Rozdział 23

– Marisse.

Rozchyliła powieki, które jak nigdy zdawały się ciężkie i lepkie. Podniosła wzrok na nachyloną nad nią kobietę. Była... piękna. Rozmyta i półprzeźroczysta, jakby spowijała ją gęsta mgła, ale nadal urzekająco piękna. Długie, pokręcone włosy spływały kaskadami po jej rozluźnionych ramionach, układały się wokół rozświetlonej twarzy niczym aureola. Z tego wszystkiego najbardziej czarujące okazały się jednak jej wargi. Kobieta stała nad Marisse i szczerze się do niej uśmiechała.

– Marisse?

Tancerka tonęła w uśmiechu pięknej kobiety. Jej reakcja przypominała tą, którą matki obdarzały swoje dzieci po tym, jak po raz pierwszy stanęły na własne nogi. Reakcja w odpowiedzi na myśl, że prowadzą swoje pociechy właściwą ścieżką rozwoju. Zapewnienie, że nie został popełniony żaden błąd.

Nie popełniła błędu. Postąpiła słusznie.

– Marisse!

Szczęście prysnęło niczym bąbel piany, który dryfując po jeziorze, zderzył się z wystającą nad wodę skałą. Twarz szczęśliwej kobiety zaczęła rozpływać się w niebycie, naraz zastąpiły ją ostrzejsze rysy i cieplejsze barwy. W miejscu, w którym znajdowały się długie pukle i szeroki uśmiech, zmaterializował się odziany w koszulę mężczyzna. Równie piękny, choć pozbawiony pogodnego wyrazu twarzy. Wręcz przeciwnie, spochmurniały i nad wyraz spięty.

Jęknęła i w końcu otworzyła oczy dość szeroko, aby objąć wzrokiem całe otoczenie. Mimo oszołomienia od razu rozpoznała w nim Caldena, jego charakterystycznych oczu i srebrnej blizny pod okiem nie dało się pomylić z nikim innym.

– Czy ja...? – nie wiedząc, od czego zacząć, zadała jedno z najgłupszych możliwych pytań. – Straciłam przytomność?

Calden spojrzał na nią z takim wyrazem twarzy, jakby widzieli się po raz pierwszy w życiu.

– Ty sobie chyba żartujesz – warknął, odchylając jej głowę. Było widać, że z całych sił powstrzymuje się przed krzykiem. Gdy oglądał jej szyję, jego dłonie drżały od tłumionej wściekłości. – Po tym, co się wydarzyło, naprawdę akurat „to" pytanie jest pierwszym, które przyszło ci do głowy? Czy „straciłaś przytomność"?

Zacisnęła wargi.

– Najwyraźniej.

– Tak. Straciłaś przytomność. Zasłabłaś, zemdlałaś, co za różnica?! – prychnął, wciąż badając jej ciało. W innych okolicznościach z pewnością o wiele bardziej przejęłaby się tym, że szukając ran, był zmuszony błądzić palcami po jej talii, teraz jednak, obolała i oszołomiona, miała to w głębokim poważaniu. – Przez swoją głupotę o mało nie zginęłaś! Chyba do reszty oszalałaś, żeby zapuszczać się w te okolice! W dodatku sama! Mogło ci się coś stać! Wilki... mogły cię rozszarpać na strzępy.

Wciągnęła powietrze do płuc, gdy wróciły do niej wszystkie wspomnienia. Jej taniec... ogarnięte klątwą zwierzęta... Bestia o srebrnych rogach...

Czy to była iluzja?

Chwyciła księcia za łokieć i z trudem podciągnęła się na nim do nieco bardziej stabilnej pozycji. Usiadła, pozwalając, aby Calden jeszcze przez jakiś czas błądził dłońmi po jej ciele. Daleko było temu do jakiegokolwiek intymnego dotyku. Na twarzy mężczyzny malowały się wyłącznie niepokój i zacięcie.

– Ja też mam pytanie – stwierdził, bo od dłuższej chwili nie raczyła się odezwać. Być może oczekiwał, że zacznie przepraszać lub zarzekać się, że nigdy więcej nic takiego się nie powtórzy, być może po prostu zaniepokoił go fakt, że zamiast dramatyzować, dziewczyna siedzi bez ruchu i wpatruje się w swoje własne dłonie. Bez względu na to, co nim kierowało, oczekiwał z pewnością zupełnie innej reakcji. – Dlaczego to zrobiłaś? Wiedziałaś, że przychodzenie na skraj lasu jest niebezpieczne.

– A miałam inne wyjście? – Syknęła, gdy trącił obolałe miejsce w okolicy jej biodra. Badał ją z takim uporem, jakby naprawdę liczył, że znajdzie ranę, która pozwoli mu wykrzyczeć coś w stylu: „więc jednak! Spójrz, jaką jesteś idiotką!". – Nie było cię. Nigdy cię nie ma.

Jego szczęka poruszyła się niespokojnie.

– To powód, żeby ryzykować życie?

– Nie. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Ale to też nie powód, żeby czekać do śmierci, aż zdecydujesz się zjawić i odpowiedzieć na moje pytania. Myślisz, że chcę spędzić w tym pałacu resztę życia? Patrzeć, jak umierają kolejne rośliny i zwierzęta, bo łaskawy książę woli znikać na całe dnie bez słowa wyjaśnienia?

– Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć, a ty nie masz prawa mnie o nic pytać. To, co robię, gdy opuszczam pałac, jest wyłącznie moją sprawą.

– Jesteś niepoważny!

– Gdyby nie ja, leżałabyś tu teraz z rozszarpanym gardłem i wnętrznościami na wierzchu.

– O nie! – Uniosła palec. – Nie zrzucisz na mnie winy za coś, do czego sam doprowadziłeś!

– Może jeszcze powiesz, że wysłałem ci imienne zaproszenie? Opanuj się, kobieto. Uratowałem ci życie.

– Nie musiałbyś tego robić, gdybyś był ze mną szczery.

Wpatrywał się w nią tak intensywnie, że na moment zabrakło jej tchu.

– Jestem z tobą szczery – wycedził przez zęby. – Powiedziałem ci na temat klątwy więcej, niż komukolwiek w tym pałacu.

– Więc dlaczego wciąż ukrywasz przede mną tak wiele? Dlaczego nie jesteś w stanie mi zaufać?

Odwrócił głowę, co tylko jeszcze bardziej ją zirytowało. Gdyby tylko mogła, wyrzuciłaby mu wszystko, co o nim myślała. Włącznie z tym, że nie była mu nic winna, a mimo to poświęciła dla niego wszystko, co miała. W Astel nie trzymało jej obecnie nic, prócz myśli o zagrożonych ludziach i coraz częściej umierających zwierzętach. Nie interesowało ją nawiązywanie znajomości czy życie w luksusowych wnętrzach, już dawno przestała się też oszukiwań, że będzie miała szansę na rozpoczęcie nauki w Akademii Złota i Srebra. Do rozpoczęcia zimowego semestru pozostało zaledwie kilka miesięcy, a ona wciąż nie posunęła się do przodu ze swoim śledztwem. Równie dobrze mogła zacząć przygotowywać ojca na ewentualność, że spędzi w pałacu więcej niż dwa sezony.

