Rozdział 21

Calden nie był się w stanie skupić. Jazda dłużyła mu się niemiłosiernie, miał świadomość każdego cala swojego ciała. Nie dlatego, że znalazł się w wyjątkowo niewygodnej pozycji, lecz dlatego, że dzielił siodło z zesztywniałą Marisse Evenghard. Dziewczyną, której wszystko przychodziło zdecydowanie zbyt łatwo. Bez problemu doprowadzała go do szewskiej pasji, jakby tego było mało, nie miała oporów przed postawieniem się dużo postawniejszym od siebie. Na domiar złego, (i chyba to było w tym wszystkim najgorsze) aż za dobrze prezentowała się w obcisłych spodniach.

Jeśli los postanowił z niego zadrwić, to znalazł na to doskonały sposób.

Jechali w milczeniu, choć trudno orzec, czy będącym konsekwencją ich wcześniejszej rozmowy czy też obecnego, jakże krępującego położenia. Co prawda sam nie odbierał wspólnej jazdy jako jednego z nowych, zdumiewających doświadczeń. Zdarzało mu się jeździć w czyimś towarzystwie. Gdy był młodszy, często na konia brał go ojciec, gdy podrósł, zabierał na przejażdżki eleganckie damy. Żadnej nie przyszło na myśl, aby podróżować na własnym rumaku, skoro nadarzała się okazja, aby przycisnąć ciało do rozgrzanego, męskiego torsu.

Z reguły Caladien nie narzekał na taki obrót spraw. Wręcz przeciwnie, sam uważał go za bardzo korzystny i z przyjemnością wyciągał dłoń do czekających przy koniach panny. Teraz jednak było inaczej. Wzbogacił się o zbyt wiele bolesnych wspomnień, aby delektować się obecnością kobiety. Zwłaszcza takiej, która najpierw o mało co nie zemdlała mu w ramionach, a potem pośrednio oskarżyła go o próbę zabójstwa (z jakiego innego powodu miałaby poruszyć temat poprzednich dziewczyn?), aby finalnie zesztywnieć w jego uścisku. Bo dokładnie to zrobiła, gdy zajął miejsce tuż za jej plecami. Zamarła, jakby objął ją nie żywy człowiek, lecz lodowata zjawa.

Choć zachował stoicki wyraz twarzy, odchodził od zmysłów. Starał się poruszać jak najmniej, aby zapewnić Marisse przynajmniej odrobinę komfort. Miał szczerą nadzieję, że po jakimś czasie dotrze do niej, iż nie zamierza korzystać z nadarzającej się okazji, aby bezkarnie jej podotykać. Nie to, żeby nie chciał, perspektywa wytyczania palcami tras po jej smukłej talii, wydawała się w tym momencie naprawdę kusząca. Nie po to przez całe życie wpajano mu jednak zasady dobrego wychowania, aby miał o nich zapomnieć przy pierwszej nadarzającej się okazji.

Nienawidził swojego zdradzieckiego ciała. Tego, że wbrew wszystkiemu, co przeżył, ciągnęło go do popełnienia kolejnego błędu.

– Chyba będzie padać. – Doszedł do niego cichy komentarz Marisse. Pociągnął nosem i faktycznie, w powietrzu unosił się subtelny, ale bardzo charakterystyczny zapach. Przywodził na myśl świeżo ubitą ziemię.

– W Breavien burze są wyjątkowo zdradliwe – stwierdził, patrząc w niebo. Ciemne chmury zaczęły już przysłaniać gwiazdy, księżyc musiał zniknąć o wiele wcześniej – Powinniśmy się śpieszyć.

Skinęła głową.

– Wiesz... – zaczęła niepewnie. – Tam, pod karczmą, powiedziałeś coś, co nie daje mi spokoju.

– Mówiłem wiele rzeczy. Nie jestem w stanie...

– „Astel umiera" – wyrzuciła z siebie na wydechu. – Te słowa – zawahała się. – Nie wiem, czy ich dobór był jedynie kwestią przypadku, ale zabrzmiały, ty zabrzmiałeś... jakbyś faktycznie w nie wierzył.

Była zdecydowanie zbyt spostrzegawcza.

– Widziałaś, co dzieje się w ogrodach. – Obejrzał się na Truflę, która zaczęła niespokojnie strzyc uszami. Ona i Cień również wyczuwali nadchodzącą ulewę. Obawiał się, że klacz pozbawiona jeźdźca spłoszy się przy pierwszych dźwiękach burzy. – Ciernie znajdują się ponad ziemią, ale korzenie róż sięgają daleko w jej głąb. Wyniszczają Astel. Od zewnątrz i od środka.

