Rozdział 22
Minęło wiele miesięcy, odkąd jego umysł zasnuł się srebrzystą mgłą, a mimo to ciało wciąż nie było w stanie poradzić sobie z przenikającą je energią. Szarpało się i skowyczało z bólu, usiłując stłumić pulsujący w nabrzmiałych żyłach blask. Odeprzeć zmasowany atak gwiazd, które rozpuszczały się, starając zająć miejsce gorącej krwi.
Srebro też takie było: gorące. Płynny metal zdawał się wypalać jego słabnące wnętrzności i wżerać się w skórę niczym kwas. To właśnie przez nią – obawę, że jego organizm podda się tej destrukcyjnej sile – nie mógł sobie pozwolić na pozostanie w ludzkiej postaci. Gdyby srebro miało styczność z jego słabym ciałem, pożarłoby je bez wahania. Nie szczędziłoby kruchych kości, miękkich płuc czy osłabionych mięśni. Pochłonęłoby je wszystkie. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
Kroczył przez las, wsłuchując się w trzeszczące pod stopami gałęzie. Roślinność nie była zbyt różnorodna, gdyż klątwa i jego regularna obecność na tych terenach, skutecznie uniemożliwiły rozkwit nowym kwiatom, grzybom czy krzewom. Drzewa również nie pięły się zbyt wysoko. Spod ich poszarpanej kory wypływała mętna, przybrudzona żywica. Korzenie plątały się pod stertami cuchnących liści i porzuconych, gnijących ciał zwierząt.
Na widok tych ostatnich za każdym razem wzbierały w nim zupełnie nowe pokłady złości. Ci, którzy uśmiercali jego zwierzynę, nie czuli dość dużego głodu, aby uszanować jej mimowolną ofiarę. Poszarpane truchła były pozbawione mięsa i skór, ale nic poza tym. Wszędzie walały się gorzkie wnętrzności, powykręcane łapy i połamane kości, ściółka cuchnęła ponadto starą krwią. Łowcy nie sprzątali po sobie bałaganu. Nie widzieli w tym najmniejszego sensu.
Nienawidził ich za to, bo czuł, że nie tylko srebro rozrywa go od środka. W jego pamięci nie pozostawało zbyt wiele wspomnień z leśnych wędrówek, zawsze był jednak w stanie zachowywać w niej resztki dręczącej go wściekłości. Zaraz po przemianie powracała do niego przemożna chęć zemsty. Odnalezienia kolejnego obozowiska, zatopienia kłów w jakiejś nierozumnej, samolubnej istocie. Z miesiąca na miesiąc do jego lasów przybywało coraz więcej ludzi. Moc z każdym dniem stawała się silniejsza, już nie tylko utalentowani byli w stanie wyczuć jej obecność. Kuszeni obietnicą potęgi, szukali źródła tajemniczego przyciągania. Nie zdawali sobie sprawy, że w tym samym czasie on szukał ich. Potwór, który nie przyzwalał na szerzenie marnotrawstwa. Gdy bowiem udało mu się ich wytropić, nie tracił czasu na oddzielanie skóry od mięsa, a mięsa od kości. Podrzucał bezwładne ciała wygłodniałym wilkom. One nigdy nie wybrzydzały darmowym posiłkiem.
Jemu samemu ani razu nie przeszło przez myśl, aby pożreć człowieka. Zabijał regularnie, lecz wyłącznie tych, którzy sami próbowali pozbawić go życia. Innych, w miarę możliwości, przepędzał. Z reguły miał w sobie dość samokontroli, aby nie krzywdzić nikogo dla satysfakcji czy przyjemności wywołanej myślą o posiadanej przez siebie sile. Jego uśpionemu potworowi ani trochę się to nie podobało. Skowyczał, błagając o możliwość zagłębiania szponów w miękkich tkankach wrzeszczących najemników. Zaślepiony bólem, traktował ich obecność jako sygnał do rozpoczęcia kolejnego krwawego polowania. Rychła śmierć ofiar stanowiła zaledwie rozkoszny przerywnik tej jakże okrutnej zabawy.
Bestia nie miała wyrzutów sumienia, on sam posiadał ich jednak zbyt wiele, aby zdobyć się na oddanie jej pełnej kontroli. Powstrzymywał potwora, usiłując zagłuszyć jego instynkty myślą o swojej ludzkiej powłoce. Wiedział, że wygląd nie czynił z niego jeszcze prawdziwej bestii. Miał się nią stać dopiero w chwili, w której przestałby poddawać ocenie swoje zwierzęce zachowania.
Z tym, że strach przepędzony często przygasał. Wracali, a on nie miał innego wyjścia, jak tylko chronić swojego domu i obecnych w nim ludzi. Zwłaszcza teraz, skoro znów poczuł, że ma dla kogo walczyć.
