesięcy od wszystkich się dystansowała. Jeśli ktoś zdecydował się ją zaczepić lub wypowiedzieć jej imię, rzucała opryskliwą uwagę, po czym od razu wracała do swoich spraw. Jeśli z kolei ktoś traktował ją jak powietrze, odpowiadała mu dokładnie tym samym. Milczała, ciesząc się brakiem jakiegokolwiek zainteresowania.
Obraz, który utrwalił się w głowie Marisse kłócił się z obecnym widokiem Iarize, która z powagą na twarzy, lała wino do wnętrza jednego z porcelanowych domków. Jakkolwiek dla tancerki trafiła się filiżanka, a więc faktyczne naczynie, tak na półkach nie znalazła się poza nią żadna inna ozdoba przypominająca kubek, dzbanek lub jako taki pojemnik. Ostatecznie zdecydowała się więc na domek, z którego wcześniej wyciągnęła kluczyk potrzebny do otwarcia szafki z alkoholem. Dla zachowania porządku, przetarła go jednak od wewnątrz skrawkiem spódnicy.
– W Villmar mówi się nieco inaczej. – Uznała, że też podzieli się z towarzyszką ciekawostką ze swojego kraju. – W karczmach ludzie lubią żartować, że wino i w ogóle każdy inny alkohol trzeba testować jak talenty. Najpierw powoli, a kiedy już się z nimi oswoisz, do granic możliwości.
– Nie wiem, co gorsze. – Uśmiechnęła się Iarize, ostrożnie upijając łyk wina. Chyba spełniło jej oczekiwania, bo drugi łyk był już nieco większy od pierwszego. – To, że ludzie wymyślają powiedzonka, aby móc bezkarnie się upijać, czy to, że brzmią sensownie.
– Kto wie. – Marisse także spróbowała trunku. Smakował... przyzwoicie. Tak jej się przynajmniej zdawało, bo dotąd nie miała zbyt wielu okazji, aby próbować wina, czy w ogóle jakiegokolwiek innego alkoholu. Ojcu zależało, aby unikała go jak najdłużej, fakt, że tańczyła był kolejną z przyczyn, przez którą nie sięgała po niego zbyt często. Co najwyżej okazjonalnie, gdy któraś z przyjaciółek świętowała urodziny lub Thalis miał w danym miesiącu naprawdę dobry utarg.
Wino, którym uraczyła ją Iarize było słodkie, ale zostawiało na języku dziwny posmak. Wydawał się cierpki. A może gorzki? Nie potrafiła go dość dobrze opisać. W każdym razie sprawiał, że jej twarz mimowolnie parę razy się wykrzywiła.
– No tak, ty pewnie zbyt często nie pijesz. – Iarize sięgnęła po butelkę, aby przeczytać widniejącą na niej nazwę. – Sabria... Trzeba się będzie ograniczyć do jednej butelki, w przeciwnym razie możemy się dość mocno wstawić. To wino z Terdvy, robi się je z myślą o wracających z morza żeglarzach. Wydaje się słodkie, ale koniec końców jest bardzo mocne.
Marisse skinęła głową.
– No więc... Pogranicze – przypomniała, obejmując dłońmi chłodną filiżankę. – Byłaś tam?
– Nie tylko byłam, ale i mieszkałam. – Iarize powiodła spojrzeniem za okno. Z racji późnej godziny, przenikała przez nie jedynie ciemność. – Zanim pojawiłam się w Astel, studiowałam w Akademii Złota i Srebra.
Tancerka nieomal zakrztusiła się powietrzem.
– Tej Akademii?
– A jest jakaś inna? – Uśmiechnęła się Breavienka. – Tak, tej. Mój talent ujawnił się dość wcześnie, więc jak tylko osiągnęłam odpowiedni wiek, złożyłam aplikację na wydział sztuki. Gdy przyszła odpowiedź, że się dostałam, bardzo długo nie posiadałam się ze szczęścia. W domu wszyscy byli ze mnie dumni, no, może poza ojcem, który uważał jakiekolwiek talenty za jedną wielką fanaberię. Zamiast pozwolić mi iść do szkoły, chciał, żebym wyszła za mąż za syna jednego ze swoich wysoko postawionych przyjaciół. Postawiłam mu się i jeszcze w tym samym miesiącu opuściłam Stellę.