– „A cienie krwawych róż opadną na tych, którzy naiwnie ulegną ich pięknu" – wyrecytowała, przymykając powieki. Na moment chyba nieco się zapomniała, bo nacisk na jego pierś wyraźnie się zwiększył. Oparła się o niego plecami. – „Świat głupców utonie w mroku. Ciemności, która ogarnie ślepych, nie rozproszy ni złoto słońca, ni srebro gwiazd".

Zmarszczył brwi.

– Cytujesz poezję Althorda?

– Możliwe. – Po jej twarzy przemknął uśmiech. – Kiedyś usłyszałam, jak tata czytał te słowa mamie. Zapamiętałam je tylko dlatego, że uznawałam jego gest za bardzo romantyczny.

– Niecodzienny sposób na okazywanie uczuć. – Spojrzał w niebo. – Isaacin Althord nienawidził zakochanych ludzi. Sam nigdy nie zaznał prawdziwej miłości, więc pisał w wierszach przede wszystkim o własnych rozczarowaniach.

– Chyba właśnie o to chodziło mojemu tacie. Czytanie o czyichś miłosnych zawodach, kiedy samemu było się tak silnie zakochanym, miało w sobie jakiś urok.

Wychylił się, aby na nią spojrzeć.

– To niesamowicie okrutna praktyka, Marisse Evenghard. Twój ojciec kpił sobie z tych, którym powiodło się w życiu gorzej od niego.

Zastanowiła się nad jego słowami.

– Racja, źle się wyraziłam. Nie chodziło mi o urok z czytania o czyjejś samotności. Raczej o to, że ktoś, kto jest zakochany, jest jednocześnie pełen nadziei. Skoro sam ma obok siebie bliską osobę, nic nie stoi na przeszkodzie, aby ktoś inny doświadczył podobnego szczęścia.

– Nie ma to najmniejszego sensu, ale jak uważasz.

Roześmiała się. W tym samym momencie wybrzmiał pierwszy, złowrogi grzmot, a Trufla rzuciła się przed siebie, jakby została rażona poprzedzającym go piorunem. Caladien, który wciąż zaciskał palce na wodzy, poczuł bolesne szarpnięcie. Zarzuciło nim do przodu, a że, z oczywistych względów, nie miał się czego chwycić, runął z konia, ciągnąc za sobą wymachującą rękami Marisse. W ostatnim przebłysku świadomości, wysunął stopy ze strzemion i obrócił dziewczynę w taki sposób, aby znalazła się nie pod, lecz nad jego lecącym ciałem.

Upadek, który okazał się gwałtowny i naprawdę nieprzyjemny, wycisnął z jego płuc całe powietrze. Miał ułamek sekundy na podjęcie decyzji o puszczeniu wodzy, a że już wcześniej zdążył je poluzować, to po prostu rozluźnił dłoń. Owładnięta paniką Trufla, rzuciła się przed siebie, jakby goniło ją stado wygłodniałych niedźwiedzi. Nie kłusowała na szczęście zbyt długo. Przyzwyczajona do ludzkiej i końskiej obecności, znieruchomiała na granicy widoczności.

– Jak świat światem – wydyszał.

Przez kilkanaście sekund dwoiło mu się w oczach. Marisse, która wylądowała na jego piersi, na przemian jęczała i klęła. Używane przez nią określenia sugerowały, że nie zrobiła sobie większej krzywdy. Lampa, która telepała się przy siodle Cienia, oświetlała tył jej opuszczonej głowy.

– Nic ci się nie stało? – chciała wiedzieć, unosząc się nad jego piersią. Zacisnął zęby, nie dając po sobie poznać, że najpewniej potłukła mu wszystkie żebra. Możliwe nawet, że któreś złamała, gdy nieświadomie, ale z impetem wbiła w jego pierś zgięty łokieć.

– Jeśli znowu wpadnę na genialny pomysł zabierania cię na wycieczkę, przypomnij mi, żebyśmy szli piechotą – wycedził przez zaciśnięte zęby. Ból stopniowo zanikał, wiedział, że żadne sińce nie zdążą rozlać się pod jego skórą. Mimo to jeszcze przez kilkanaście długich sekund czuł miejsca, w których mogłyby się pojawić. Nie tylko jego duma ucierpiała przy okazji tego nagłego upadku.

Miała racje, mówiąc, że człowiek nigdy nie przyzwyczaja się do bólu.