Śnił o niej... A może o nich obydwu? Tej, którą kochał nad życie i tej, która nieświadomie usiłowała zająć jej miejsce. Pragnął wyszeptać imiona każdej z nich, delektować się ich odmiennym brzmieniem. Parę razy nawet próbował, lecz kiedy tylko rozchylał wargi, z jego gardła wydobywał się mrożący krew w żyłach pomruk. Niski, bulgoczący warkot przywodzący na myśl ostrzegawcze sapanie niedźwiedzia. Zupełnie jakby jego własne ciało ostrzegało go przed popełnieniem kolejnego błędu. Ze wszystkich ludzi na świecie akurat on nie mógł zapomnieć o konsekwencjach. O tym, że był zaledwie nietrwałym naczyniem, które musiało pomieścić bijący z jego wnętrza blask. O czerni, która go otaczała i mieniących się dookoła gwiazdach. Srebrnych punktach, które pląsały po jego ciemnym futrze. Spadały, umierały i rodziły się na nowo, przypominając, jak mało czasu mu pozostało.
* * *
Z czasem pogoda zaczęła się zmieniać. Godziny zmieniały się w pełne dni, a te zaczęły składać się na upływające tygodnie. Marisse była przekonana, że gdyby nie skrupulatnie prowadzony terminarz i daty zapisywane na listach, już wkrótce straciłaby poczucie czasu. Życie w zimowym pałacu toczyło się bowiem względnie leniwie. Poza kucharzami, którzy dwoili się i troili, aby przygotowywane przez nich posiłki zawsze były wydawane na czas, nikomu z niczym się nie spieszyło. Bo i po co, skoro książę zdawał się nie wymagać od swoich ludzi niczego poza obecnością?
Marisse próbowała uszeregować myśli i określić, co o tym wszystkim myśleć. Z jednej strony uważała za zabawne to, że Calden domagał się od służby bycia na każde zawołanie, kiedy sam bez przerwy gdzieś znikał. Z drugiej, było w jego zachowaniu coś niesamowicie frustrującego, zważywszy że nikt, włącznie z Fienem, nie był w stanie powiedzieć, co się z nim w tym czasie dzieje. Na domiar złego jego zniknięcia wypadały akurat w momentach, w których w głowie Marisse formułowało się najwięcej pytań. Stąd do rozbawienia i frustracji, dochodziła jeszcze jedna emocja: bezsilność. Jak niby miała pracować nad pozbyciem się Astelskiej klątwy, skoro główny zainteresowany robił wszystko, aby jej to utrudnić?
Na początku czekała, aż raczy poświęcić jej odrobinę swojego cennego czasu, później doszła do wniosku, że prędzej zanudzi się na śmierć, niż faktycznie czegoś się dowie. Miała dość bezczynności, więc zaczęła szukać odpowiedzi na własną rękę. Regularnie przeszukiwała bibliotekę (nawet mimo zapewnień księcia, że niczego w niej nie znajdzie) i zbierała materiały potrzebne do rozwiązania zagadki srebrnej zarazy. Gdy udało jej się natrafić na jakąś martwą mrówkę lub pszczołę, przenosiła ją na haftowaną chusteczkę, a następnie, w zaciszu sypialni, oglądała pod lupą. Sprawdzała wszystko, począwszy od posrebrzonych nóżek i twardego odwłoku, na zesztywniałych czułkach kończąc. Było to żmudne i niewdzięczne zajęcie. Nie miała bladego pojęcia, co tak właściwie próbuje osiągnąć. Znaleźć odpowiedzi, czy pretekst do sformułowania kolejnych pytań? A może jedno i drugie?
Bez znaczenia. Maleńkie zwierzęta i tak nie dostarczały jej zbyt wielu nowych informacji. Ich mikroskopijne rozmiary uniemożliwiały Marisse dojście do jakichkolwiek wniosków. W pewnym momencie jej desperacja osiągnęła tak wysoki poziom, że pożałowała, iż kilka tygodni wcześniej poprosiła o pochowanie martwego ptaszka. Tego samego, który skończył żywot pod jej oknami, a który, o ile nie myliła jej pamięć, był pokryty o wiele grubszą warstwą srebra, niż mrówki, muchy czy pszczoły.
Niestety, choćby nie wiadomo jak żałowała swojej pochopnej decyzji, było za późno, aby ją cofnąć. Robienie sekcji niewielkich zwłok od dawna nie wchodziło w grę. Niemal na pewno zdążyły się już rozłożyć lub zostać zjedzone. Jak zresztą miałaby je zdobyć? Gdyby poprosiła służących o odkopanie ptasiego ciała, ci jak nic pomyśleliby, że zdziwaczała od nadmiaru samotności.
Właśnie dlatego postanowiła zrobić coś, przed czym wzbraniała się od dłuższego czasu.
– Gdzie się panienka wybiera? – zapytała służąca, kiedy wypatrzyła zmierzającą ku drzwiom tancerkę. – Robi się późno, niebawem zostanie podana kolacja.
Pogrążona w myślach Marisse, drgnęła, gdy w ciszy rozległ się jej zaciekawiony głos. Obejrzała się na starszą kobietę, która jak gdyby nigdy nic ścierała kurze z poręczy schodów.
– Przejdę się – oznajmiła, starając się nie zabrzmieć zbyt podejrzanie. Jeszcze tego brakowało, żeby służąca doniosła na nią Fienowi, albo, co gorsza, księciu (o ile ten drugi w ogóle przebywał w pałacu, bo znów od paru dni nigdzie się nie pokazywał). – Myślę, że i tak zrezygnuję z wizyty w jadalni. Planuję wieczorny trening i nie chciałabym się przed nim zbytnio objadać.