Na samą myśl ściskało ją w piersi. Joseph Evenghard wciąż dopytywał w listach, kiedy jego jedyna córka wróci do domu. Marisse nie mogła, ani nie chciała pozwolić sobie na ciągłą bezczynność.

Poczuła ukłucie w sercu, które powtórzyło się, kiedy jej suknia zaczęła przesiąkać jakąś niezidentyfikowaną substancją. Przeszło jej przez myśl, że książę przegapił którąś z ran, więc zdjęta niepokojem, spojrzała w dół. Zgodnie z przypuszczeniami, ujrzała rozprzestrzeniającą się po materiale krew. Z tym, że nie była to jej krew.

– Co się...? – zaczęła, ale zamilkła, gdy jej spojrzenie padło na ramię księcia. Jasna koszula z każdą sekundą przesiąkała coraz głębszym odcieniem szkarłatu. – Calden! – Poderwała się na równe nogi. – Ty... Jesteś ranny!

– Tak? Jakoś mi to umknęło. – Skrzywił się, bo nagle ich role się odwróciły. Teraz to ona studiowała jego ciało, usiłując odnaleźć ognisko bólu. – Miło, że zauważyłaś, że się wykrwawiam. Szkoda, że dopiero po ubraniu w słowa wszystkich swoich pretensji.

Zacisnęła wargi. To nie były „wszystkie" jej pretensje, ale w tej sytuacji należało zapomnieć o jakichkolwiek kłótniach. Książę był ranny. Poważnie. Może nie dość, aby nie być w stanie z nią rozmawiać czy stabilnie klęczeć, ale wystarczająco, aby jego skóra pobladła, a wargi zsiniały.

Na bogów, dlaczego zajmował się nią, zamiast skoncentrować się na własnych obrażeniach!?

– Koszula – rzuciła, drżącymi palcami usiłując rozpiąć mu guziki. Widząc to, książę momentalnie się spiął. Nim doszedł do siebie i chwycił ją za nadgarstki, zdążyła rozpiąć mu aż trzy guziki.

– Co ty robisz?! – Spojrzał w dół, na wystający spod ubrania tors, a następnie na jej wyciągnięte dłonie. – Oszalałaś?!

– Pozbywam się twojej koszuli. – Spojrzała na niego jak na ostatniego idiotę, przez co przez dobre kilka sekund mierzyli się wzrokiem. – Jak inaczej mam się dostać do rany?

– Nie ma takiej opcji. – Zacisnął palce na jej skórze. – Koszula zostaje na swoim miejscu, żadnego rozbierania.

– Ale, Calden. Nie mogę...

– Czy ty kiedykolwiek myślisz, zanim coś zrobisz? – roześmiał się, chociaż wcale nie było mu do śmiechu. – Oboje na ziemi, ja półnagi, ty potargana i cała we krwi. Gdyby ktoś nas nakrył, twoja reputacja byłaby zrujnowana. Moja zresztą też.

– Że też w ogóle masz czas myśleć o reputacji – warknęła, podejmując próbę wyrwania się z jego uścisku. Na darmo, książę trzymał ją tak mocno, że nie była w stanie ruszyć rękami. – Mam stać i patrzeć, jak wykrwawiasz się na moich oczach? Niedoczekanie twoje!

– Niby co chcesz zrobić? Owinąć mi ramię pasmem materiału, który w heroicznym geście oderwiesz od dołu swojej sukni?

Zawahała się, więc dla podkreślenia swoich słów spuścił sugestywny wzrok na jej wątpliwej czystości strój. Spódnica była w fatalnym stanie, pokryta krwią, ziemią i srebrnym pyłem. Gdyby chcieć oszacować, czy znajdowało się na niej więcej czystych, czy brudnych miejsc, przewaga tych drugich okazałaby się boleśnie przytłaczająca.

– Chcesz pomóc, czy przyśpieszyć moją śmierć? – zapytał, unosząc brwi.

– Masz lepszy pomysł?

– Nie, ty zresztą też nie. O ile mi wiadomo, nie masz zresztą uprawnień medyka.

– Więc opatrzę cię na tyle, ile zdołam, a potem zaprowadzę do Fiena. On będzie wiedział, co robić.

– O, to na pewno. Zabije nas oboje. Najpierw mnie, a potem ciebie.

– Niby za co?

– Ciebie? Za szwendanie się wieczorami po ogrodach. Mnie? – Opadły mu ramiona. – Za całą resztę...

* * *

Jeśli Marisse zdawało się, że to Deilan był niewygodny do prowadzenia, to teraz, uginając się pod ciałem Caldena, musiała zwrócić mu wszystkie honory. Książę nie charczał, ani nie powłóczył nogami tak jak służący, okazał się za to wręcz niewyobrażalnie ciężki. Choć usiłował zachować wyprostowaną pozycję i ukryć w ten sposób słabość, nie był w stanie poruszać się o własnych siłach. Nie mówiąc o krwi, która skapywała z jego ramienia i moczyła ubrania. Marisse miała wrażenie, że ta ani na moment nie przestaje płynąć. Zwłaszcza że książę ostatecznie nie pozwolił jej się dotknąć, więc nie mogła opatrzyć jego ran. Mało tego, początkowo chciał, żeby zostawiła go w lesie, a sama wracała do pałacu.

– Musisz iść – wychrypiał w którymś momencie, zaciskając palce na ranie. – W lesie są cztery dorosłe wilki z rannym małym. Jeśli wyczują krew, prędzej czy później przyjdą. Nie wspominając o tych, które pochłonęła klątwa.

– Oszalałeś? Nie zostawię cię. – Wsunęła głowę pod jego ramię i poczekała, aż dostatecznie mocno ją obejmie. Dopiero wtedy spróbowała się podnieść. – Wracamy do pałacu. Oboje.

Szybko pożałowała tej decyzji, bo obecnie dyszała chyba nawet bardziej niż on. Jej dłonie były zarazem lepkie i śliskie, materiał sukni przesiąkł czerwienią. Co gorsza, gdzieniegdzie na jej ramionach osiadły drobiny srebrnego pyłu. Początkowo starała się ich pozbyć, ale po kilku nieudanych próbach doszła do wniosku, że to strata czasu. Nie miała ani sił, ani rąk, aby je z siebie strzepywać, zmieniła więc strategię i zaczęła sobie wmawiać, że obecność srebra nijak na nią nie wpłynie. Oczywiście nie podziałało, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że z każdą chwilą przenika ją coraz większy chłód. Srebro usiłowało wniknąć przez jej skórę i opleść się wokół żył. Zawładnąć nią tak, jak zrobiło to z umysłami wilków.