– Obróciłeś się – wyszeptała, przykładając rękę do jego barku. Skrzywił się. Oczywiście, że dotknęła go akurat w miejscu, które paliło żywym ogniem. – Własnym ciałem zamortyzowałeś nasz upadek.

– Zaraz zacznę tego żałować – parsknął, usiłując podnieść się z ziemi. Było to o tyle utrudnione, że Marisse wciąż siedziała okrakiem na jego nogach. – Nic mi nie jest, Marisse. Możesz już ze mnie zejść.

Zacisnęła wargę. Zrozumiał, że była naprawdę przejęta tym, co się stało. Z niepokojem wodziła wzrokiem po jego przybrudzonej kurtce i dłoniach, usiłując ocenić jego stan. On także się jej przyjrzał. Miała potargane włosy, które po uwolnieniu spod kaptura, momentalnie zaczęły się puszyć od gromadzącej się w powietrzu wilgoci. Jej płaszcz nie uległ zniszczeniu, alarmujące wydało mu się jednak, że przyciskała do piersi lewą dłoń.

– Zraniłaś się? – Podniósł się do pozycji siedzącej, czym sprawił, że zsunęła się nieco niżej. Syknąłby, gdyby nie widok spływającej po jej przegubie krwi. Momentalnie go ostudził. – Dlaczego pytasz, czy nic mi nie jest, skoro z naszej dwójki, to ty jesteś ranna!?

Pokręciła głową.

– To tylko draśnięcie. Chyba niechcący zahaczyłam ręką o strzemię.

– Gorzej niż z Fienem.

Nie zważając na jej bezsensowne protesty, sięgnął ku jej zwiniętej dłoni. Zrobił to bez zastanowienia, jak raz nie kalkulując w myślach, na ile może sobie pozwolić, aby gest nie został przez nią odebrany jako zbyt znaczący. Nie obchodziło go, czy uzna, że próbuje się z nią spoufalić. Całą uwagę skoncentrował na zdobiącej jej skórę, ciemnej krwi.

– Boli? – Obrócił dłoń wierzchem ku górze. Dzięki temu, że upadła na jego brzuch, a nie gołą ziemię, obyło się bez dodatkowych otarć.

Zaprzeczyła, pozwalając mu na dalsze oględziny. Miała rację, rana na nadgarstku okazała się zaledwie lekkim rozcięciem. Podejrzewał, że mimo wszystko już niebawem zakwitnie wokół niego soczysty siniak. Skóra była zaczerwieniona i wyraźnie opuchnięta.

Ostrożnie przesunął palce po podrażnionej dłoni. Ten powolny zabieg kosztował go nawrót wielu skomplikowanych emocji. Czuł w przełyku smak niedawno wypitego miodu. Miał wrażenie, że jeśli zaraz nie zetrze krwi z przegubu tancerki, to zwymiotuje. Już i tak musiał sobie powtarzać, że Marisse nie odniosła żadnych śmiertelnych ran.

– Cal... Wszystko w porządku. – Nakryła zdrową dłonią jego drżące palce. – To powierzchowna rana. Szybko się zagoi.

Spojrzał na nią jak na kogoś niespełna rozumu. Ona także się w niego wpatrywała. Ich twarze dzieliła odległość nie większa niż długość kartki papieru.

– Cal – powtórzyła łagodnie. – Nie wiem, co się dzieje, ale daję słowo, że nic mi nie jest. Powinniśmy wracać do pałacu. Spadłeś z idącego konia, ktoś powinien cię obejrzeć.

Nie miał pojęcia, kiedy zacisnął szczękę. Nie zarejestrował też momentu, gdy pierwsze krople deszczu zaczęły moczyć mu włosy. Woda ściekała po ciemno-srebrzystych kosmykach, zlepiając je i dodatkowo obciążając. Niektóre krople spływały mu po karku i znikały za wymiętym kołnierzem. Te okazały się najgorsze.

Niezadowolony Cień zarżał. Spacerująca nieopodal Trufla z niepokojem to unosiła, to opuszczała łeb. W powietrzu unosił się zapach deszczu i mokrej sierści.

Książę przymknął powieki i z ciężkim westchnięciem, oparł czoło o pierś Marisse. Jej serce wciąż nie uspokoiło się po ich niefortunnym wypadku. Słyszał je bardzo wyraźnie nawet mimo wzbierającej ulewy. Domyślał się, że po części przyczyniła się do tego jego bliskość. Ona, a także trzęsąca się dłoń, którą ją objął. Musiał się upewnić, że jest cała i zdrowa. Za wszelką cenę.