Marisse odstawiła filiżankę na dzielący je szklany stolik.
– Akademia okazała się naprawdę fantastycznym miejscem – ciągnęła Iarize. – Najbardziej podobało mi się w niej to, że w końcu otaczają mnie ludzie podobni do mnie. Równie utalentowani i zafascynowani swoimi możliwościami. Gotowi eksperymentować i otwierać się na nowe doświadczenia. Pod tym względem Akademia nie miała sobie równych. Nigdy wcześniej nie czułam się tak... rozumiana. Zupełnie jakby moja sztuka w końcu nabrała sensu. No a potem... potem wróciło wszystko, przed czym starałam się uciec. Zaczęłam odczuwać presję. Nie jestem w stanie ci powiedzieć, dlaczego tak się stało. Przyjaciele bez przerwy mnie chwalili, wykładowcy powtarzali, że jeśli tylko wciąż będę się rozwijać i ćwiczyć, to w przyszłości bardzo wiele osiągnę. A ja... naprawdę próbowałam spełnić ich oczekiwania. Z tym, że cały czas wydawało mi się, że stoję w miejscu. Nieważne, jak długo malowałam, jak wiele obrazów oddawałam do oceny i jak dużo otrzymywałam w zamian słów uznania. Wmawiałam sobie, że nie będę lepsza i nic nie osiągnę. Wiesz, jak to jest, gdy robisz coś, co potrafisz najlepiej, ale wciąż masz wrażenie, że nie jesteś wystarczająco dobra? Jak to jest czuć, że musisz być bez przerwy chwalona, bo inaczej nic nie znaczysz?
Marisse zacisnęła usta. Nie potrafiła odpowiedzieć na te pytania. Lubiła tańczyć dla publiczności, ale równocześnie nie miała nic przeciwko, aby oddawać się swojej największej pasji w samotności. Kochała wolność i to, że nie musiała nic nikomu udowadniać. Zawsze wspierali ją w tym rodzice, a potem bliscy z karczmy.
Najwyraźniej nie każdy miał to szczęście. Utalentowani urodzeni w Breavien bez przerwy mierzyli się z obawą, że nigdy nie zostaną całkowicie zaakceptowani. Ich talenty były godne podziwu, ale pozbawione sensu.
– Uważam, że sztuka jest piękna i naprawdę potrzebna – odezwała się ostrożnie Marisse. – Wzbudza najróżniejsze emocje. Pozwala ludziom na głęboką refleksję i docenienie tego, czego na co dzień nie zauważają.
– Właśnie o to chodzi. – Iarize obracała w palcach swój porcelanowy domek. – Ty to wiesz i ja to wiem, a jednak... Podświadomie usiłuję umniejszyć temu, co mówisz. Chcę, a jednocześnie nie potrafię ci wierzyć.
Ciężar wspomnień i dopiero co wypowiedzianych słów sprawiły, że stała się przygnębiona. Wyznanie, że czuła, a może wciąż czuje się niewystarczająca, musiało ją bardzo zaboleć.
– Po roku w Akademii dostałam propozycję od jednej z wykładowczyń. Zapytała, czy nie chciałabym zostać jej podopieczną, a potem, jeśli zdałabym dość wysoko egzamin końcowy, jedną z młodszych instruktorek. Mogłabym uczyć w Akademii Złota i Srebra.
– To cudownie. – Ożywiła się Marisse. Zaraz jednak jej entuzjazm opadł. Uświadomiła sobie, że przecież Iarize nie przebywała obecnie w Akademii, a co za tym idzie, musiała odrzucić tę jakże hojną ofertę.
Iarize musiała domyślić się, że o tym pomyślała, bo znów uraczyła się winem.