– Calden, ale musisz mi pomóc. – Podciągnęła księcia wyżej. Po raz kolejny opadł na jej ramię, nieomal ją przewracając. Nie mogła mu na to pozwolić. Gdyby straciła równowagę, nie zdołałaby się podnieść. Nie, skoro wisiał na niej niczym półprzytomny pijak. – Jeszcze parę kroków.

Calden nie odpowiedział, zamiast tego wymamrotał coś pod nosem. Zaciskał palce na krwawiącej ranie.

– Zaraz dotrzemy na główny plac. Strażnicy nam pomogą.

Na wzmiankę o strażnikach mężczyzna wyraźnie się spiął. Zacisnął szczękę i pozostał z takim wyrazem twarzy do momentu, aż nie opuścili ogrodów. Wtedy w istocie dopadło do nich trzech rosłych mężczyzn w pełnym umundurowaniu i ocieplanych butach.

– Wasza wysokość?! – wykrzyknął jeden z nich, na co Calden posłał mu tak nienawistne spojrzenie, że natychmiast wycofał się poza zasięg jego ramion. – Co... się stało? – wymamrotał z nieco mniejszą werwą.

– Co się stało? To ja się pytam, co się stało? – wycedził, pozwalając, aby pod ramię wziął go drugi strażnik. Zrobił to z wyraźną niechęcią, musiał jednak wyczuć, że zmęczona Marisse nie będzie w stanie go dłużej podtrzymywać. – Dlaczego nikt nie został poinformowany, że ta dziewczyna ot tak sobie wyszła o tej porze do ogrodów?

Mówiąc to, wskazał stojącą przy nim tancerkę. Marisse, w której zostały nagle utkwione cztery pary oczu, spłonęła rumieńcem. Świadoma wściekłości księcia, powstrzymała się przed uwagą, że o jej wyjściu wiedziała jedna ze służących. Nie chciała przenieść na niewinną kobietę jego gniewu.

– Żaden z was nie słyszał krzyków panny Evenghard? – pieklił się dalej mężczyzna. Nikomu nie uszło uwadze, że niemalże wypluł z siebie jej nazwisko. – Zaatakowały ją wilki. Jakim cudem w pobliżu nie było żadnego wyszkolonego strażnika?

Strażnicy zacisnęli usta. Ten, który stał nieco dalej – barczysty i pokryty na szyi kilkoma paskudnymi bliznami – rzucił Marisse oskarżycielskie spojrzenie. Zupełnie jakby to ona była wszystkiemu winna, a co za tym idzie, powinna wziąć na siebie całą odpowiedzialność za niekompetencję jego, a także jego towarzyszy.

– Teresy są rozległe – tłumaczył się trzeci, tym razem blondwłosy strażnik. – Patrolowaliśmy inne części...

– Macie patrolować każdy zakamarek Astel – warknął Cal, nie dając mu dokończyć. – Jeśli nie jesteście w stanie, znajdę lepszych ludzi. Na co mi pieprzona straż, skoro nie reaguje wtedy, kiedy jest naprawdę potrzebna!?

– Wasza wysokość... – zaczął ostrożnie ten, co go trzymał, ale książę od razu mu przerwał.

– Jeśli trzeba, na patrolach będzie was nie trzech, a trzydziestu – cedził mężczyzna. – Trzystu, skoro sobie nie radzicie! I każdego zmuszę, żeby patrzył na ręce pozostałym.

– Ale wasza wy...

Książę ostrzegawczo uniósł dłoń.

– Dla własnego dobra, radzę ci się zamknąć. Zresztą nie tylko tobie, a wam wszystkim. Rozmówimy się, gdy już doprowadzę się do porządku.

Mężczyzna, który odezwał się jako pierwszy, w zdenerwowaniu przejechał sobie ręką po włosach. Chyba postanowił się wycofać, bo zamiast znów próbować zaprotestować, usłużnie pochylił głowę.

– Jak wasza wysokość sobie życzy.

– Świetnie. A teraz wezwijcie do mnie Fiena.

– Niezwłocznie każę posłać po niego do sypia...

– Nie, nie do sypialni. – Calden pokręcił głową. – Do wschodniego skrzydła. A ty – wskazał na Marisse – pójdziesz tam ze mną.

* * *

Marisse czuła się więcej niż nieswojo. Była niewiarygodnie zmęczona i głodna. Nie wspominając już nawet o brudzie, który mieszał się z jej potem i krwią. Swędziała ją skóra na dłoniach, wciąż miała też nieodparte wrażenie, że na jej zdartych kolanach zdążyła osiąść każda z możliwych drobinek pyłu lub kurzu. Gdyby tylko mogła, zmyłaby z siebie cały brud, a potem od razu poszła do łóżka, aby na wieczność zakopać się pod kołdrą. Niestety, o kąpieli czy głębokim, regenerującym śnie mogła na razie tylko pomarzyć. Obecnie podążała pałacowymi korytarzami w towarzystwie dwóch strażników, którzy podtrzymywali omdlewającego w ich ramionach księcia. Tancerka nie musiała mieć nawet podstawowej medycznej wiedzy, aby widzieć, że Calden słabł z każdą upływającą sekundą. Martwiła się, bo ten wciąż nie pozwalał się nikomu dotykać. Strażnicy ograniczyli się wyłącznie do podtrzymywania go za ręce. Wszyscy zgodnie doszli przy tym do wniosku, że jeden z nich pojedzie do miasta, aby wezwać medyka, a pozostała dwójka zajmie się doprowadzeniem następcy tronu do wschodniego skrzydła. Książę nie byłby w stanie samodzielnie pokonać tej trasy.

Początkowo oczywiście protestował. Nie podobało mu się, że będzie „prowadzony" przez swoich podwładnych, więc warczał na nich, jak zwierzę i bez przerwy groził, że wyrzuci ich z pałacu. Dopiero w połowie drogi zmęczenie i utrata sporej ilości krwi dały o sobie znać na tyle, że straciwszy resztki zapału, opadł na ramię jednego z zakłopotanych, ale uparcie milczących strażników. Niechętnie pozwolił prowadzić się kolejnymi korytarzami.

Z plusów całej tej sytuacji... przynajmniej nie musieli martwić się o widownię, bo choć w tej jednej kwestii na ich korzyść działała późna godzina. Spora część służby była zajęta sprzątaniem po kolacji, więc nie natrafili na zbyt wiele postronnych osób. Ci, na których z kolei mieli nieszczęście się natknąć, bez słowa zabierali się za porządki. Większość ścierała z podłóg krwawe ślady, które zostawiał za sobą książę, ale byli też tacy, którzy ze spokojem w głosie oferowali pomoc. Zupełnie jakby przywykli do myśli, że ich władca może wrócić do pałacu zalany krwi.