– Pojedziesz dalej na Cieniu – oznajmił, czując, że zaczyna drżeć. Oderwał się od jej piersi i spojrzał na wciąż czekającego na nich konia. – Asta, Venah! Dierta!

Ogier posłusznie obrócił się w ich stronę, więc Caladien chwycił za podrygujące w powietrzu wodze. Zacisnął na nich palce, aby mieć się o co zaprzeć. Wstając, pociągnął za sobą Marisse. W pierwszej sekundzie był zdziwiony, że waży tak dużo, dopiero w kolejnej oprzytomniał, pojmując, że winę za te dodatkowe kilogramy ponosił przemoczony płaszcz. Materiał lepił się do ciała tancerki niczym druga skóra.

– Jestem ci winien kubek ciepłej herbaty, Marisse Evenghard – rzucił, podsumowując w myślach jej stan. Przemoczona, zmarznięta, z poranioną ręką... – Albo może od razu cały dzbanek.

* * *

Marisse miała dość rewelacji jak na jeden dzień. Wieczór... W każdym razie jak na czas spędzony z księciem.

Po tym, jak wrócili do pałacu (Caladien dosiadł Trufli, dzięki czemu jakimś cudem udało się nad nią zapanować), pierwszą rzeczą, którą zrobili, było udanie się do kuchni. Ponieważ dochodziła pierwsza w nocy, pomieszczenia gospodarcze świeciły pustkami. Książę skorzystał z okazji, aby osobiście zagotować dla nich wodę na herbatę. W międzyczasie poprosił napotkanego na korytarzu służącego, aby przyniesiono im ciepłe koce. Marisse już zaczynała kichać z zimna. Miała szczerą nadzieję, że jeśli już przyjdzie jej chorować, to na łagodne przeziębienie, a nie zapalenie płuc. Oboje przemarzli, aczkolwiek to jej przypadło w udziale narzekanie na zbyt gwałtownie zmieniającą się pogodę. Calden, jako sprawca całego zamieszania, miał dość przyzwoitości, aby powstrzymać się przed komentarzami.

Po zrzuceniu przemoczonego płaszcza i opatuleniu się w miękki koc, Marisse poczuła się znacznie lepiej. Suknia wciąż nieprzyjemnie się do niej lepiła, ale ciepło bijące zarówno z kominka, jak i dwóch parujących kubków z wrzącą wodą, sprawiały, że była w stanie zapomnieć o dyskomforcie. Obecnie rozkoszowała się zapachem aromatycznej herbaty. Poza nim była w stanie myśleć wyłącznie o dwóch rzeczach: gorącej kąpieli i puchatej pościeli, w której planowała zakopać się zaraz po minimum godzinnej wizycie w łazience.

Spędzili w kuchni jakieś dwadzieścia minut. Korzystając z okazji, zapytała księcia o wyprawę do karczmy. Zagadka, dlaczego wolał słuchać opowieści bajarza, niż w cieple pałacowych ścian samemu streścić historię Koniczyny, wciąż nie dawała jej spokoju. Hołdował logicznemu rozumowaniu, nie wierzyła, że podjął tę decyzję kierowany czystą spontanicznością.

Nie wydawał się zaskoczony jej pytaniem.

– Mówiłaś, że marzy ci się podróżowanie – odparł i spokojnie upił łyk herbaty. Westchnął z zadowoleniem, gdy rozgrzewający napar otulił jego wyziębiony przełyk. – Żegluga to nie fanaberia, ale odpowiedzialne zajęcie na długie lata, jeśli nie dekady. Przeszło mi przez myśl, że zanim wsiądziesz na statek i znikniesz za horyzontem bezkresnych wód, powinnaś poznać dryfujące na nich lądy.

Zmarszczyła brwi. W jego głosie nie wyczuła drwiny, ale i tak pozostała czujna.

– Mówisz tak, bo bawią cię moje marzenia? A może sądzisz, że bardziej nadaję się na panią domu, niż podróżniczkę?

Zakrztusił się herbatą.

– O nie, Marisse Evenghard. Kogo jak kogo, ale akurat ciebie w życiu nie obsadziłbym w roli pełnoprawnej gospodyni. – Odstawił kubek na stół. – Zważywszy na to, jak poradziłaś sobie z tamtym pijaczyną spod Gniazda... obawiam się, że twój partner nie miałby łatwego życia.

Uśmiechnęła się. Przynajmniej w tej kwestii nie było już między nimi żadnych niedomówień.

– No więc...?