Było to kłamstwo, ale zdążyła już na tyle przyzwyczaić służbę do swoich regularnych rozgrzewek, że kobieta darowała sobie zadawanie kolejnych pytań. Skinęła jedynie głową, sygnalizując, że daje tancerce ciche przyzwolenie na jej dziwactwa.
– Skoro tak... Tylko nie zapuszczaj się zbyt daleko od pałacu, drogie dziecko. Strażnicy patrolują teren, ale nie mają oczu dookoła głowy. Wieczorem nie trudno o nieszczęście.
– Zachowam wszelkie środki ostrożności.
– Uważaj też na zwierzęta, a już zwłaszcza młode wilki. To już ta pora roku, że maluchy zaczynają opuszczać swoje nory. Same w sobie są niegroźne, ale ich opiekunowie zrobią wszystko, żeby przepędzić z ich otoczenia potencjalnych intruzów.
Marisse skinęła głową. Ta informacja zaniepokoiła ją nieco bardziej niż wzmianka o strażnikach. Wybierała się w końcu do ogrodów, a z nich zamierzała dostać się na skraj lasu. Nie wzięła pod uwagę, że mogłaby się natknąć na dzikie zwierzęta.
Szybko przeanalizowała sytuację i pozbyła się z głowy wizji o potencjalnym rozszarpaniu przez wilki. Owszem, wieczorami zdarzyło jej się raz czy dwa usłyszeć dobiegające z oddali wycie, ale jakoś nigdy nie brała pod uwagę, że mogłyby się zapuścić blisko pałacu. Nie sądziła zresztą, aby jakiekolwiek, nawet najodważniejsze zwierzęta pokroju niedźwiedzi, czy właśnie wilków, zbliżyły się z własnej woli do miejsca, w którym rosły srebrne róże. Nie bez powodu ziemia była tam wyjałowiona, a powietrze duszne.
Choć nie bała się spotkania z innymi lokatorami Astel, nie musiała czekać zbyt długo, aby naszedł ją inny rodzaj wątpliwości. W miarę zbliżania się do ogrodów, wzbierała w niej coraz większa niepewność. Nie... nie tyle niepewność, co niepokój wynikający z faktu, że poza strachem, jej serce przepełniała ekscytacja. Cieszyła się z możliwości opuszczenia pałacu, od dawna ciągnęło ją ponadto do Astelskiej roślinności. A może wręcz przeciwnie, nie do niej, lecz do czegoś, co czaiło się wśród niepozornych kwiatów? Niebezpiecznej magii, która wpełzała pod liście i pięła się po łodygach, czyhając na nowych żywicieli.
Mając to wszystko na uwadze, Marisse podchodziła dość sceptycznie do swojego pomysłu. Podejrzewała, że Calden też by go nie pochwalał, zważywszy, co wydarzyło się ostatnim razem, gdy znaleźli się w ogrodach. Mimo iż wtedy osobiście zachęcał ją do konfrontacji z klątwą, obecnie raczej nie zechciałby tego powtórzyć. Nie, skoro dała mu do zrozumienia, że nie jest dość silna.
Liczył, że uratuje jego ziemie, a sam był zmuszony jej pomóc. I choć ani wtedy, ani w żadnym późniejszym momencie nie dał po sobie poznać, aby miał do niej o to jakieś pretensje, Marisse dręczyło przekonanie, że był rozczarowany. W każdym razie ona była. Nie chciała go zawieść. Na pewno nie teraz, skoro ostatnimi czasy naprawdę dobrze czuła się w jego towarzystwie. Wiecznie nieobecny książę nie należał do szczególnie sympatycznych, ale z pewnością troszczył się o ludzi, którymi władał. Miał też jakąś moc. Większą, mniejszą... tego nie była do końca pewna. Mogła za to z czystym sumieniem stwierdzić, że ufała mu w kwestii talentów. Gdyby zaszła taka potrzeba, zdołałby ją wyswobodzić z uścisku srebrnych nici.
Teraz jednak nie było go obok niej, więc skręcając w kolejne odnogi labiryntu z kwiatów, czuła się tak, jakby ktoś ściągnął z jej ramion ciepłe okrycie. Ogrody ciągnęły się wzdłuż i wszerz, gdy już się do nich weszło, zdawały się nie mieć końca. Teoretycznie tancerka powinna mieć dość spore trudności z odnalezieniem ścieżek, którymi niegdyś prowadził ją książę, ale w praktyce nie pomyliła się ani razu. Trasa, którą obrała, zdawała się aż nazbyt oczywista. Pamiętała mijane kwiaty i krzewy, była w stanie odróżnić jedną ścieżkę od drugiej. Zupełnie jakby coś wzywało ją na skraj lasu. Coś potężnego i złaknionego dodatkowej mocy.
Wzdrygnęła się, gdy padł na nią cień pierwszych drzew. Stanęła na skraju lasu, świadoma, że jak tylko przekroczy granicę ogrodu, znajdzie się na terenie wyniszczonym przez srebrną klątwę. Od jej ostatniej wizyty w tym miejscu minęło zaledwie parę tygodni, mimo to na ziemi przybyło mnóstwo cierni. Róż także zdawało się o wiele więcej niż poprzednio. Wyglądało na to, że niebawem zakwitną, bo niektóre płatki odrywały się od błyszczących pączków i sztywniały w pozycji upodabniającej je do małych, zakrzywionych łódek.