Marisse przechodziły dreszcze na widok każdej z tych wyważonych reakcji. Ciemne korytarze, dyszenie księcia, a także widmo podążającej za nim klątwy, sprawiały, że nie była w stanie skupić się na niczym, prócz rwania skórek przy połamanych paznokciach. Jeszcze w południe miały się dobrze, więc podejrzewała, że naruszyła je podczas prób odstraszania od siebie wilków.

Od siebie, a także od bestii...

Idąc za pochodem składającym się ze strażników i zwijającego się z bólu księcia, miała chwilę czasu na rozmyślenia. Próbowała zrozumieć, co się właściwie wydarzyło? Czy naprawdę miała do czynienia z potworem z lasu, czy był to efekt halucynacji wywołanych kontaktem z klątwą? Może cały ten czas pomagał jej książę, który stworzył iluzję za pomocą swojej magii? Czy jednak byłby w stanie wykreować tak ogromną istotę?

Marisse pamiętała zapach futra bestii. Gdyby umiała malować, mogłaby w najdrobniejszych szczegółach odtworzyć widocznie na jej rogach wypustki. Gdyby z kolei znała się na liczbach, bez trudu oszacowałaby jej ciężar. Bestia zdawała się zbyt realna, aby mogła uchodzić za wymysł jej wyobraźni. Stanęła zresztą do walki z wilkami. Choćby z tego względu nie mogło być mowy o iluzji, halucynacji, czy innych zwidach.

– Marisse... – Z rozmyśleń wyrwał ją zniecierpliwiony głos Caldena. – Słuchasz mnie?

– Co?

– Czy możesz przestać ignorować to, co do ciebie mówię? To nie najlepszy moment na bujanie w obłokach.

Spojrzała na niego bez zrozumienia. Dobrą chwilę zajęło jej zorientowanie się w sytuacji, nie wiedzieć kiedy zdążyli bowiem pokonać zaplanowaną trasę do wschodniego skrzydła. Stali obecnie całą czwórką pod masywnymi, żeliwnymi drzwiami z mnóstwem ozdobników i koślawych, niemożliwych do rozszyfrowania symboli. Calden, który wcześniej zwrócił jej uwagę, wskazywał zakrwawionymi palcami jeden z wystających elementów konstrukcji.

– Przytrzymaj dłoń w tym miejscu – poinstruował ją, a następnie sam ułożył własną rękę na bliźniaczo podobnym symbolu. Strażnicy wycofali się pod ścianę. – Gdy usłyszysz kliknięcie, od razu zabierz rękę.

Ponieważ wciąż był zirytowany, dała sobie spokój i wykonała jego polecenie bez zbędnych pytań czy protestów. Jak widać dobrze zrobiła, bo jak tylko wycofała rękę, drzwi zaczęły się otwierać. Ich ciche poskrzypywanie przywodziło na myśl złowrogie ostrzeżenie.

– Wracajcie patrolować okolicę. – Książę zwrócił się do wyprostowanych strażników. – Upewnijcie się, że wokół pałacu nie kręcą się żadne zwierzęta. Zwłaszcza wilki.

Mężczyźni pokiwali głowami. Jeden z nich, ten, który wcześniej obdarzył Marisse nieprzychylnym spojrzeniem, musnął palcami przytroczoną do pasa broń. Nim Calden się do niego zwrócił, usiłował zajrzeć, co takiego kryje się za masywnymi drzwiami. Musiał się dość mocno rozczarować, bo znajdował się tam wyłącznie kolejny korytarz.

Długi i pozbawiony jakiegokolwiek oświetlenia korytarz, który jedynie na pierwszy rzut oka nie różnił się od pozostałych. W rzeczywistości biła od niego jakaś niepokojąca energia, siła podobna do tej, której Marisse zdążyła już doświadczyć.

Przełknęła ślinę. Nie sądziła, że kiedykolwiek dane jej się będzie dowiedzieć, jakie tajemnice skrywało przed nią sławetne wschodnie skrzydło. Wiedziała, że znajdowały się tam prywatne apartamenty księcia, skłamałaby jednak twierdząc, że nie zastanawiała się, co jeszcze mogła skrywać ta pilnie strzeżona część pałacu. Cenne pamiątki? Królewskie regalia? Tajną bibliotekę z półkami uginającymi się pod ciężarem zakazanych ksiąg?

Patrząc na to wszystko, czego dowiedziała się w ciągu ostatnich paru tygodni, miała szczerą nadzieję, że chodziło o coś równie przyziemnego. Miała już dość wrażeń jak na jeden wieczór.

– Zachowaj dla siebie to, co zobaczysz w tej części posiadłości – wychrypiał książę, na powrót przyciskając dłoń do ramienia. Ruszył przed siebie, nie czekając, aby sprawdzić, czy tancerka podąży jego śladem. – Służba nie ma tu wstępu. Podobnie strażnicy i goście.

Skinęła głową, choć nie mógł tego widzieć. Jeśli mówił to wszystko wyłącznie po to, aby poczuła się uprzywilejowana lub obdarzona zaufaniem, to mógł sobie darować. Zależało jej na prawdzie, nie na zabiegach mających odwrócić jej uwagę od źródła problemu.

– Na przestrzeni ostatnich paru lat, pozwoliłem wejść do wschodniego skrzydła tylko garstce osób – kontynuował Calden. Jego głos nabierał siły, ciało zaczęło wracać do pierwotnej, wyprostowanej pozycji. – Nie chciałem, aby ktokolwiek dowiedział się o moim... dziedzictwie. To mogłoby się okazać zbyt ryzykowne.

– Co masz na myśli? – Rozejrzała się na boki. Miejsca, które mijał Calden, rozświetlały się tysiącem maleńkich światełek. Blask nie pochodził od magicznie zapalających się świec czy rozstawionych na korytarzu lamp. Dobywał się bezpośrednio ze ścian. – Skąd w ogóle bierze się to światło?

– Z mojej magii. – Odwrócił się, unosząc dłoń skierowaną wnętrzem ku górze. Kilka centymetrów nad jego palcami unosiła się niewielka, srebrna kulka. Marisse wzdrygnęła się na ten widok. Miała już szczerze dość srebra. Nieważne pod jaką postacią.

– Jak to możliwe? Podczas prezentacji kontrolowałeś moje pnącza. Nie sądziłam...

– Talent, który otrzymałem przy urodzeniu różni się od talentów innych ludzi – wyjaśnił, pozwalając, aby kula zaczęła tlić się zupełnie nowym rodzajem blasku. Jej tafla załamywała się i pulsowała do momentu, w której nie przemieniła się w czysty blask. – Ma o wiele więcej zastosowań. Może dawać i odbierać. Kontrolować i więzić. Chociażby tak jak w tej chwili... Wyczuwa, że otacza nas nienaturalny mrok, więc stara się go pochłonąć, aby rozświetlić korytarz. Stąd te wszystkie migocące światła.

– Dotąd w ogóle nie ujawniałeś swoich talentów – zauważyła Marisse. – Są... niezwykłe.