– Mówiłem poważnie. – Poprawił kosmyk, który przesunął się na oko i zahaczał o rzęsy. – Jestem zbyt mokry, obolały i zmęczony, aby zaczynać z tobą kolejną płomienną dyskusję na temat szalonych planów na przyszłość. Bez względu na to, czy uda ci się je wykonać, uważam, że masz do nich pełne prawo.

Przyjrzała mu się uważnie. Wydawał się... szczery. No i jeszcze przystojniejszy niż zwykle, jeśli ktoś chciałby ją o to pytać. Stopniowo jego włosy odzyskiwały utraconą z powodu deszczu objętość. Niektóre kosmyki sterczały na boki, inne opadały na rozluźnione czoło. Kiedy znaleźli się w kuchni, zdjął z siebie przemoczoną kurtkę, pod którą skrywał jedynie cienką, białą koszulę. Marisse złapała się na tym, że od razu zaczęła szukać na materiale srebrnego obszycia. Zrezygnowała, gdy jej wzrok padł na wypukłości wyłaniających się spod spodu mięśni.

– W dużych i przełomowych marzeniach nie ma nic złego, Marisse – oznajmił, ciaśniej okręcając się kocem. – Jest z nimi tylko jeden problem: czasami ich spełnienie trwa bardzo długo. Ludzie doskonale o tym wiedzą, zapominają jednak, że czekając na wielkie cuda, wciąż mogą doświadczać o wiele mniejszych, ale równie znaczących przyjemności. Doświadczać świata takim jakim jest, a nie takim, jakim chcieliby go widzieć.

Pociągnęła nosem. Jeszcze nie była w stanie zdecydować, czy ze wzruszenia czy nadciągającego kataru.

– Więc naprawdę wziąłeś mnie do karczmy tylko dlatego, że chciałeś mi pokazać część swojego kraju?

– Raczej ułamek naszej kultury – stwierdził. – W Breavien nie rozwija się ona co prawda tak prężnie jak w Villmar, ale też mamy się czym pochwalić. Nawet jeśli nie uświadczysz u nas zbyt wielu tancerzy ani śpiewaków, wystarczy, że zajrzysz do pierwszej lepszej gospody czy teatru, a spotkasz w nich mnóstwo zdolnych aktorów. Poeci też się zdarzają. Breavieńczycy uwielbiają opowieści.

– Jakim cudem? Przecież w baśniach i legendach często występują magiczne elementy. Czy tego typu historie nie powinny być u was zakazane?

– Są. – Wzruszył ramionami. – Pewnie właśnie dlatego zbierają największą publikę. Oficjalnie jesteśmy przeciwko talentom. Prywatnie... no cóż, niech każdy wierzy, w co chce. Byle nikomu nie przyszło do głowy wszczynać z tego powodu żadnej rebelii.

Nie mogła powstrzymać uśmiechu.

– Wiesz, że jesteście z Fienem niesamowicie podobni? – Spojrzała na swoje odbicie w tafli herbaty. – On też chciał mi pokazać swój kraj. Uznał, że większe marzenia mogą poczekać, bo w życiu liczą się przede wszystkim codzienne, dużo mniejsze osiągnięcia. Jak chociażby test tutejszych drożdżówek.

Parsknął.

– Cały Fien. Założę się, że daje je do spróbowania każdej dziewczynie, którą sprowadza do Breavien. Wierzy, że jeśli w nich zasmakują, już nigdy nie będą chciały wyjechać.

– Więc moja teoria się sprawdziła. Większość kobiet nie zostaje w pałacu dla ciebie, tylko dla tutejszych wypieków.

Roześmiał się tak donośnie, że niemal na pewno postawił na nogi przynajmniej połowę pałacowej służby.

* * *

Po wypiciu herbaty i kolejnym upewnieniu się przez Caldena, że w jej ranę nie wda się zakażenie (przynajmniej trzy razy kazał jej dokładnie przemyć rękę), w końcu nadszedł czas pożegnania. Mimo bólu ręki i paru siniaków, których nabawiła się podczas upadku z konia, Marisse była bardzo zadowolona. Odniosła wrażenie, że ostatnie wydarzenia wpłynęły bardzo pozytywnie na jej skomplikowaną relację z księciem. Wciąż wspominała momenty minionego wieczoru. To, że zabrał ją do karczmy. To, że starał się ją ochronić przed napastliwym adoratorem. To, że byli w stanie rozmawiać z tak dużą swobodą...