„Co ja robię? Co ja robię...?" powtarzała w myślach, bo nie odważyłaby się odezwać w obawie przed tym, że ktoś lub coś mogłoby ją usłyszeć. Nim zrobiła krok do przodu, podciągnęła spódnicę, aby mieć pewność, że nie zaczepi jej materiałem o żaden z wystających korzeni lub pokrytych kolcami cierni. Dopiero wtedy zdecydowała się podejść bliżej.
Początkowo nic się nie wydarzyło. Las wciąż szumiał złowrogo nad jej głową, a ziemia pod stopami pozostawała twarda i wysuszona. Żaden z cierni się nie poruszył, Marisse nie była jednak dość naiwna, aby zakładać, że jej obecność w tym miejscu przeszła bez echa. Robiąc krok za krokiem, wyczuwała każdy z niecierpliwych podrygów prastarej magii. Klątwa, która według legendy, powstała z mocy pierwszych Utalentowanych, z każdym dniem stawała się coraz potężniejsza.
Dlaczego jednak zaraza miałaby zacząć przyspieszać właśnie teraz? Skoro klątwa została rzucona wiele lat temu, czy ludzie od dawien dawna nie powinni zbierać jej zabójczych żniw? Co takiego ją hamowało? Co zmusiło ją do ponownego rozkwitu?
– Okłamuje mnie – wyszeptała Marisse, myśląc o księciu. – To wcale nie wszystko. Jest tego więcej. Dużo więcej...
Zatrzymała się na granicy pierwszych drzew, gdzie stopniowo przestawało docierać światło. Usiłowała wyczytać coś z poszarpanej kory, ale na niewiele jej się to zdało. Nawet jeśli wypatrzyła tu i ówdzie jakąś obiecującą kropelkę żywicy, która została pokryta cieniutką warstewką srebra, to to albo już dawno zastygła, albo była zbyt mała, aby dało się ją nabrać na szpilkę. Początkowo Marisse planowała zebrać wystarczająco dużą ilość, aby móc ją przebadać, zrezygnowała jednak z tego pomysłu po kilkuminutowym, bezowocnym skrobaniu zaostrzonym przedmiotem o drewno. Żywica zbyt dobrze przywierała do drzew. Co gorsza, w kontakcie ze srebrem, sama szpilka zaczęła pokrywać się warstwą groźnego osadu. Marisse nie miała wyjścia, musiała ją wyrzucić.
– Co teraz...? – Rozejrzała się, licząc, że wszechświat podpowie jej, co powinna zrobić. Potrzebowała wystarczająco dużej, srebrnej próbki, ale nie mogła dotykać ani korzeni, ani cierni. O zbliżaniu się do kwiatów, które, jak jej się zdawało, zaczęły wyciągać ku niej swoje płatki, nie było nawet mowy. – Co... teraz...? Myśl Marisse.
Nie była pierwszą lepszą dziewczyną, którą Calden wyznaczył do tego zadania. Wierzył, że będzie w stanie ocalić jego ziemie. W końcu docenił jej talent.
Talent...
Zmarszczyła brwi, gdy ni z tego ni z owego wspomnienie księcia zostało zastąpione przez wizerunek jasnowłosego Deilana. Podczas ich ostatniego spotkania, nieświadomy niczego chłopak, zaproponował, aby przy którejś z nadarzających się okazji zmierzyli się na miecze (albo patyki, jak to ujął). Może właśnie to było rozwiązanie? Może zamiast robić wszystko, aby odkryć przyczynę Astelskiej klątwy, powinna stanąć z nią do walki? Zmierzyć się z tym, co kryło się pod spękaną powierzchnią.
Nie musiała wiedzieć, jaka była geneza klątwy. Wystarczyło iść za ciosem i dotrzeć do jej źródła, wyrywając wszystkie połączone z nim korzenie. To Marisse była w stanie zrobić.
Przynajmniej w teorii, bo w praktyce to zadanie mogło się okazać o wiele bardziej skomplikowane. Mimo wszystko zdecydowała się podjąć próbę. Musiała działać szybko, aby jej umysł nie zdążył dojść do wniosku, że to bardzo głupi pomysł, więc zrezygnowała z rozważenia jego dobrych i złych stron. Nie chcąc trafić czasu, przeszła więc między rozpościerającymi się na ziemi cierniami i zajęła pozycję w miejscu, które wydało jej się najodpowiedniejsze do rozpoczęcia występu. Jeśli chciała zmierzyć się z magią pierwszych Utalentowanych, musiała udowodnić zarówno przed nimi, jak i przed samą sobą, że jest od nich silniejsza.
Przymknęła powieki. Przez kilka pierwszych sekund trwała w bezruchu, dając sobie chwilę na zebranie myśli. Prócz wiatru, nie było nikogo, kto mógłby jej akompaniować, więc chcąc nie chcąc, skoncentrowała całą swoją uwagę na dźwiękach jego niepokojącego szmeru. Dokładnie wsłuchała się w jego tonacje, dopisując do niej odpowiednią melodię. Szelest usychających liści stał się jej wojenną pieśnią. A ona, w otoczeniu srebra i spowijających jej palce kropel wody, stała się Marą.