– Stchórzyłam – wyznała, kładąc głowę na oparciu kanapy. Zapatrzyła się w sufit. – Naprawdę chciałam zostać instruktorką, ale zaczęłam myśleć o tym, jakby to było, gdybym faktycznie uczyła innych malarstwa i... przeraziłam się na myśl o towarzyszącej temu odpowiedzialności. Gdyby chodziło wyłącznie o mnie, to aż tak bym się nie bała. Gdy jednak dotarło do mnie, że pośrednio wpływałabym na przyszłość kogoś innego...
– Uciekłaś z Akademii?
– Poprosiłam o rok na podjęcie decyzji. Jakiś czas po tym, jak dostałam propozycję przystąpienia do egzaminów końcowych, w szkole zjawił się Fien. Szukał utalentowanych kobiet. Tłumaczył, że szuka kogoś, kto zaimponuje jego przyjacielowi, ale ja dość szybko zorientowałam się, że po prostu szuka dla niego dość ciekawej kandydatki na żonę. Wiedziałam o tym, a mimo to zgodziłam się wyruszyć z nim do zimowego pałacu. Uznałam, że na własnej skórze przekonam się, kto miał rację. Ja czy mój ojciec.
– Pod względem przenikliwości jesteś dużo lepsza ode mnie – mruknęła Marisse, sięgając po filiżankę. – Mam na myśli układ z Fienem. Ja domyśliłam się, o co tak naprawdę mu chodzi, dopiero na miejscu.
– Co ci obiecał?
Zawahała się. Po usłyszeniu opowieści Iarize, jej własne motywacje wydały jej się trywialne i błahe.
– Pieniądze. Chciałam dostać się do Akademii Złota i Srebra.
– Tej Akademii?
Uśmiechnęła się.
– A jest jakaś inna?
* * *
Iarize miała rację. Terdvańska Sabria okazała się wyjątkowo mocna.
Wypiły całą butelkę wina. A potem jeszcze jedną, bo kiedy już opróżniły pierwszą, bez sensu było powstrzymywać się przed sięgnięciem po kolejną. Strażnicy mieli widać podobny sposób rozumowania, bo kiedy Iarize chwiejnym krokiem ruszyła w stronę kredensu, okazało się, że w innych szafkach również czekają na nie zapieczętowane butelki z alkoholem. W którejś z kolei znalazły się ponadto woreczki pełne orzechów i suszonych owoców. Marisse aż krzyknęła z radości, gdy Iarize pokazała jej swoją zdobycz. W końcu nawet głupi wiedział, że nie powinno się pić na pusty żołądek.
Rozmawiały długo, bo kiedy dotarło do nich, że należałoby wracać do pokoi, nie tylko zaczynało świtać, ale obie były już mocno pijane. Iarize radziła sobie pod tym względem dużo lepiej od Marisse, która chwiała się na nogach i bez przerwy mamrotała coś o tańczących świecznikach i gadających filiżankach. Gdzieś podczas krótkich przypływów świadomości docierały do niej bełkotliwe komentarze Breavienki, która narzekała, że wino uderzyło im do głowy i zdecydowanie powinny skupić się na talentach zamiast na piciu.
No cóż, nie dało się tego lepiej podsumować. Z tym, że do Marisse, która jeszcze nigdy nie była aż tak zamroczona alkoholem, nie dochodziły żadne sygnały z otoczenia. Tym większe było więc jej zdziwienie, kiedy podczas powrotu do sypialni, na ich drodze stanął zaskoczony książę Hallvord.
– Iarize? Marisse? – Ze zdumieniem przyjrzał się zarówno Iarize, jak i uśmiechającej się do niego głupio tancerce. – Co wy tu...? – Zmarszczył brwi. – Jesteście pijane?
– Skądinąd – oznajmiła z dumą malarka. – To znaczy... skądże znowu. Tak sobie tylko z Marisse... rozmawiałyśmy.
