Rozdział 20
Gdy wchodzili do karczmy, Marisse wciąż czuła na sobie wzrok księcia. Choć starał się nie okazywać emocji, wyraźnie przejął się tym, że pod jego nieobecność, została zaczepiona przez napastliwego mężczyznę. Trzymał się bliżej niż zwykle, pilnując jednocześnie, aby nie zbliżył się nikt inny. Gdy z kolei kaptur zsunął się z jej włosów, zareagował, delikatnie nasuwając go z powrotem aż na jej czoło. Po raz kolejny przekroczył granicę, aby jej dotknąć. Nie bezpośrednio, ale jednak.
– Nie musisz być aż tak prewencyjny – rzuciła, gdy wybrał dla nich stolik wciśnięty w kąt. Zawiodła się, bo choć miała dobry wzrok, liczyła, że zajmą miejsca bliżej szerokiej sceny. Chciała widzieć wszystko. – Ty zmieniłeś wygląd, a ja i tak nie jestem z okolicy. Przecież nikt nas nie rozpozna.
– Nie chodzi o to, czy nas rozpozna, ale o to, aby nas nie zapamiętał. – Odsunął krzesło i kiwnął do niej zachęcająco głową. Usiadła, zawczasu podkładając pod siedzenie miękki materiał płaszcza. – Zależy mi na dyskrecji.
– Protokół zabrania ci pojawiać się w przydrożnych spelunach?
– Poniekąd, aczkolwiek nie w tym rzecz. Moja ostrożność wynika z konieczności zapewnienia ci bezpieczeństwa. Prowadzasz się w towarzystwie szlachetnie urodzonego człowieka. Ktoś może wysnuć – zastanowił się nad doborem odpowiednich słów – błędne wnioski.
Wzdrygnęła się. Usiedli z dala od kominka, co z jednej strony miało swoje zalety – nie musieli zmagać się z trzaskiem drewnianych bali – a z drugiej wady – nie docierało do nich przyjemne ciepło. Brak bliskiego towarzystwa ognia nie doskwierał im jednak aż tak bardzo, zważywszy na obszytą kurtkę księcia i płaszcz Marisse. Dość szybko odkryła ponadto, że jest się nim w stanie opatulić niczym rozłożystym pledem.
– Ludzie zakładają, że jestem twoją nałożnicą?
– Raczej kuszącym argumentem przemawiającym za zorganizowaniem porwania i szantażu. – Skinął na przechadzającego się między stołami, młodego chłopaka. Młodzieniec zauważył jego gest, bo podobnym ruchem głowy, zakomunikował, że niedługo do nich podejdzie. – W Breavien często porywa się ludzi dla okupu. Zwłaszcza kobiety i dzieci. Zaraz po haraczach i włamaniach, to najlepsze, bo najbardziej dochodowe źródło utrzymania.
Marisse wzdrygnęła się na myśl o tych wszystkich bestialskich praktykach. Sama była się w stanie obronić dzięki zimnej krwi i niezwykłym zdolnościom. Nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, co musiały przeżywać tutejsze dziewczęta. Bezbronne kobiety, które na co dzień zmagały się z niewybrednymi komentarzami i niepożądanym dotykiem.
Książę podchwycił jej niewyraźny wyraz twarzy.
– Zdaję sobie sprawę, że to, o czym mówię, nie świadczy najlepiej o moim kraju. – Opadły mu brwi. – Daję jednak słowo, że w moim pałacu nic ci nie grozi.
– Czyżby?
– Uważasz, że dlaczego mimo talentów, mam w pałacu tylu strażników?
– Dla podkreślenia statusu?
Nie rozbawiła go.
– Na wypadek, gdybym okolicznym mieszkańcom przyszło na myśl, złożyć mi niezapowiedzianą wizytę. – Powiódł spojrzeniem po sąsiednich stołach. Dotychczas nikt się nimi nie zainteresował, co jednak wcale go nie uspokajało. – Ludzie potrafią być okrutni. Zwłaszcza ci, którzy mają w tym jakiś interes.
– To dość oczywiste stwierdzenie.
– Więc tym bardziej warto się go trzymać.