Mimo wszystko najwięcej wracała myślami do tych kilku minut, podczas których, trzymał ją na swoich kolanach. Choć bardzo chciała, nie mogła wyrzucić z pamięci ani swoich płomiennych emocji, ani wyrazu twarzy, którym ją wtedy obdarzył. Calden miał minę zagubionego, nieradzącego sobie z emocjami chłopca. Niewinnego dziecka, które drżało na samą myśl, że z jego powodu ktoś mógł zrobić sobie krzywdę.

Minę mężczyzny, który bał się bliskości, a jednak podświadomie bardzo jej potrzebował.

Calden nie opuścił jej myśli jeszcze przez parę kolejnych godzin. Myślała o nim podczas kąpieli, a potem, gdy już zakopała się pod kołdrą, także i w ciepłym, wygodnym łóżku. Książę Hallvord uczepił się jej na tyle mocno, że pojawił się nieproszony również w jej snach. Nieważne, ile razy budziła się w nocy, zdjęta nagłym, niedorzecznym przeczuciem, że znajduje się tuż obok. Znikał, kiedy w panice rozchylała powieki i wracał, jak tylko opuszczała je z powrotem. Nie zamierzał pozostać przy tym biernym obserwatorem.

– Na przodków – wyszeptała, gdy rano obudziły ją nie tyle wkradające się przez okno promienie słońca, czy donośne pukanie Lisah, lecz suchość w gardle i płonące policzki. Nie była w stanie powiedzieć, co robiła z Caldenem w swoich snach, ale stwardniałe piersi sugerowały, że następca tronu nie ograniczał się wyłącznie do posyłania jej miłych uśmiechów. – Mar, co ty robisz...?

Przyłożyła dłonie do rozgrzanej twarzy i przez dobrych kilka minut usiłowała się uspokoić. Sen, a właściwie cała seria snów okazała się przyjemna, lecz pozostawiła w niej sporą dozę wątpliwości. Pamiętała, że w każdym z nich wyimaginowany Calden wpatrywał się w nią błyszczącymi w ciemności oczami. Nie czarnymi, jak dotychczas, lecz w pełni zalanymi srebrem. O barwie bliźniaczo podobnej do tej, która wcześniej zdawała się zdobić jej dłonie.

Być może właśnie dlatego przez cały kolejny dzień wzdrygała się na widok każdego sztućca, kandelabru, klamki czy poręczy.

– W tym pałacu jest zdecydowanie za dużo srebra – wypaliła podczas obiadu. Choć naprawdę się starała, nie potrafiła skupić się na jedzeniu. Pieczony udziec z indyka pachniał naprawdę zachęcająco, ale ani aromatyczna marynata, ani złociste mięso nie były w stanie pobudzić jej apetytu.

– Stało się coś? – zapytała Aida, która przyglądała jej się od początku posiłku. Marisse słabo maskowała swoje uczucia. Nic zresztą dziwnego, skoro sama nie umiała ich pojąć. – Od rana jesteś jakaś taka... struta.

Odłożyła widelec na talerz.

– Wszystko w porządku. – Zdobyła się na fałszywy uśmiech. Po wieczorze spędzonym w towarzystwie księcia, czuła się jak zdrajczyni. Wciąż nie mogła się jednak zdecydować, komu sprawiła większy zawód: wspierającym rywalkom czy swoim dotychczasowym przekonaniom. – To pewnie przez tę pogodę.

Aida wydęła usta, ale po namyśle pokiwała głową. Deszcz, który zaczął padać poprzedniej nocy, wciąż nie ustał, co gorsza, nic nie wskazywało na to, aby w przeciągu kilku najbliższych godzin zamierzał stracić na intensywności. Służba, strażnicy i stajenni zostali uziemieni w pałacowych murach. Nie tylko Marisse dopadł gorszy humor.

– Myślicie, że książę odwoła dzisiejsze plany? – zapytała Delphine, wpatrując się w talerz. – Wczoraj zaprosił mnie na spacer. Chciałam skorzystać z okazji i nazbierać do pałacu kilka bukietów świeżych kwiatów.

Wszystkie cztery (włącznie z Iarize, która również była obecna przy obiedzie) spojrzały na widniejące w wazonach kwiaty. Sprawiały wrażenie, jakby od dłuższego czasu nikt ich nie wymieniał. Liście więdły, a kolorowe płatki traciły na intensywności. Co jakiś czas których z nich opadał w ciszy na biały obrus. Jego ostatnie podrygi przypominały smętny taniec.

– Obawiam się, że spacer w taką pogodę raczej odpada. – Skrzywiła się Aida. – Książę raczej nie będzie chciał opuszczać pałacu. Jeszcze oboje złapiecie zapalenie płuc.