* * *
Nie planował wracać jeszcze do pałacu. Jego zmysły wciąż były zbyt wyostrzone, a szpony boleśnie wysunięte i gotowe do szarpania miękkich ciał, aby mógł nad nimi zapanować. Mimo to wystarczyło jedno bolesne ukłucie, aby jego zwierzęcy instynkt kazał mu zawrócić. Nie wiedział, co się dzieje, ale płonąca skóra i narastający ból w piersi podpowiadały, że nie powinien się zatrzymywać. Biegł więc, smagany wiatrem i odbijającymi się od jego futra gałęziami. Nie czuł ich dotyku, słyszał jedynie niosące się po lesie trzaski. W starciu z jego masywnym ciałem nawet najgrubsze patyki wyginały się i łamały lekko niczym słoma.
Do ponownej przemiany brakowało naprawdę niewiele, więc był w stanie zapanować nad swoimi myślami. Raczej domyślał się, niż faktycznie wiedział, że powinien kierować się nie tyle do pałacu, co w stronę miejsca wzrastania srebrnych róż. To właśnie one go wzywały, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Usiłowały za wszelką cenę zwrócić jego uwagę.
Zrobiły to po raz pierwszy. Srebrna klątwa jeszcze nigdy nie nawiązała z nim tak jawnego połączenia.
Gdy zalała go niewyobrażalna fala bólu, nieomal potknął się o własne łapy i przewrócił. Zszokowany i otumaniony czymś, czego do tej pory nigdy nie doświadczył, zwolnił kroku, aby po chwili całkowicie się zatrzymać. W jego płonącym żołądku kotłowała się żółć, zaczął machać głową, usiłując pozbyć się spod czaszki uporczywego pisku. Gwiazdy zdawały się równie zdumione tak nagłym przebudzeniem klątwy, bo nie przestawały krzyczeć. Szamotały się niczym przypalane w ogniu motyle.
Z ryku, który wydobył się z jego potężnych płuc wybrzmiewało pytanie. Kolejne pojawiły się w chwili, w której do jego uszu dotarł cichy skowyt. Wyczulony na wszelaką obecność, momentalnie odwrócił się w kierunku, z którego dochodziły żałosne dźwięki. Jak się okazało, wydawał je niewielki wilczek. Kilkumiesięczny, pokryty szaro-brązowym puszkiem maluch, drżał pod drzewem, targany niepohamowanymi konwulsjami. Aż trzy z czterech jego koślawych łapek były pokryte srebrem.
Do pisków wilczka dołączył po chwili donośny, wściekły warkot. Malucha otaczały cztery dorodne wilki, najpewniej zrozpaczona matka i opiekunowie. Dwa z nich stały na wprost bestii z nastroszoną sierścią i obnażonymi kłami. Wyczuwały obecność zagrożenia i za wszelką cenę starały się je odstraszyć. Dwa pozostałe, te które znajdowały się bliżej małego wilka, całkowicie ignorowały otoczenie. Zamiast tego trącały zawodzącego malca nosami i bez przerwy usiłowały zmusić go do wstania. Ten nie był w stanie się podnieść, więc jedynie coraz głośniej skomlał z bólu. Cały ten czas usiłował przy tym przebierać zamrożonymi łapkami. Bez skutku.
Potwór, który powoli przestawał być potworem, bo wracał do swej ludzkiej postaci, postanowił zawczasu się wycofać. W każdym innym momencie nie miałby nic przeciwko konfrontacji, teraz jednak nie miał na to ani czasu, ani ochoty. Nie chciał drażnić już i tak agresywnie nastawionych do niego zwierząt. Wilki miały dość sporą przewagę liczebną, rozjuszone piskami rannego osobnika były ponadto o wiele groźniejsze niż normalnie.
Już chciał odejść, gdy z oddali rozległ się krzyk. Tym razem nie miał wątpliwości, że wydobył je z siebie nie tyle wilk, co człowiek. W dodatku człowiek, którego doskonale znał.
– Ma...risse – wychrypiał, czując na plecach przejmujący chłód. Wypowiedział to imię bez namysłu, nawet nie zdając sobie sprawy, że jego gardło faktycznie zaczęło wracać do normalności. Akurat ta kwestia pozostawała drugo-, jeśli nie trzeciorzędna, w starciu z konkluzją, że poza nim i wilkami w lesie przebywał ktoś jeszcze. Nie, nie ktoś, lecz Marisse Evenghard we własnej osobie.
Zaklął z wściekłości, gdy pojął, że nie tylko on usłyszał jej krzyk. Wilki strzygły uszami, usiłując zlokalizować źródło dźwięku. Gdy ten rozległ się ponownie, wszystkie skierowały łby w stronę wyjścia z lasu. Z pyska jednego z nich, tego stojącego najbliżej, potoczyła się biała piana. Przestąpił z łapy na łapę, gotów rzucić się do biegu, potwór jednak w porę wyczuł jego zamiary i rykiem zmusił go do powrotu na wcześniejszą pozycję. Nie mógł pozwolić, aby rozwścieczona wataha wytropiła dziewczynę.
Napiął mięśnie i wydał z siebie jeszcze jeden gardłowy dźwięk, aby mieć pewność, że wilki przez jakiś czas nie odważą się ruszyć jego śladem. Potem sam rzucił się biegiem tam, skąd wciąż dobywał się krzyk.
* * *
Po policzkach Marisse płynęły łzy.