– Może i tak. Przynajmniej dopóty, dopóki nie odkryjesz, że są w stanie nie tylko tworzyć, ale i niszczyć. – Zacisnął palce. Światło momentalnie zgasło, co spowodowało, że na krótką chwilę na powrót zalała ich ciemność.

– Masz na myśli srebrne róże?

Zacisnął wargi.

– Chciałaś, żebym ci zaufał – odparł, ruszając w dalszą drogę. Przynajmniej tak zdawało się Marisse, bo zaraz potem podszedł do jednych z drzwi i pchnął je z siłą, o jaką nie podejrzewałaby żadnego śmiertelnie rannego człowieka. – No więc powiedzmy, że ci ufam. Pokazuję ci to, co latami ukrywałem przed całym światem. O czym dotąd wiedzieli jedynie moja najbliższa rodzina i Fien.

Wszedł do pomieszczenia, które okazało się jedną z wielu pałacowych sypialni i gestem zachęcił Marisse, aby do niego dołączyła. Dziewczynie nie do końca podobał się ten pomysł, niemniej zakorzeniona gdzieś głęboko w jej sercu ciekawość zwyciężyła. Powoli podeszła do drzwi, nim jednak wkroczyła do przestronnego apartamentu, jej uwagę przykuło coś, co znajdowało się na końcu korytarza. Zerknęła w tamtym kierunku i objęła spojrzeniem duże, przeszklone wrota. Ich szeroka, drewniana rama została pokryta mnóstwem srebrnych symboli, których z tej odległości nie dane jej było rozszyfrować. Marisse odniosła wrażenie, że oznaczenia widniejące na drewnie są podobne, jeśli nie identyczne jak te na drzwiach prowadzących do wschodniego skrzydła. Z tą tylko różnicą, że wrota, które dziewczyna miała przed sobą, zdawały się do niej śpiewać. Wyciągać ku niej swoje niewidzialne macki.

„Przeklęte miejsce" – pomyślała, wchodząc do sypialni i od razu zamykając za sobą drzwi. Melodia, która usiłowała wedrzeć się do jej uszu, natychmiast ustała, pękła także nić, która ciągnęła ją ku temu, co znajdowało się za szklaną taflą. Marisse na powrót została sama ze swoimi myślami. No i z księciem, który wpatrywał się w nią z nieodgadnioną miną.

– Słyszysz go – stwierdził, uważnie studiując jej twarz. – Cichy głos, który przyzywa cię do tego miejsca.

Objęła się ramionami. Jej pierwszym spostrzeżeniem po wejściu do sypialni, było to, że w pomieszczeniu panował przejmujący chłód, co musiało mieć związek ze znajdującym się tuż przed nią tarasem. Zarówno prowadzące do niego drzwi, jak i okna zostały otwarte na oścież, co tłumaczyło wdzierające się do apartamentu zimno.

– Zupełnie jakby mnie wołał – odparła zgodnie z prawdą, podchodząc do jednego z okien. Materiał ciężkich, purpurowych firan podrygiwał pod wpływem wieczornych podmuchów wiatru, na drewnianej podłodze leżało kilka zabłąkanych listków. – Dzieje się tak przez kontakt ze srebrem, prawda? Klątwa z każdym dniem rośnie w siłę, więc rośliny przestają jej wystarczać. Usiłuje przedostać się do umysłów żywych istot. Stąd te wszystkie martwe zwierzęta.

Calden ruszył w stronę stojącego w kącie fotela.

– Wiesz Marisse... Doprowadzasz mnie do furii, za każdym razem, jak tylko się odezwiesz – rzucił, z trudem moszcząc się na siedzeniu. Odchyliwszy głowę, przymknął podkrążone powieki. – Zadajesz za dużo pytań i oczekujesz zbyt wielu szczegółowych odpowiedzi.

Uniosła brwi.

– Mimo to – nie dał jej dojść do głosu – jesteś naprawdę bystra. Jako jedyna dostrzegłaś sygnały wskazujące na to, że klątwa się rozprzestrzenia. Masz rację. Srebro usiłuje przejąć kontrolę nad zwierzętami. Początkowo były to mrówki, pszczoły czy robaczki świętojańskie, wszystkie istoty, które dało się zniewolić z racji ich niewielkich rozmiarów i dużej liczebności. Potem nadeszła kolej na króliki i lisy, jeszcze później jelenie i wilki. Niestety o tym ostatnim miałaś okazję przekonać się na własnej skórze. To po części moja wina. Nie sądziłem, że w obliczu zagrożenia klątwa zacznie tak gwałtownie postępować.

– Wcześniej nie była tak...? – zaczęła Marisse, ale urwała, bo nawet nie wiedziała, jakich użyć słów do opisania srebrnego zjawiska. „Agresywna"? „Stanowcza"? Przecież nie mówili o żywej istocie, ani o chorobie, lecz o czymś na podobieństwo pradawnej magii. W jaki sposób miała ją opisywać?

Calden na szczęście wiedział, co ma na myśli, bo pokręcił głową.

– Do tej pory klątwa nie postępowała. Wielokrotnie usiłowałem z nią walczyć, ale nigdy nie było z jej strony żadnej odpowiedzi. Zupełnie jakby dopiero twoja obecność zmusiła ją do jakiejkolwiek reakcji. Jakby faktycznie poczuła realne zagrożenie.

Marisse prychnęła.

– Niewiele udało mi się zrobić.

– Mimo to wciąż próbujesz. Starasz się pomóc nawet mimo faktu, że poznałaś ryzyko i na własnej skórze doświadczyłaś konsekwencji. Może właśnie o to chodzi. Nie o siłę czy talent, ale o upór, którego zdecydowanie ci nie brakuje. Powinnaś wiedzieć, że tak, jak działasz mi na nerwy, tak uważam twoje podejście za naprawdę godne podziwu. Doceniam, że nie chcesz zrezygnować i usiłujesz dotrzeć do odpowiedzi na własną rękę.

– Nie robię tego dla ciebie, tylko dla ludzi, którym ty sam nie jesteś w stanie pomóc. – Zacisnęła usta. Nie chciała tego mówić, a jednak słowa same wymsknęły się spomiędzy jej warg. Żal, który dotąd udało jej się tłumić, w końcu znalazł wyrwę, przez którą miał szansę się wydostać. – Musisz mi powiedzieć, Calden. Wiem, że nie jestem dla ciebie nikim, prócz kolejnej panny, którą trzeba wykarmić, ale naprawdę chcę ci pomóc. Jak ma mi się to udać, skoro wcale nie dajesz sobie pomóc? Wciąż znikasz z pałacu, unikasz wyjaśnień. To tak, jakbyś kazał mi grać w szachy, ale wcześniej przemalował wszystkie pionki na ten sam kolor. Nie mogę zgadywać, które z nich są do obalenia, a które powinny pozostać na planszy. Muszę mieć pełen obraz sytuacji.