Marisse zakryła usta chusteczką. Nie była w nastroju, ale słowa dziewczyny, jakkolwiek nieświadomej, rozbawiły ją do tego stopnia, że jeszcze przez jakiś czas z trudem przychodziło jej maskowanie uśmiechu. Dopiero po posiłku przyszło jej na myśl, że sama też powinna wziąć pod uwagę samopoczucie księcia, a już w szczególności zainteresować się poniesionymi przez niego obrażeniami. Może i w kuchni Calden nie sprawiał wrażenia obitego, ale noc i nieprzyjemny, deszczowy poranek mogły skutecznie zweryfikować jego stan. Co jeśli jego odporność nie była tak solidna, jak jej własna i już niebawem miał się nabawić jakiejś nieprzyjemnej choroby?

Postanowiła przejść się po korytarzach i spróbować wybadać wśród służących, jak miewa się ich władca. Lisah nie miała na jego temat żadnych wieści, Fien z kolei gdzieś się zapodział. Jak na złość nie znalazła nikogo, kogo mogłaby poprosić o jakieś wiarygodne informacje, a samej nie wolno jej się było przecież zapuszczać do wschodniego skrzydła. Musiała liczyć na łut szczęścia.

Który jakimś cudem rzeczywiście jej się trafił, choć nie w takiej formie, jakiej oczekiwała. Zrządzenie losu sprawiło bowiem, że pragnąc dowiedzieć się czegoś o aktualnej kondycji księcia, przypadkowo rozwiała swoje wątpliwości na temat stanu Deilana, na którego natknęła się kilka minut po wyjściu z jadalni.

– Marisse – przywitał ją serdecznym, choć odrobinę zakłopotanym uśmiechem. Na widok jej miny, zaczął w zapamiętaniu drapać się po ramieniu. – Miałem nadzieję, że prędzej czy później gdzieś się na ciebie natknę. Chciałem ci jeszcze raz podziękować...

No i rzeczywiście podziękował. Przynajmniej tak jej się wydawało, bo kiedy zaczął mówić, Marisse nie była w stanie skupić się na wypowiadanych przez niego słowach. Skoncentrowała się raczej na tonie jego głosu, ledwie wyczuwalnym akcencie, który dryfował gdzieś na czubku języka i drażnił przełyk nadmiernie wyszukaną elegancją. Wcześniej, zaaferowana stanem chłopaka, nie zwróciła większej uwagi na to, w jaki sposób się wyrażał. Dopiero teraz, gdy trzymał się prosto i nie zawodził o umieraniu, miała czas, aby uważniej mu się przyjrzeć i przysłuchać. Wywnioskowała, że ma do czynienia z Northuanczykiem. Ewentualnie z kimś, kto przez pewien czas był przez nich wychowywany. W każdym razie na pewno z kimś z północnego-wschodu. Charakterystycznej dykcji mieszkańców Northuanu nie dało się tak łatwo podrobić. Kosztowali słowa niczym złociste ptysie lub cukrowe laseczki. Artykułowali każdą głoskę i podkreślali wagę dygocących w powietrzu sylab.

Deilan nie był w tym wypadku żadnym wyjątkiem. Marisse jeszcze nigdy nie otrzymała tak dystyngowanych podziękowań. Nie były może zbyt wylewne, bo jasnowłosy ograniczał się do powtarzania zawczasu przygotowanych formułek, ale na przodków, wypowiadał poszczególne wyrazy tak płynnie, że była w stanie zakochać się w samym ich brzmieniu.

– Deilan, wystarczy. – Po około dwóch minutach uznała, że skala jego wdzięczności przekroczyła próg jej faktycznych zasług i zawczasu powinna mu przerwać. – Naprawdę nie musisz mi za nic dziękować. Nie zrobiłam w twojej sprawie nic szczególnego.

Pokręcił głową. Choć podobnie jak ona, wydawał się zażenowany, dobre wychowanie zwyciężyło i zmusiło go do ponownego wyrażenia wdzięczności. Nadal zdradzał widoczne oznaki zmęczenia, ale po krótkich oględzinach doszła do wniosku, że poruszał się i mówił względnie normalnie. Uznała to za przejaw chwilowej poprawy. W przerwie od jego wywodów, zdołała się nawet wtrącić i zasugerować, aby zrobił sobie ciepły okład z rumianku.

– Na podkrążone oczy – wyjaśniła, gdy spojrzał na nią bez większego zrozumienia. – Wyglądasz, jakbyś wciąż pchał się jedną nogą do grobu.