Minęło wiele lat odkąd doświadczyła podczas tańca tak wielu sprzecznych emocji. Wyjątkiem była jej prezentacja przed Caldenem, ale wtedy kierowały nią przede wszystkim frustracja i chęć udowodnienia księciu swoich racji. Napędzała ją wściekłość, której mogła dać ujście, przelewając ją w wyrastające wokół pnącza. Była w stanie to zrobić, ponieważ rośliny poddawały się jej talentom. Wyczuwały jej intencje i podążały za jej wskazówkami.
Zupełnie inaczej sprawy miały się ze srebrnymi kwiatami. Te nie chciały jej słuchać, wręcz przeciwnie, robiły wszystko, aby to ona ugięła się pod ich mocą i stała się im posłuszna. Tancerka miała wrażenie, że tańczy nie tyle na skraju lasu, co w sali pełnej luster. Nieważne, jak bardzo się starała i jak wiele złożonych póz wykonała, jej magia stale odbijała się od połyskujących pąków. Nie była w stanie przebić się przez ich łodygi, tym bardziej nie mogło być więc mowy o przeniknięciu do ich korzeni. Nasączona urokami ziemia nie zamierzała przyjąć choćby najmniejszej porcji uzdrawiającej mocy.
Marisse zbyt późno pojęła, że aktywowała klątwę. Dotarło to do niej w chwili, w której przeszyła ją pierwsza igiełka bólu. Zazwyczaj nie wydawała podczas występów żadnych dźwięków, tym razem jednak nie była w stanie powstrzymać się od krzyku. Magia wracała do niej ze zdwojoną siłą, odpowiadała pięknym za nadobne. Z tym, że talent Marisse miał służyć innym i napełniać serca zachwytem, a ten, który otrzymywała w zamian...
– Bogowie... – Nie mogąc dłużej utrzymać się na nogach, opadła z głuchym łoskotem na kolana. Jeszcze nigdy nie czuła się tak wykończona, a minęło zaledwie kilka minut. Może nawet mniej, jeśli brać pod uwagę liczbę wykonanych przez nią figur. – Wstań, Mar... Natychmiast... wstań.
Kręciło jej się w głowie i niemiłosiernie ciążyły jej powieki. Gdyby nie miała pustego żołądka, niechybnie już dawno zwróciłaby całą jego zawartość, aby następnie skulić się na ziemi i oddać się przeszywającemu drżeniu całego ciała. Czy jednak mogła sobie pozwolić na tak jawny przejaw słabości? Teraz, gdy wyzwała na pojedynek pradawną magię?
Kątem oka zarejestrowała jakiś ruch. Ciernie najwyraźniej nie zamierzały czekać, aż dojdzie do siebie lub zdecyduje się na kolejny krok, bo zaczęły pełznąć w jej stronę, niczym wygłodniałe węże. Pozostawiały za sobą srebrne smugi. Takie same, które zdobiły obecnie materiał jej własnej kreacji.
Niewiele myśląc poderwała się z ziemi. Od razu syknęła, uświadomiwszy sobie, że upadek pozostawił jej pamiątkę w postaci złamanego obcasa i pulsujących bólem kolan. Musiała zedrzeć je do krwi, bo na połowie wysokości spódnicy zaczęły pojawiać się czerwone plamki. Z tym jednak była sobie w stanie poradzić. Zdarzały jej się o wiele gorsze kontuzje i to w momentach, w których nie musiała martwić się o lgnącą ku niej klątwę. Teraz najważniejsze było to, aby ustała na nogach. Aby żaden z odkrytych fragmentów jej osłabionego ciała nie dotykał ziemi.
Trudno powiedzieć, jakim cudem, ale mimo bólu udało jej się zachować wyprostowaną pozycję. Co jak co, ale nie zamierzała poddać się bez walki.
– Po moim trupie – warknęła, wyciągając ręce na boki. Z jej palców trysnęła woda, która natychmiast nabrała solidnego kształtu. Zmieniła się w dwa naostrzone sztylety. – Nie przegram z jakimiś zmutowanymi chwastami.
Tyle że to nie chwasty okazały się jej największym problemem. Zaaferowana otaczającymi ją roślinami, nie dostrzegła, że z głębi lasu zbliżał się całkiem inny, o wiele groźniejszy przeciwnik. Taki, który mógł wyrządzić jej nie tyle psychiczną, co fizyczną i natychmiastową krzywdę. Mowa była tu o dwóch masywnych wilkach o posrebrzonych ogonach i rozognionych ślepiach, które od dobrej chwili obserwowały jej poczynania. Wcześniej nie odważyły się podejść przez wzgląd na jej gwałtowny taniec, teraz jednak, zachęcone jej upadkiem i zapachem krwi, nie miały oporów przed wychynięciem z gęstwiny. Były wściekłe, głodne, a przede wszystkim zaślepione magią. Srebro, które czepiało się ich futra, przenikało przez skórę i zatruwało organy. Wpływało na postrzeganie otoczenia i przejmowało kontrolę, pragnąc, aby rozprawiły się z nowym, potężnym intruzem.