Przerwali rozmowę, gdy podszedł do nich chłopiec z pytaniem, co chcieliby zamówić. Calden poprosił o kubek najlepszego, pitnego miodu, dla Marisse, która nie chciała odurzać się alkoholami, wziął zaś kilka drożdżowych bułek i półmisek regionalnych owoców. Wszystko okazało się naprawdę pyszne, co wpłynęło na ich dotychczasowe nastroje. W o wiele lepszych humorach oczekiwali na rozpoczęcie występów. A, jak się okazało, faktycznie było na co czekać, bo właściciele karczmy pokusili się o dekoracje w postaci porozwieszanych gdzieniegdzie, barwnych witraży. Krystaliczne struktury odbijały blask płonących świec, zapewniając gościom niezapomniany widok. Niektóre kobiety unosiły dłonie, aby z zachwytem przyglądać się tańczącemu na nich światłu, inne chichotały, widząc, jak ich partnerzy toną w morzu barwnych wzorach. Nawet Marisse musiała się uśmiechnąć, gdy prawy policzek Caldena pokrył się ciepłym, świetlistym fioletem. A potem różem. A jeszcze później pomarańczą.
Tak skupiła się na tym obrazie, że nie zauważyła, kiedy na scenę wyszli pierwsi muzycy. Dopiero w momencie, w którym smyczek musnął struny skrzypiec i popłynęła muzyka, dziewczyna zdołała oderwać wzrok od swojego towarzysza i skoncentrować się na nowych doznaniach słuchowych. W Villmar muzyka była ściśle związana z talentami, w Breavien koncentrowała się wokół ludzi i latami szlifowanych przez nich umiejętności. Była głośna, energiczna i pozbawiona jakichkolwiek zahamowań. Marisse momentalnie się w niej zakochała.
Potem nadszedł czas na główną część pokazów, tę, na której najbardziej zależało księciu.
– Słyszałaś kiedyś historię powstania Koniczyny? – Podniósł głos, usiłując przekrzyczeć muzykę. Odwróciła się i o mało sama nie krzyknęła, gdyż jego twarz znajdowała się porażająco blisko. Widać nachylił się, aby mogła go lepiej usłyszeć. – Opowiadają wam ją w szkołach?
Pokręciła głową, dziękując w duchu, że książę dorobił się nowej „twarzy", którą o wiele trudniej było jej połączyć ze znajomym głosem i konkretnym charakterem. Chyba wyłącznie dzięki temu udało jej się nie zarumienić w reakcji na tę nieplanowaną bliskość.
Odchrząknęła.
– W Villmar przykłada się dużą wagę do tego, co jest, nie do tego, co było – oznajmiła, starając się nie dać po sobie poznać, jak duże zrobił na niej wrażenie. Musiała się opanować. Za wszelką cenę. – Znam parę legend, aczkolwiek nie ze szkoły, tylko od ojca. Nie przypominam sobie zresztą, żeby kiedykolwiek wspominał o powstaniu naszego kontynentu.
– Nic dziwnego, skoro całe życie interesował się tym, co znajdowało się wokół stałego lądu, a nie na nim – skonstatował, pociągając spory łyk miodu. – Wychodzi na to, że dziś usłyszysz ją po raz pierwszy.
Nie zdążyła zapytać, co dokładnie miał na myśli, bo w tym samym momencie przerwano grę na instrumentach. Na scenę, która nagle opustoszała, wszedł niski, korpulentny jegomość o równo przystrzyżonej brodzie i życzliwym spojrzeniu.
– Czy to...? – Marisse zamrugała. Mężczyzna był odziany w długą, brązową pelerynę, na którą miał zarzuconą o wiele krótszą, dwustronną pelerynkę w zielonym odcieniu. Gdy się poruszył, dojrzała ukryte pod nimi dublet i charakterystyczne nogawice. Wydała z siebie stłumiony okrzyk zachwytu. – Breavieński bajarz! W tej karczmie bawi się ludzi opowiadaniem historii!
Podniosła głos, co kilka najbliżej siedzących osób, skwitowało oburzonymi prychnięciami. Książę przyłożył palec do ust.