Milczał przez chwilę, jakby przetwarzał jej słowa. Potem się zaśmiał.

– Uznam to za komplement. – Oparł dłoń na biodrze. – Pchać się to nie to samo, co już w nim być.

– Daję słowo, że jeśli jeszcze raz mnie tak wystraszysz, to osobiście cię do niego wepchnę. I to wyłącznie po to, żeby zabolało bardziej, jak będę cię z niego wyciągać za kudły.

Parsknął i mimowolnie uniósł rękę, aby wsunąć palce w związane w kucyk włosy. Jasne kosmyki wymykały się z luźnego, naprędce przygotowanego upięcia. Kilka najbardziej uciążliwych pasm związał w cieniutkie warkocze, przez które przewlekł następnie połyskujące koraliki imitujące perły. Ładnie komponowały się z wzorem na jego jedwabnej tunice. Barwny i bez wątpienia ręcznie malowany, przedstawiał coś, co mogło być tak wzburzonymi falami oceanu, jak zachmurzonym niebem zwiastującym nadchodzącą burzę.

– Dobrze jest mieć w pałacu taką sojuszniczkę – rzucił na odchodne, gdy oboje doszli do wniosku, że powinni się zbierać. Marisse, która nudziła się w pałacu, nie miała nic przeciwko dłuższej pogawędce, Deilan nie mógł jednak zaniedbywać swoich obowiązków. Ponoć już i tak zbyt często podpadał kucharzowi przez wzgląd na swój dyskusyjny stan zdrowie. – Liczę, że jeszcze kiedyś uda nam się porozmawiać. Najlepiej w jakichś... spokojnych okolicznościach.

– Może przy ciastkach i gorącej herbacie. – Uśmiechnęła się na myśl o wieczornej schadzce w kuchni. – Mógłbyś mi wtedy coś o sobie opowiedzieć.

Zamyślił się.

– Sugeruję w takim wypadku wspólny sparing – oznajmił niby od niechcenia, po czym zaczął się sugestywnie przeciągać. – Poznaliśmy się w dość niefortunnym momencie. Chciałbym ci pokazać, że wbrew pozorom nie jestem wyłącznie chuderlawym, wiecznie chorującym kuchcikiem.

– Sparing? – Uniosła brwi. – Masz na myśli walkę na miecze?

Roześmiał się.

– Aż tak to nie. – Obszedł ją dookoła, uważnie analizując jej sylwetkę. – W tej chwili dałbym ci co najwyżej patyk. Może i twoje ciało jest przyzwyczajone do treningów i nadmiernego wysiłku, ale ręce w żadnym wypadku nie są przystosowane do trzymania ciężkiego miecza. W ostateczności proponowałbym ci sztylety.

– Nie potrzebuję broni, żeby trzymać przeciwnika z daleka. Ani, żeby go pokonać.

– Nie wątpię. – Obdarzył ją tajemniczym uśmiechem. – Szkopuł w tym, że ja też nie. Właśnie dlatego może być ciekawie.

Skinął jej na pożegnanie głową, a następnie, jak gdyby nigdy nic, zostawił ją na korytarzu z wieloma niewypowiedzianymi pytaniami. Patrzyła za nim jeszcze przez jakiś czas, analizując w głowie to, co powiedział. Dopiero gdy zniknął jej z oczu, obróciła się i ruszyła we wcześniej obranym kierunku. Możliwe, że Deilan żartował lub chciał się przed nią popisać; robiło to przed nim wielu mężczyzn. Mimo wszystko pochlebiał jej sposób, w jaki się do niej odnosił. Choć wspomniał o jej wątłych ramionach i zasugerował, jakoby miała nie dać sobie rady z mieczem, potraktował ją jak równą sobie. Mało który mężczyzna zaproponowałby kobiecie wspólny trening, a co dopiero najprawdziwszy sparing.

Podążając korytarzami, zastanawiała się, czy książę także zechciałby się z nią zmierzyć w walce. Może dzięki temu odkryłaby w końcu, jakie dokładnie posiada talenty. W końcu jak dotąd zdradził się z nimi wyłącznie podczas prezentacji i zmieniając swój wygląd przed wejściem do karczmy. Bardzo pilnował się z ich publicznym wykorzystywaniem.

Liczyła, że uda jej się go o nie wypytać, gdy już go znajdzie. Jak się jednak miało wkrótce okazać, Caladien Hallvord był mistrzem w pielęgnowaniu swoich tajemnic. Po raz kolejny zniknął bowiem z pałacu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top