Marisse zdołała odskoczyć dosłownie w ostatniej chwili. Nie zobaczyła zaciskających się z ogromną siłą szczęk, usłyszała jedynie donośne kłapnięcie. Jeden z wilków rzucił się w jej stronę i nieomal nie wbił kłów w jej uniesione ramię. Gdyby nie zareagowała wystarczająco szybko, dłoń zniknęłaby w paszczy rozjuszonego zwierzęcia. Bestii, która rozmiarami dorównywała sporej skrzyni i z pewnością była od niej dużo cięższa. Marisse widziała w jej oczach czystą furię. Coś o wiele silniejszego, niż zwyczajny zwierzęcy instynkt.
Nie odważyła się unieść wodnych sztyletów. Basior z dumą prezentował przed nią swoje godne podziwu uzębienie. Jego sztywne włosy były nastroszone do granic możliwości, przez srebrny pyłek zdawały się jakby oszronione. Musiał być pod wpływem klątwy. Zadziałał jakiś mechanizm obronny, który zmuszał zwierzęta do bronienia terenów objętych zarazą.
– Nie chcę cię skrzywdzić – wyszeptała, zerkając w bok, aby mieć pod kontrolą drugiego wilka. Zbliżał się powoli, ostrożnie stąpając między porozrzucanymi na ziemi cierniami. Wbijał łapy w podłoże z taką siłą, że zostawiał w nim zaokrąglone ślady. Więc jednak udało jej się po części rozmiękczyć jałową ziemię. Być może, gdyby zyskała nieco więcej czasu, zdołałaby dotrzeć do źródła klątwy. – Nie powinno was tu być.
Rozległo się prychnięcie. Wilk, który już wcześniej zdecydował się na atak, nie miał oporów przed podjęciem kolejnej próby. Skoczył przed siebie, gotów zatopić zęby w ciele zszokowanej tancerki. Był zdeterminowany, nie planował jej wyłącznie skrzywdzić, lecz zabić.
Marisse krzyknęła, czując napierającą na nią masę. Zwalisty basior rzucił się na nią z takim impetem, że straciła równowagę i poleciała wraz z nim do tyłu. Upadek wycisnął z jej płuc resztki powietrza, nie miała jednak kiedy się tym przejąć, bo zaraz potem runęło na nią wierzgające, cuchnące ciało. Wilk wydawał się równie oszołomiony co ona, nie spodziewał się bowiem, że tak łatwo przyjdzie mu powalić swoją ofiarę. Podniósł łeb, usiłując zorientować się w sytuacji, co Marisse natychmiast wykorzystała. Znalazła dość siły, aby zasłonić twarz dłońmi, chroniąc ją tym samym przed paskudnym oddechem i pożółkłymi kłami, które na powrót zaczęły wyłaniać się z wilczej paszczy. Miała sekundę lub dwie, nim dotarłyby do jej gardła i rozszarpały krtań.
Marisse nie wahała się ani przez chwilę. Refleks tancerki i fakt, że dzięki adrenalinie zachowała resztki przytomności pozwoliły jej na wytworzenie wokół przedramion ognistych obręczy. Iluzja powstała zbyt szybko, aby w porę się utrwalić, wciąż prezentowała się jednak wystarczająco naturalnie, aby spłoszyć sięgającego ku niej wilka. Zwierzę nie mogło poczuć bólu, ale widać dotarło do niego wyimaginowane ciepło płomieni, bo momentalnie zmieniło swoje dotychczasowe zamiary. Poderwało się na równe nogi i odskoczyło, posyłając leżącej dziewczynie najbardziej nienawistne spojrzenie, na jakie tylko było je stać.
– W... wynocha – wydyszała, zapierając się na łokciach. Nie przestając tworzyć iluzji, sięgnęła po leżący nieopodal patyk. Ogień przeszedł na drewno i zaczął lizać jego czubek, nadając mu wygląd prowizorycznej pochodni. – Nie waż się zbliżyć.
Nawet jeśli jeden z wilków uległ na widok szalejących płomieni i zamierzał usłuchać, to jej rozkaz nie dotarł do drugiego, który zdążył ją okrążyć i zająć miejsce tuż za jej plecami. Bił ogonem o ziemię, czekając na dogodny moment, aby zaatakować.
Z tym, że nie zdążył zrobić nic więcej. Naraz z lasu wyskoczyła trzecia bestia, o wiele potężniejsza od obydwu wilków razem wziętych, która od razu zaszarżowała na czającego się za plecami dziewczyny basiora. Zwierzę zaskowyczało, gdy masywna łapa odrzuciła je w pobliskie zarośla, zaalarmowana hałasem Marisse, która właśnie wtedy zaczęła się odwracać, dostrzegła jedynie lecącą w powietrzu smugę. Zaskoczona nie wydawała z siebie żadnego dźwięku. Krzyknęła dopiero w chwili, w której jej wzrok padł na nowego przeciwnika.
Potwór był ogromny. Na tyle duży, że dziewczyna nie była go w stanie objąć wzrokiem bez zadzierania głowy, a najlepiej, odejścia kilku sporych kroków. Posturą przypominał niedźwiedzia, ale na tym podobieństwa się kończyły. Istota miała zadarty nos i głęboko osadzone ślepia. Z pyska przypominała mieszankę kota, wilka i bardzo zdeformowanego człowieka. Gdzieniegdzie czarne jak noc futro nachodziło na odkrytą, połyskującą skórę, z pyska wystawały zakrzywione kły. To nie one przykuwały jednak najwięcej uwagi lecz dwa srebrne rogi, które przywodziły na myśl ryciny z najstarszych smoczych legend. Wyrastały z łba stwora i wiły się przez całą jego długość, kończąc przy załamaniu kręgosłupa. Gdyby Marisse przyłożyła do nich rękę, niechybnie zrównałyby się z nią długością.