Poklepała po głowie Marisse, która jak tylko usłyszała swoje imię, zaczęła się śmiać. Gdy już nieco się uspokoiła, jeszcze bardziej uwiesiła się na ramieniu towarzyszki. Widziała rozczarowanie malujące się w oczach księcia, ale prawdę mówiąc, miała w głębokim poważaniu, co sobie o niej w tym momencie pomyśli. Nie licząc jego samego i Fiena, po raz pierwszy od wielu miesięcy miała szansę spędzić przyjemny czas z inną dziewczyną. Fakt, że okazała się nią właśnie Iarize, ani trochę jej nie przeszkadzał.
– Skąd wzięłyście o tej porze alkohol? – chciał wiedzieć Calden, podchodząc bliżej. Ponieważ Marisse chwiała się na nogach, wyciągnął ręce, aby pomóc jej zachować stabilną pozycję. Niechętnie przeniosła ciężar ciała na jego ramię. Wydęła usta, niezadowolona, że ze wszystkich osób w pałacu, musiały trafić akurat na niego. – Marisse?
– Z porselano... wego domku – wybełkotała, usiłując zachować powagę. – Nie, zaraz. Tam był tylko kluczyk. Sarara... ra była w skry...tce. Sara... mara...
Rozbawiona tym, że zaczął jej się plątać język, mimowolnie znów się roześmiała. Książę przejechał sobie otwartą ręką po twarzy.
– Dobrałyście się do zapasów moich strażników – domyślił się.
– O to to! – Marisse zaczęła wymachiwać palcem. – Sn... snalasłyśmy... Sabaraba...
– Iarize, proszę, powiedz, że jesteś mniej pijana od panny Evenghard i dasz radę wrócić sama do pokoju.
Marisse spojrzała na Breavienkę licząc, że ta okłamie księcia i będą mogły spędzić razem resztę wieczoru (a właściwie poranka). Poczuła się zdradzona, gdy zamiast tego Iarize pokiwała głową i zapewniła, że ma się wystarczająco dobrze, aby dotrzeć o własnych do sypialni.
– Dobrze. – Książę zignorował miny, jakie zaczęła robić do niego tancerka. – Idź do siebie i poczekaj. Za jakiś czas przyjdzie do ciebie któraś ze służących. Upewni się, że nic ci nie jest.
Iarize dygnęła i pokazała Marisse uniesiony kciuk. Tancerka wydała z siebie nieokreślony dźwięk. W jej mniemaniu miało to być chyba prychnięcie. Niestety, w rzeczywistości bliżej było temu do odgłosu, jaki towarzyszyłby upadającej z dużej wysokości żabie. Iarize musiała mieć podobne skojarzenie, bo zmierzając w stronę swojej sypialni, ani na moment nie przestała się śmiać.
Gdy jej sylwetka zniknęła za załomem korytarza, Calden w końcu przyjrzał się Marisse.
– Najpierw twierdzisz, że nie chcesz mnie widzieć, a zaraz potem idziesz się upić z jedną ze swoich rywalek? – rzucił, patrząc, jak usiłuje opleść się rękami wokół jego ramienia. – Godne pożałowania.
– Och, zamknij się – wymamrotała, zaciskając palce na materiale jego koszuli. – Mohe robić... so mi się... podoba.
– Boję się myśleć, co by było, gdybyś faktycznie mogła.
– Wiesz, że twoje sztuśse tańczą?
Książę cmoknął z dezaprobatą.
– Ze wszystkich win, jakie są w pałacu, musiałyście znaleźć akurat Sabrię, co?
Spróbował zrobić krok do przodu, ponieważ jednak Marisse od razu się zachwiała i uwiesiła całym ciałem na jego ramieniu, z westchnieniem przesunął się tak, aby znaleźć się za jej plecami. Obrócił ją bokiem do siebie, po czym bez słowa nachylił się i wsunął rękę pod jej kolana. Podniósł ją i poczekał, aż na wpół świadoma tego, co robi, oplecie się rękami wokół jego szyi.