Książę westchnął. W końcu otworzył oczy.

– Pamiętasz, co dokładnie widziałaś w lesie?

– Widziałam – zawahała się – wiele rzeczy. Pełzające w moim kierunku ciernie, wilki nienaturalnych rozmiarów...

– Mam na myśli to, co stanęło z nimi do walki.

Jej serce przyspieszyło. Nie była w stanie spojrzeć księciu w twarz, więc uznała, że znajdzie coś, co pomogłoby w oczyszczeniu jego ran. Zaczęła chodzić po komnacie. Dostrzegła mnóstwo niewykorzystanych przestrzeni, a także wiele miejsc, które były wręcz zawalone niepotrzebnymi bibelotami. Książę widać nie przejmował się wystrojem swoich pokoi.

– Widziałam ogromną bestię – zaczęła, unikając jego spojrzenia. Czuła na sobie jego wzrok, była pewna, że Calden analizował każdą z jej reakcji. – Potwora przyprószonego i krwawiącego srebrem.

– Co o nim sądzisz?

– Pomógł mi.

– Więc wierzysz, że rzeczywiście tam był?

Jej wzrok napotkał leżącą na komodzie serwetkę. Była szyta z miękkiego materiału, więc spokojnie mogła posłużyć za opatrunek. Marisse wzięła ją z blatu i skierowała się księciu.

– Trudno powiedzieć, w co wierzę, a w co nie – oznajmiła, kucając przy fotelu. Calden przyjrzał się jej z miną sugerującą, że tak jak wcześniej, tak i tym razem nie prosił się z jej strony o żadną pomoc. – Wiem jednak na pewno, że ktoś lub coś uratowało mi życie.

– Gdy się ocknęłaś, nie krzyczałaś – zauważył, odbiegając gdzieś myślami. Marisse skorzystała z okazji, aby sięgnąć ku jego koszuli. Drgnął, ale tym razem nie chwycił za jej nadgarstek. Pozwolił, aby rozpięła pierwszy z guzików. – Nie płakałaś, ani razu nie spojrzałaś też w stronę lasu. Nie bałaś się, że potwór wróci? Był o wiele większy i straszniejszy od wilków.

Rozpięła trzy kolejne guziki.

– Nie obchodzi mnie, jak wyglądał – wyszeptała, sunąc palcami w dół. Odkrywały się przed nią kolejne fragmenty torsu księcia. Były blade i pokryte zaschniętą krwią. – Żyję na tym świecie wystarczająco długo, aby potrafić ocenić sytuację. Potwory, które stają w obronie innych, nie są straszne. Naprawdę przerażające są dopiero te bestie, które na pierwszy rzut oka wydają się nimi nie być.

Książę zacisnął wargi.

– To ja nią jestem. Bestią, która wyszła z lasu i stanęła do walki z wilkami owładniętymi klątwą.

Drgnęła, ale nie cofnęła dłoni.

– Co... masz na myśli?

– Chciałaś prawdy. Oto ona. – Sięgnął ku koszuli, aby osobiście rozpiąć dwa ostatnie guziki. Mimo bólu, który promieniował przez całą długość jego ramienia, jednym gwałtownym ruchem pozbył się ubrania. Odkrył przed nią tym samym wszystkie karty. To, czego nie chciał pokazać na skraju lasu, ani w towarzystwie strażników.

Rana, która krwawiła... To nie było draśnięcie, otarcie ani zadrapanie. To była bolesna, szarpana bruzda, o czym przekonała się dopiero w momencie, w którym książę obrócił się do niej odpowiednim profilem. Odsłonięte ramię ujawniło całą prawdę. Ugryzienia (zarówno stare i zabliźnione, jak i te nowe, pokryte ziemią i krwią) ciągnęły się przez całą długość jego dłoni. Ślady zębów były przy tym na tyle wyraźne, że Marisse odebrało mowę.

– Bogowie – wyszeptała, wpatrując się w ciało księcia. Widziała w swoim życiu naprawdę wielu rannych mężczyzn, ale jeszcze nigdy takiego, który ukrywałby przed światem tak wiele blizn.

– Wiesz już, że moja rodzina od lat zmaga się ze srebrną klątwą – zaczął, sięgając po trzymaną przez nią serwetkę. Przycisnął ją do najgłębszej z ran, przez co niemal od razu zabarwiła się czerwienią. – Nie powiedziałem ci jednak, że w rzeczywistości w ogóle nie powinno określać się tego klątwą. Początkowo Srebrny Blask miał być darem dla władców Kedveh.

Marisse zamrugała.

– Ten „dar" dąży do zniszczenia otaczającego go życia. Niby jak...?

– Daj mi dokończyć – niewiele myśląc, przycisnął dłoń do jej warg. – Doprawdy, jesteś kąpana w tak gorącej wodzie, że czasem mam ochotę wrzucić cię do stawu, żeby ostudzić twój zapał. Niczego się nie dowiesz, jeśli nie pozwolisz mi mówić.

Nie odezwała się. Z jednej strony dlatego, że wciąż miała przy twarz jego rękę, a z drugiej, bo naprawdę zależało jej na informacjach.

– Przepraszam. – Cofnął dłoń tylko po to, aby zaraz znów przysunąć ją do jej twarzy i zebrać kciukiem rozmazaną na policzku krew. – Po prostu poczekaj z odzywaniem się do momentu, w którym powiem, że to już wszystko.

Skinęła głową.

– Zacznijmy może od tego, że legenda o powstaniu Koniczyny brzmiała niegdyś zupełnie inaczej. Słyszałem tę opowieść wielokrotnie i za każdym razem okazywała się równie przekłamana. Historia nie mówi prawdy o tym, w jaki sposób zrodziło się Kedveh. Przyczynili się do tego władcy, którzy nie chcieli, aby wśród ludzi roznosiły się żadne niepożądane plotki. Zmieniło się chociażby to, że rodzeństwo wcale nie było rodzeństwem, a dalekim kuzynostwem, o ile w ogóle łączyły ich jakieś więzy krwi. Żadne z nich nie mieszkało poza tym w samym sercu kontynentu, bo każde miało swój własny pałac. Jeden z nich mieścił się na dzisiejszych terenach Northuanu, drugi na ziemiach, które dziś znamy jako Breavien.

Książę zabrał palce z policzka tancerki, ale nie przestał wpatrywać się w nią intensywnym wzrokiem. Marisse, która wciąż kucała przy jego fotelu, z wrażenia usiadła na piętach. Znów widziała w Caldenie nie tyle potężnego, nerwowego władcę, ile zagubionego chłopca, który szukał w jej sercu choć namiastki zrozumienia.