– Owszem. Powstrzymaj jednak, z łaski swojej, nadchodzący wybuch radości – parsknął, dostrzegając jej nagłe ożywienie. – Ten człowiek jeszcze nawet nie otworzył ust. Daj mu się wykazać, zanim zaczniesz go oklaskiwać.
Skinęła głową, choć oboje wiedzieli, że z trudem przyjdzie jej wyciszenie emocji. Nie odrywała wzroku od sceny, na której bajarz ustalał z muzykami ostatnie szczegóły występu. Na Caldenie jego obecność nie robiła wrażenia, dla niej, wręcz przeciwnie, stała się powodem do zachwytu. Nigdy wcześniej nie trafiła do miejsca, w którym hołdowano słowu mówionemu. Było w tym coś niesamowicie osobliwego. Zupełnie jakby obserwowała przechadzającą się po scenie Aidę, tyle że w o wiele niższej i solidniej wykarmionej wersji.
Mężczyzna chyba wyczuł zmianę atmosfery, bo wyszczerzył zęby do czekającego na jego opowieść tłumu gości. Poprawił obszytą futrem czapkę i zrobił krok do przodu.
– Witajcie w naszym gnieździe – przywitał się z ludźmi, którzy odpowiedzieli mu zadowolonymi pomrukami. – Czy jesteście gotowi, wysłuchać opowieści z zamierzchłych czasów? A może nie w głowie wam bajdy starego gawędziarza, bo wolicie zająć myśli surową rzepą i korzennym piwem?
Rozległy się szmery i rozbawione chichoty. Ktoś doszedł do głośnej konkluzji, jakoby zamiast piwa, wolałby sączyć gorzałkę. Najlepiej w towarzystwie jakiejś pięknej damy. W zastępstwie wspomnianej rzepy, ma się rozumieć.
– Obawiam się, że nie mam żadnej z tych rzeczy. Na czele z piękną damą, bo te z reguły uciekają gdzie pieprz rośnie, jak tylko otwieram usta. Wciąż nie znam odpowiedzi na pytanie, czy to kwestia mojego oddechu, czy przerażenia natłokiem wygadywanych bzdur.
Po raz kolejny udało mu się rozbawić wszystkich w karczmie. No, prawie wszystkich, bo Calden ani myślał się śmiać. Słuchał mężczyzny z miną zawodowego gracza.
– Skoro już ustaliliśmy, że jesteście na mnie skazani – zaczął tamten – pozwólcie, że opowiem wam pewną historię. Starą jak świat. Być może niektórzy z was już ją znają, ale dotychczas brali ją za legendę. Być może inni traktowali ją na równi z baśnią: niewartą zapamiętania opowiastką przeznaczoną wyłącznie dla niesfornych, dziecięcych uszu. Być może... wszyscy mieli rację. Opowieść, którą chciałbym wam dziś streścić, to po części zajmująca legenda, a po części naiwna baśń. Jest to jednak opowieść, którą warto usłyszeć w życiu choć jeden, jedyny raz. Wyjątkowa historia, dzięki której narodziły się wszystkie późniejsze legendy, baśnie i podania. Dzięki której narodziło się nasze wspaniałe Kedveh...
Chór poszedł w ślad bajarza i zaczął nucić wypowiadane przez niego zdania. Marisse słyszała podążające za bajarzem zwroty, każde precyzyjnie wyartykułowane słowo. Wstrzymała oddech, gdy brzmienie poszczególnych dźwięków zaczęło rezonować w jej umyśle. Muzyka była cicha, stanowiła zaledwie dyskretny dodatek. Mimo to, dziewczyna nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że kryje się w niej jakaś potężna magia.
Za każdym razem, gdy głosy cichły i nabierały głębi, przechodziły ją dreszcze.
– Wiele lat temu, kraina Kedveh była uznawana za gwiazdę połyskującą na ciemnej mapie świata – zaintonował bajarz. – Pola mieniły się złotem, górskie szlaki przecinały srebrzyste strumienie, a drogi połyskiwały kamieni we wszystkich odcieniach miedzi. Kraj naszych przodków... nasz kraj, obfitował w najróżniejsze surowce. Nie brakowało żywności, kruszcu i ludzi. Nikt o nic nie walczył, wszystkim wydawało się, że życie jest kompletne.