– O bogowie. – Ugięły się pod nią kolana, patyk wysunął się spomiędzy palców i upadł na ziemię. Bestia zareagowała na ten dźwięk, strzygąc uszami. Z jej nozdrzy buchnęły kłęby ciepłej pary.
Marisse nie była w stanie się poruszyć. Wpatrywała się w potwora, nie wiedząc, czy ma do czynienia z prawdziwą bestią, czy może ze zwierzęciem, którym zawładnęła klątwa. Co jeśli był jednym z zarażonych wilków, z tym, że zamiast umrzeć, z czasem przekształcił się w... to coś? A może miała do czynienia z jeleniem lub niedźwiedziem, który nabrał masy i został obdarzony parą dorodnych rogów?
Wszystko było możliwe. Także to, że stwór najwyraźniej starał się jej pomóc, co stało się jasne, gdy rzucił się na drugiego wilka. Basior nie czekał, aż zostanie potraktowany jak swój towarzysz, skoczył na łapę przeciwnika, od razu wgryzając się w jego futro. Stwór ryknął i szarpnął za jego ogon, usiłując oderwać go od swojego ciała. Gdy to nie podziałało, zwalił się na ziemię, usiłując go przygnieść. Wilk faktycznie poluzował uścisk, ale niewystarczająco, aby dało się go odepchnąć. W międzyczasie dołączył do niego drugi zwierz, który otrząsnął się po locie w gęstwinę. Kulał na przednią łapę, mimo to znalazł w sobie dość siły, aby w odpowiednim momencie wskoczyć na plecy bestii. Idąc w ślady towarzysza, wbił kły w jego kark.
Potwór wydał z siebie zbolały okrzyk, a Marisse zaraz za nim. Zbyt otumaniona, aby się poruszyć, stała wciąż w tym samym miejscu. Odurzona niezwykłością sytuacji, w której się znalazła, nie wpadła na to, aby uciekać. Mogał to zrobić, wystarczyło skorzystać z nieuwagi walczących zwierząt i rzucić się w tę pędy z powrotem do ogrodu. Z tym, że bestia, która stanęła w jej obronie zaczynała przegrywać i chyba wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Wilki, które wciąż zaciskały szczęki na jej ciele, postanowiły skorzystać z innych darów matki natury. Zaczęły na oślep drapać ją pazurami. I jeśli nawet Marisse przeszło przez myśl, aby się wycofać, to na widok tryskającej krwi, zmieniła zdanie. Niewiele myśląc chwyciła za wypuszczony wcześniej patyk. Doskoczyła do miotającej się na wszystkie strony bestii i zaczęła okładać drewnem jednego z wilków. Ogień, który naprędce wyczarowała, zaczął zajmować jego posklejane futro. Trudno powiedzieć, czym dokładnie było posklejane, żywicą, potem czy krwią. Ważne, że okazało się wystarczająco poplątane, aby potwór mógł wczepić się w nie własnymi pazurami i zrzucić z siebie intruza.
Marisse odskoczyła, zdumiona siłą, z jaką wilk został odrzucony w niebo. Po raz kolejny wylądował w gęstwinie, tym razem jednak nie zdecydował się na powrót. Drugi wilk dołączył do niego po krótkiej chwili, uderzył przy tym w drzewo z taką siłą, że aż zatrzęsły się jego gałęzie. Wszystko wskazywało na to, że walka dobiegła końca. Obolałe zwierzęta nie zamierzały kontynuować pojedynku. Widać ból otrzeźwił je na tyle, że były w stanie odzyskać nad sobą kontrolę i w porę zdecydować się na odwrót. Podniosły się z ziemi i z podkulonymi ogonami zniknęły między zaroślami. Poniosły się za nimi jedynie srebrny pył i brzmienie ostrzegawczego wycia.
Marisse odetchnęła z ulgą. Spokój nie trwał długo, bo zaraz przypomniała sobie o obecności rogatego stwora. Jakby tego było mało, coraz bardziej zaczęło jej się kręcić w głowie. Wyczerpany umysł domagał się odpoczynku, kolana nie przestawały krwawić, a dłonie i przygniecione żebra dawały o sobie znać w postaci nawracającego bólu. Tancerka była przekonana, że za niespełna minutę lub dwie jej ciało da za wygraną i osunie się bezwładnie na ziemię.
W promieniach zachodzącego słońca bestia zdawała się mienić niczym gwiazdy. Kuliła się na ziemi i ciężko dysząc, usiłowała dostać się językiem do poszarpanych ran. Z jej wykrzywionego pyska ściekała krew. W ostatnim przebłysku świadomości Marisse doszła do wniosku, że srebrne ciernie wycofywały się z miejsc, na które skapywała. Ustępowały miejsca wyrastającym z ziemi łodygom.
Poczuła na skórze przejmujący chłód. Róże... żywiły się krwią bestii.
Opadła na kolana. Stwór wciąż zdawał się ją ignorować, więc nie pozostało jej nic innego, jak zaryzykować i w końcu pozwolić sobie na utratę przytomności.
* * *
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top