– Król Edvan i królowa Zatija panowali przeciwległymi skrawkami Kedveh – ciągnął. – Wiedzieli o swoim istnieniu, mimo to po raz pierwszy spotkali się w momencie, w którym oboje byli już dojrzałymi ludźmi. Jak można się domyślić, zakochali się w sobie bez pamięci. Byli piękni, pełni pasji, a przede wszystkim dość inteligentni, aby od razu zacząć myśleć nad sojuszem. Gdy to ogłosili, od razu podniosły się głosy poddanych. Większość cieszyła się z możliwości połączenia dwóch potężnych krain, byli jednak i tacy, którzy sprzeciwiali się łączniu monarchów. Nie podobało się to w szczególności pewnej niebezpiecznej wiedźmie, która od wielu lat żyła na peryferiach ziem Edvana. Była zauroczona królem i pragnęła, aby ten na zawsze pozostał w jej zasięgu. Gdy dowiedziała się, że ten pragnie poślubić Zatiję, natychmiast opuściła swoje pustkowie i wtargnęła do pałacu, domagając się tego, aby Edvan zmienił swoje plany dotyczące zamążpójścia i sojuszu. Zażądała, aby to jej oddał swoje serce.

– Czy...? – zaczęła Marisse, ale zaraz przypomniała sobie, że miała zachować milczenie. Książę nie wydawał się jednak urażony, że mu przerwała.

– Edvan nie złamał się ani pod ciężarem jej gróźb, ani pod urokiem jej słodkich obietnic. Wiedźma wpadła w szał. Oznajmiła, że jeśli w przeciągu trzech kolejnych miesięcy władca nie wyzna jej dozgonnej miłości, zabije wszystkich jego poddanych. Gdyby jednak zdecydował się to zrobić, w zamian chciała mu ofiarować najpiękniejszy ze swoich kwiatów. Srebrno-złotą różę, która kwitła w górach raz na wiele setek lat. Stare podania głosiły, że kryła w sobie ogromną moc zrodzoną z miłości słońca i księżyca. Wielu jej szukało, ale jak dotąd nikomu nie udało jej się zdobyć. Niewielu wracało z niebezpiecznych wypraw po magiczną różę.

Marisse powiodła wzrokiem ku tarasowi. Gdzieś tam, wiele pięter niżej, srebrne kwiaty czekały na potencjalne ofiary, chcąc wabić je swoim kuszącym zapachem.

– Króla Edvana skusiła moc, jaką mogła mu zapewnić magiczna róża – ciągnął niezrażenie Calden. – Pragnął potęgi, nie zamierzał jednak wyrzec się miłości, która połączyła go z królową. Zaprosił więc wiedźmę do swojego pałacu i podstępem zachęcił ją do tego, aby wyjawiła mu lokalizację wyjątkowego kwiatu. Wiedźma uwierzyła w zapewnienia, że władca pragnie się z nią związać, więc stała się ślepa na możliwe oszustwo. Zdradziła królowi, gdzie znajduje się róża i co należy zrobić, aby bezpiecznie do niej dotrzeć. Edvan, który tylko na to czekał, natychmiast wysłał po nią w góry grupę swoich najbardziej zaufanych ludzi. Kiedy ci wrócili do pałacu, wszyscy byli w szoku. Róża okazała się prawdziwa, emanowała przy tym tak silnym blaskiem, że wielu, którzy odważyli się na nią spojrzeć, utraciło wzrok. Jedynie wiedźma była w stanie patrzeć na kwiat bez żadnego uszczerbku na zdrowiu. Gdy zrozumiała, że została oszukana, usiłowała wykraść kwiat. Edvan nie zamierzał narażać się na jej gniew, więc zawczasu rozkazał odprawić staruchę z pałacu. Sam tymczasem zaczął myśleć nad tym, w jaki sposób zapanować nad blaskiem magicznej róży. Ponieważ nie był w stanie jej kontrolować, uznał, że podzieli się magią z ukochaną. Przełamawszy różę na pół, zachował dla siebie jej srebrne płatki, Zatiji wręczył zaś złotą łodygę. Zaślepiony myślą o nowo zdobytej potędze, nie wpadł na to, że powinien być ostrożniejszy. Już wkrótce miało się okazać, jak dużą cenę należało zapłacić za magię kwiatu.

– Klątwa – domyśliła się tancerka.

– Wiedźma nie bez powodu była nazywana czarownicą. – Calden skinął głową. – Jeszcze nim dowiedziała się o zaręczynach Edvana i Zatiji, nałożyła na swoją różę bardzo silne zaklęcie. Ten, kto posiadł jej moc, miał także posiąść moc, która stopniowo wyniszczała go od środka. Jedynym sposobem na odczynienie klątwy i zachowanie mocy, było podzielenie się nią z drugą osobą. Wiedźma zakładała, że właśnie ona będzie tą, która otrzyma od króla część mocy kwiatu. Nie przewidziała tylko jednego: że Edvan sam z siebie zdecyduje się połamać kwiat. Niezamierzenie, oddał w ten sposób część mocy swojej ukochanej. Złoty świt, bo tak nazwano drugą moc, pozostał uśpiony w ciele Zatiji. Srebrny blask wcisnął się zaś do serca Edvana i bardzo szybko doprowadził do jego zguby. Umarł w wieku dwudziestu pięciu lat, w tym samym miesiącu, w którym ostatecznie ustabilizował się jego talent. Odszedł w ogromnych męczarniach.

Dwadzieścia pięć lat. Właśnie tyle czasu potrzebowali mężczyźni, aby ich moc nabrała ostatecznego wyrazu. Po ukończeniu dwudziestego piątego roku życia nie dało się już wpłynąć na kształt, jaki przybierał dany talent. Był niczym glina, która po zastygnięciu, przestawała ulegać rozgrzanym palcom garncarza.

– Co stało się z królową? Czy ona także zginęła?

Calden obdarzył dziewczynę trudnym do zidentyfikowania spojrzeniem.

– Zatija była wówczas w ciąży i możliwe, że tylko to uchroniło ją przed tragicznym losem. Już po śmierci Edvana, urodziła mu bliźnięta: chłopca i dziewczynkę. Jak się później okazało, chłopiec odziedziczył po królu moc Srebrnego blasku. Dziewczynka posiadała talent, przejęła po królowej magię Złotego świtu. To właśnie w tamtym czasie w kraju pojawiła się magia. Ludzie dowiedzieli się, co było jej źródłem i zapragnęli ukraść moce dzieciom. Wtedy też Kedveh zaczął się łamać. Trudno powiedzieć, czy Koniczyna narodziła się z powodu magii, zazdrości, czy wyjątkowo intensywnych wojen. W każdym razie narodziły się Merthen, Northuan, Villmar i Breavien. Powstało też Pogranicze, gdzie Pierwsi Utalentowani postanowili wznieść Akademię, azyl dla najbardziej błyskotliwych magów. Ot, cała historia.

Uśmiechnął się, choć daleko mu było do faktycznego rozbawienia. Wzbierała w nim gorycz.