Ludzie w karczmie milczeli, zasłuchani w opowieść. Kolorowe witraże leniwie obracały się na wietrze. Nawet Calden zdawał się zaangażowany w historię, choć swoim zwyczajem roztaczał wokół pobliskich stołów aurę zirytowania i wyraźnego zniecierpliwienia. Przynajmniej jego nowa twarz nie wzbudzała niczyich podejrzeń. Była wystarczająco przeciętna, aby mężczyźni go nie rozpoznawali, a kobiety ignorowały.
– Jak to w życiu często bywa, lata mijały i świat zaczęła dręczyć nieszczęśliwa choroba. Nie była to jednak choroba ludzkich ciał, lecz ich dusz, które w miarę upływającego czasu, stawały się coraz bardziej zepsute. Znaleźli się ci, którzy mieli więcej, niż trzeba, a także ci, którzy nie mieli nawet tyle, co powinien mieć każdy. Smutny i szary był okres, w którym ludzie w końcu przejrzeli na oczy i pojęli, że los nie dla każdego jest równie sprawiedliwy. Po raz pierwszy w całej historii Kedveh, dało się słyszeć słowa takie jak „uprzywilejowany", „samolubny" czy „chciwy". W tym bowiem czasie, w którym jedni umierali z głodu i tonęli w błocie, inni maczali palce w tłustej śmietanie i zażywali wielogodzinnych, gorących kąpieli, skrapiając ciało zapachowymi olejkami. Bogaci wprost śmiali się w twarz biednym. Spali pod jedwabiami, pozostawiając swym poddanym wyłącznie szorstkie koce, słomę, i wilgotną ziemię.
Calden zacisnął szczękę, co przykuło uwagę Marisse. Choć bajarz nie mówił ani o nim, ani o znanych mu krewnych, z pewnością uwierała go myśl, iż wspominał o jego dawnych przodkach. Ludziach, którzy z biegiem czasu utracili swoje nazwiska, a mimo to wciąż figurowali na pniu jego rozbudowanego drzewa genealogicznego.
– W samym sercu gwiazdy – wyszeptał nagle z nieukrywaną niechęcią.
– W samym sercu gwiazdy mieścił się piękny pałac – powiedział bajarz, czym na powrót przykuł uwagę tancerki. – Największy z największych, najwspanialszy ze wspaniałych. Mieszkało w nim rodzeństwo: potężny władca i urodziwa władczyni. Król i królowa, bo nie wiemy, jak faktycznie ich nazywano, uwielbiali świat, którym przyszło im władać. Kochali go niemal tak samo, jak nienawidzili ludzi, z którymi byli zmuszeni się nim dzielić.
– Zawsze opowiada tę historię w identyczny sposób – wyznał Calden, odchylając się w zamyśleniu na zydlu. Skrzyżował ręce na piersi. – Mógłbym ją recytować z pamięci.
– Pewnego dnia, do pałacowych wróg zapukał niespodziewany gość. – Ciągnął niestrudzenie korpulentny Breavienczyk. – Wychudła starucha odziana w łachmany i wisior z usychających liści, stanęła u drzwi, błagając, aby któreś z królewskich dziedziców udzieliło jej posłuchania. Spotkanie miało dotyczyć pobliskiej wsi, gdyż długotrwała susza i późniejsze słabe zbiory zapoczątkowały okres przemożnego głodu. Ludzie liczyli, że ich władcy wesprą ich w tym trudnym czasie. Ich kuchnie i spichlerze były wspaniale zaopatrzone, mieli na wyciągnięcie ręki ziaren, owoców, warzyw i najlepszej jakości mięs. Jadali wystawne posiłki na kryształowych talerzach, racząc się do nich winem lub ciepłym krowim mlekiem. Nie wiedzieli, jak to jest spędzać całe dnie z pustym żołądkiem. Obce były im głód i związane z nim choroby.
Marisse pomyślała o kwiatach, które Calden zlecał wysyłać do pobliskich kwiaciarni. Czy dodatkową żywność także rozdawał lub sprzedawał biedniejszym od siebie?