– Jeśli chciałaś ukrócić plotki służby, to obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie – powiedział, ruszając przed siebie. Marisse mamrotała coś niewyraźnie z twarzą wciśniętą w jego ramię. – Nie słyszę, co mówisz.
– Wisiałam ją – wyszeptała, nieznacznie przekręcając głowę. – Siewczynę.
– Iarize już poszła.
– Nie ją. – Marisse usiłowała zebrać myśli. Zacisnęła powieki, próbując coś sobie przypomnieć. – Tamta... była inna. Wisiałam ją... wtedy... w lesie.
Calden zwolnił. Jego ramiona zaczęły się napinać.
– Kogo? Prócz nas nikogo tam nie było.
– Ja... nie wiem. Była... piękna... – Pokiwała głową. – I smutna. Barso, barso smutna. Ale potem się cieszyła. Jak szyszłam. Chsiała, żebym tam była. Nie dla niej, tylko dla ciebie. Chsiała, żebyś to ty nie był... smutny.
Z płuc księcia uszło całe powietrze. Przez chwilę trwał w bezruchu, wpatrując się w przestrzeń, a potem gwałtownie przeniósł wzrok na tancerkę.
– Co jeszcze widziałaś? Ta dziewczyna... mówiła coś? Jak wyglądała?
– Była... piękna... – wymruczała cicho Marisse. Jej ręka powoli zaczęła zsuwać się z jego ramienia. – I smutna. Barso... smutna.
Książę przygryzł wargi. Zrobił to tak mocno, że popłynęła krew.
– Czy ta dziewczyna miała na imię Belle?
Spojrzał na tancerkę z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Z tym, że ona już nie odpowiedziała. Ukołysana tak dobrze znanym jej ciepłem drugiego ciała, odpłynęła w sen.
* * *
Marisse widziała ją tej nocy w jednym ze swoich snów. Śliczną dziewczynę odzianą w długą, prostą suknie. Jej jedynymi ozdobami były srebrna spinka w kształcie gałązki sosny, a także wianek upleciony z krwistoczerwonych róż. Niczego więcej nie potrzebowała. Była piękna. Niepodobna do żadnej innej dziewczyny, a jednak tak zwyczajna i ludzka, że na jej widok w oczach tancerki zebrały się łzy.
Wyglądała jak żywy posąg. Jak jedna z figur, które stały przed pałacem, broniąc dostępu do jego wnętrza. Marisse już pierwszego dnia zauważyła, że wszystkie mają te same rysy twarzy i takie same kształty. Pojęła, że nie były przypadkowe. Przedstawiały...
– Belle – wyszeptała, mając w pamięci odległe imię. Od dłuższej chwili dźwięczało w jej uszach, choć nie mogła sobie przypomnieć, gdzie je słyszała. Wpatrywała się więc w dziewczynę, oczekując, że ta da jej jakiś znak. Z tym, że tamta pozostawała nieruchoma. Wpatrywała się w nią z łagodnym, pocieszającym uśmiechem.
– To właśnie ciebie skrzywdził, prawda? – odezwała się znów Marisse. – Kochał cię jak żadną inną, ale ostatecznie doprowadził do twojej śmierci. Dlatego teraz tak bardzo cierpi.
Uśmiech dziewczyny przygasł. Róże z wianka zaczęły gubić płatki. Gdy opadały na pokrytą śniegiem ziemię, topniały, zmieniając się w krew.
– Wciąż przy nim jesteś. – Marisse nie dawała za wygraną. Chciała podejść, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Spojrzała w dół tylko po to, aby odkryć, że jej stopy ginęły pod warstwą cienkich, srebrnych pnączy. Zaciskały się wokół jej nóg, uniemożliwiając ucieczkę. – Jesteś, ale nie możesz nic dla niego zrobić.
Pobladłe wargi Belle zadrżały. Na tle czerwonych plam i masywnych, śniegowych zasp jej skóra wydawała się jeszcze jaśniejsza niż w którejkolwiek z dotychczasowych wizji. Rozchyliła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie zdołała. Nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top