– Jestem zarażony – oznajmił, zaciskając palce na lepkiej serwetce. – Z tym, że nie tak jak dziewczyny, o których ci opowiadałem, czy zwierzęta z Astel. Magia, której doświadczyłaś w Astel jest traktowana zarówno jako przerażająca klątwa, jak i niezwykły dar. Klątwa jest w stanie przejść na każdą żyjącą istotę, dar jest dziedziczny. Przechodzi z ojca na syna i z matki na córkę. Ja sam... odziedziczyłem go jako pierworodny syn króla.

– Pierworodny. Ale przecież... Araven.

– Mój brat? – Uśmiechnął się kpiąco. – Zgadza się. Jest ode mnie starszy. Z tym, że nie jest synem mojego ojca. Nigdy nim nie był.

Marisse przełknęła ślinę. Araven Hallvord nie był synem króla Deraana? Jeśli tak, oznaczałoby to, że królowa Evalaine miała romans i urodziła dziecko z nieprawego łoża. Oznaczałoby to również, że Calden... że on...

– To tobie powinien przypaść tron. – Wytrzeszczyła na niego oczy.

Nie sądziła, że Calden podzieli się z nią tak dużym sekretem swojej rodziny. Jeśli to, co mówił, było prawdą, to oficjalnie mógłby się ubierać o władzę. W Breavien wszystko dziedziczyło się w linii męskiej. Jak widać nie tylko tron, ale i przeklęte talenty.

– Nie chcę być królem. – Spojrzał na nią z ukosa, jakby właśnie zaproponowała, żeby wyskoczył przez okno. – Wiem, z jak dużą wiążę się to odpowiedzialnością. Nigdy zresztą nie byłem przyuczany do tej roli. Ojciec nie wiedział, że Aren nie jest jego potomkiem. Kochał matkę, a ona w końcu pokochała jego. Postanowiła zataić przed nim ten fakt, co udawało jej się do momentu, w którym mój brat nie zaczął dorastać. Ponieważ nijak nie przypominał przybranego ojca, postarała się, aby odwrócić od niego wszelką uwagę. Urodziła mnie.

– Araven o tym wie?

Calden przymknął powieki.

– Dowiedział się w dniu, w którym straciliśmy naszych rodziców. Srebrny Blask ujawnia się w każdym pokoleniu, ale robi to dopiero w momencie, w którym umiera jego poprzedni nosiciel. Zawsze wybiera najpotężniejszego z żywicieli. Gdy go zabraknie, szuka następnego naczynia. Jak się okazało, zostałem nim ja. Tamtej nocy obudził mnie ból, którego po dziś dzień nie potrafię opisać słowami. Myślałem, że ktoś wbija mi w pierś tysiące rozgrzanych noży, z czego każdy został wcześniej wymoczony w żrącym kwasie. Mój wrzask postawił na nogi cały pałac. Jako pierwszy dotarł do mnie Fien, później zjawił się Araven w asyście tuzina strażników. Spojrzał na mnie, wijącego się na łóżku i zlanego potem, i już wiedział. Domyślił się, że ojciec nie żyje i że to nie on otrzymał dar. Wtedy znienawidził nas wszystkich.

Marisse zsunęła się z pięt i usiadła na podłodze. Nie miała pojęcia, co powinna zrobić z zasłyszanymi informacjami.

– A bestia? – Przełknęła ślinę. – Co ona ma z tym wszystkim wspólnego? Co ze srebrnymi różami? No i z tą drugą mocą. Złotym świtem?

– Właśnie dlatego chciałem, żebyś zaczęła zadawać pytania dopiero jak skończę mówić. – Książę przyjrzał się swoim ranom. Wciąż wyglądały paskudnie, ale niektóre z nich stały się jakby... mniejsze. – Jeśli chodzi o Złoty świt to nie mogę powiedzieć ci o nim zbyt wiele. Od lat nikt nie słyszał o tym talencie, bo też od lat nie urodziła się żadna królewska córka. Mówi się, że złota magia wygasła wraz z narodzinami pradziadka obecnego władcy Northuanu, króla Neijry. Od jego czasów nie było w królewskiej rodzinie żadnej dziewczynki. Nie pojawiła się też żadna przesłanka, jakoby magia wciąż istniała. Co się zaś tyczy Srebrnego blasku...

Wyprostował się w fotelu i sięgnął po dłoń Marisse. Tancerka poddała się jego dotykowi i pozwoliła, aby delikatnie rozprostował jej palce. Ledwie zdołała zarejestrować ciepło jego skóry na własnej.

– Srebrne róże są odpowiedzią na moją własną moc. – Nad jej dłonią pojawiła się pulsująca gwiazda. Podobna do tej, którą pokazał jej na korytarzu, ale nieco mniejsza i mniej świetlista. – Widzisz ją? To kropla esencji Srebrnego blasku. Miliony takich gwiazd rozsadzają mnie od środka. W dzień, nocą, w każdej sekundzie. Robią to od przeszło sześciu lat, od momentu, w którym odziedziczyłem po ojcu jego talent. W przeciwieństwie do Aravena, nie zostałem przygotowany, aby go otrzymać. Za kłamstwa mojej matki płacą teraz wszyscy.

Marisse milczała.

– Kilka lat temu zdarzył się... wypadek. Po wyprowadzce z pałacu i zamieszkaniu w Astel, postanowiłem jak najdłużej tłumić w sobie talenty. Przez jakiś czas faktycznie mi się to udawało. Byłem sobą i nie reagowałem impulsywnie. Zdarzało się, że wytrzymywałem kilkanaście dni, czasem, jeśli dopisało mi szczęście, parę tygodni. Finalnie zawsze jednak przegrywałem. Ból stawał się nie do zniesienia, zaślepiał mnie i doprowadzał do furii. Wtedy też wpadłem na pomysł, jak mogę kontrolować swoje odruchy. Korzystając z mocy, zacząłem przemieniać się w ogromną, bezmyślną bestię.

Przy wypowiadaniu ostatnich słów wyraźnie zwolnił. Nie wiedział, jak dziewczyna zareaguje i czy w ogóle zechce przyjąć do wiadomości, że cały ten czas miała do czynienia z potworem. Istotą, którą miała okazję widzieć na własne oczy i na własnej skórze sprawdzić, jak dużą kryła w sobie potęgę.

– Jestem potworem, Marisse – powiedział, nie wahając się ani chwili. Naprawdę w to wierzył. – Zmieniam się w bestię, ponieważ tylko pod jej postacią jestem w stanie odsunąć od siebie ból. Mogę zapomnieć o kruchym, ludzkim ciele i skupić się wyłącznie na najbardziej przyziemnych instynktach. Jeśli mi się to nie udaje, tworzę róże. Kwiaty wyrastają w miejscach, w których moja moc eksploduje. Właśnie w ten sposób rozprzestrzenia się klątwa.

– Co... to znaczy?

Calden zazgrzytał zębami.

– Polany srebrnych róż są pozostałością po tych, których zabiłem – odparł bezbarwnym tonem.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top