– Ostatecznie błagania staruchy dotarły do uszu samolubnego rodzeństwa. Brat wyszedł do niej z zapytaniem, co jest mu w stanie zaoferować za dodatkową żywność dla wsi. W odpowiedzi kobieta sięgnęła pod poły starego płaszcza. Wyciągnęła spod niego niewielką różę. Nie była ona jednak zwyczajna, gdyż zarówno jej łodyga, kolce, jak i płatki, były zatopione w srebrze.
Marisse wyprostowała się na siedzisku.
– Król przyjrzał się starszej kobiecie, nie kryjąc zdumienia. „Skąd masz ten kwiat, kobieto?!", ryknął, gdy minął pierwszy szok. „Ukradłaś go niepostrzeżenie z pałacowych ogrodów!? Przyznaj się, złodziejko!".
Marisse przełknęła ślinę. Poczuła się, jakby doświadczyła podwójnego deja vu. Po pierwsze dlatego, że podczas pierwszego spotkania z Caldenem, wtedy również w jej stronę został wysunięty podobny zarzut. Po drugie: przez wzgląd na wzmiankę o srebrnych kwiatach. Czy niegdyś, tysiące lat wstecz, królewskie ziemie dręczyła bliźniacza choroba? A może ktoś dowiedział się o różach rosnących w Astelskich ogrodach i właśnie stąd wzięła się część legendy?
Zrozumiała, czemu Calden zabrał ją do karczmy. Zastanawiający wydał jej się natomiast fakt, że znał opowieść bajarza, a mimo to zdecydował się wyjechać z Astel, aby mogła ją poznać. Wystarczyłoby przecież, aby sam ją streścił. Zaoszczędziliby mnóstwo czasu.
Dyskretnie przyjrzała się twarzy księcia. Przez myśl przeszła jej kuriozalna myśl, że zrobił to, pchany samolubnym pragnieniem wydostania się z pałacu. Kolejna, nosząca znamiona jeszcze bardziej niedorzecznej, wiązała się z nadzieją, że chciał skorzystać z nadarzającej się okazji, aby umożliwić jej styczność z Breavieńską kulturą.
Musiał wyczuć na sobie jej spojrzenie, bo odwrócił głowę. Nie zdążyła uciec wzrokiem, więc go podchwycił.
– Słuchaj opowieści – upomniał ją, wskazując scenę. W oczach tańczyły mu ciepłe ogniki. – We mnie możesz wpatrywać się w drodze powrotnej.
– Nie wpatrywałam się – wymamrotała, choć czerwień, która wykwitła na jej policzkach, zdradzała ewidentne kłamstwo. Otulając się ciaśniej płaszczem, na powrót utkwiła wzrok w bajarzu. Ten przerwał akurat swoją historię, aby dać pole do popisu akompaniującemu mu chórowi. Nastąpił przerywnik w postaci podniosłej, złowrogiej pieśni.
– Starucha zaprzeczyła, jakoby ukradła różę – kontynuował po zakończeniu jednej ze zwrotek. – Głucha na kolejne pytania władcy, po raz wtóry zwróciła się do niego z prośbą o pożywienie. Król, który nie przywykł zarówno do braku posłuchu, jak i samego nieposłuszeństwa, wpadł w prawdziwy szał. Po tym, jak zabrał kobiecie drogocenny kwiat, rozkazał uwięzić ją w najciemniejszym z pałacowych lochów. Miał nadzieję, że umrze w nim z wycieńczenia lub strachu przed jego potęgą. Zaślepiony wieloletnim okrucieństwem, zakładał, że starucha ugnie się pod jego rozkazem. Ona jednakowoż, usłyszawszy nałożony na siebie wyrok, zaczęła się jedynie donośnie śmiać. Nim zjawili się pierwsi straże, jej policzki zdążyły nabiec krwią, a oczy rozbłysnąć od łez. Ta szaleńcza wesołość zaniepokoiła nie tylko nadbiegających strażników, ale i samego władcę, nie przeraziła ich jednak tak, jak zrobiły to późniejsze słowa dziwnej kobiety. Gdy król nakazał jej milczeń, pomarszczone oblicze staruchy raptownie stężało. Z powagą godną umierającego i ważącego każdy wyraz człowieka, oznajmiła, że bliźniaczy król nie przetrwał ostatecznej próby. Jego serce pokryło się mrokiem. Czernią straszliwej nocy i bielą lodowatego śniegu. Rozżarzonym srebrem, które po wiek wieków miało się przelewać po jego gnijących, purpurowych żyłach.
Calden sięgnął po kubek i wypił zalegający na jego dnie miód. Oczy, dotychczas połyskujące na tle świateł z karczmy, teraz zasnuły się mgłą.
– Książę utracił szansę na odkupienie win z przeszłości – wyrecytował bajarz. Marisse poderwała głowę, miała wrażenie, że się przesłyszała. Czy mężczyzna powiedział „książę"? Nie, to niemożliwe, przecież władca z legendy był królem, musiała coś pomylić. – Jego dusza została przeklęta, starucha, która nawiedziła pałac, okazała się bowiem nie żebraczką, lecz potężną Utalentowaną. Nim skończyła przeklinać samolubnego i żądnego wygody króla, jej ciało zaczęło się zmieniać. Na oczach strażników przeobraziła się w piękną damę o białych włosach i przejrzystym, srebrnym spojrzeniu. Wyznała strwożonemu władcy, że ani on, ani jego próżna siostra nie przeszli przygotowanego przez nią wyzwania. Nie zasłużyli by władać królestwem, skoro nie szanowali żyjących w nim ludzi. Nie zasłużyli także na magię, którą Utalentowane, bo było ich dwie, pragnęły im ofiarować.
– Według legendy, to właśnie w róży miała zostać zapieczętowana moc, o jakiej nie śniło się żadnemu z władców – wyszeptał Calden. Miał tak nisko opuszczone brwi, że te rzucały wyraźne cienie na burzę gęstych rzęsy i niemalże czarne oczy. – Srebrną miał otrzymać król, bliźniaczą – złotą – królowa. Ona również poległa. Odmówiła Utalentowanej przyjęcia pod swój dach małego, rannego chłopca. Wypędziła go, krzycząc, że jej pałac nie jest miejscem dla wiejskiej zarazy.
Chór zawył przeraźliwie, przywodząc na myśl sforę wygłodniałych wilków. Marisse wzdrygnęła się, słysząc kolejne słowa ich pieśni. „Gorzki smak", „Kolce nabiegłe krwią", „Przeklęte dziedzictwo"... Miała wrażenie, że atmosfera na sali zgęstniała, choć inni zdawali się tego nie zauważać, dla niej stała się nagle łapczywa i dusząca. Podobne odczucia towarzyszyły jej w Astel, gdy przyłożywszy dłonie do zakażonej ziemi, otworzyła bramę dla czegoś, co natychmiast podjęło próbę wdarcia się pod jej skórę. Siły, która pożerała dziewczynę od środka, ale ta w żaden sposób nie mogła się jej przeciwstawić.
„Upadłe królestwo. Rozszarpany kontynent. Przekleństwo władców i piekło nieświadomego ludu. Wyspa, która rozdzieliłaby się na cztery, gdyby nie trzymające ją w swoich okowach Pogranicze".
Świat spętany kajdanami ze srebrnych cierni. Tajemnicza postać majacząca na tle bezbrzeżnej tragedii.
Marisse wydało się, że spada i zapada się wgłąb najczarniejszych myśli. Nie mogąc złapać tchu, zacisnęła palce na brzegu stołu. Z trudem uniosła wzrok na księcia, który sam z siebie zdążył wyczuć, że coś było mocno nie tak. Widząc diametralną zmianę w zachowaniu swojej towarzyszki, natychmiast się nad nią nachylił.
– Marisse? – Usiłował odczytać targające nią emocje.
„Ostre jak brzytwa, zakrzywione pazury. Chłód śniegu i żar przelanej krwi. Rozpaczliwe wspomnienie o srebrnych łzach".
– Muszę... wyjść – wydyszała, usiłując podnieść się z miejsca. Nie rozpoznawała swojego głosu, jedna z nóg ugięła się pod nią, jakby była ulepiona z gliny, druga całkowicie odmówiła jej posłuszeństwa i nie poruszyła się z miejsca.
– Kedveh, gwiazda połyskująca na ciemnej mapie świata, pękła z czterech stron. – Usłyszała gdzieś z oddali podniosły, mrożący krew w żyłach głos. Bajarz ciągnął swoją historię. – Ziemie naszego kraju zaczęły krwawić. „Norva Kedveh", zwane od tego czasu Koniczyną, pożarło swych pierwszych władców, aby pod czujnym okiem Utalentowanych, wydać na świat nowe, lepsze pokolenie.
– Cal... ja chyba... – urwała, opuszczając wzrok. Miała wrażenie, że jej dłonie pokrywają się srebrem. Gdy zamrugała, przewidzenie zniknęło. – ...potrzebuję powietrza.
Mężczyzna nie wahał się długo. Bez namysłu wsunął dłoń pod ramię omdlewającej Marisse i pomógł podnieść jej się z krzesła. Dziewczyna zareagowała na jego dotyk cichym, ale wyraźnie zbolałym jękiem. Dopiero wtedy, ku niezadowoleniu Caldena, ich obecność zaczęła przykuwać uwagę.
– Za dużo wrażeń – wycedził przez zaciśnięte zęby. Kaptur Marisse zsunął się nieznacznie z jej włosów, ujawniając gęste, rdzawobrązowe pukle. Machinalnym gestem nasunął go z powrotem. – Moja partnerka zbyt łatwo się ekscytuje.
Kilku mężczyzn pokiwało ze zrozumieniem głowami. Jeden z nich, w geście męskiej solidarności i niepomiernego współczucia dla posiadania tak nieogarniętej kobiety, rzucił w stronę księcia krótkie, ale donośne: „baby!".
– Oby była tego warta, młody – zarechotał inny, unosząc kufel jak do toastu. – Takie są najgorsze.
Marisse zacisnęła zęby.
– Niby jakie? – warknęła, ku ogólnemu rozbawieniu obserwujących scenę gości. Wyciągnęła się ku mężczyźnie, o mało nie wysuwając się przez to z objęć zbitego z tropu księcia.
– Ładne ale ciekawskie jak sam diabeł – parsknął tamten w odpowiedzi, co dziewczyna podsumowała wulgarnym pomrukiem. Potem z wyraźną ulgą osunęła się w ramiona Caldena.
* * *
– Co to było? – zapytał, gdy już opuścili przybytek. Ponieważ Marisse ledwie była w stanie iść, pozwolił, aby uwiesiła się na jego szyi. Był tym wszystkim wyraźnie zdenerwowany. – Marisse, co tam się stało?
Nie odpowiedziała. Walcząc z zaburzeniami równowagi, uparcie wpatrywała się w lewą dłoń. Srebro zniknęło, wciąż miała jednak wrażenie, że pełza po jej różowej skórze, chętne, aby rozlać się po jak największej powierzchni. Zasmakować drżących palców.
Stali pod przybytkiem, mając za towarzystwo jedynie pohukiwanie sów i cykanie zniecierpliwionych świerszczy. Ktoś z zewnątrz mógłby pomyśleć, że wyszli z karczmy, aby nacieszyć się prywatnością i swoim wzajemnym towarzystwem. W rzeczywistości ani jedno, ani drugie, nie było jednak w nastroju do romantycznych uniesień.
– Marisse – upomniał ją zniecierpliwiony książę. – Masz mi...
– Klątwa – wyszeptała, obracając rękę. Drugą usiłowania podciągnąć się na jego ramieniu. – To nie zaraza, tylko klątwa. Astel... ziemie Hallvordów... zostały przeklęte.
Zamarł.
– Co ty właśnie powiedziałaś?
– Srebrne róże, ciernie... – Uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Ich twarze znalazły się na tyle blisko, że mogła zobaczyć, jak drga mu szczęka. Jego oblicze wróciło do normalności w chwili, gdy przekroczyli próg karczmy. – Dlatego nie byłam w stanie nad nimi zapanować. Nie mają nic wspólnego z ziemią. Talent, który doprowadził do ich powstania... jest czymś więcej.
Zacisnął wargę.
– Caldenie, co stało się z dziewczynami, które próbowały ci pomóc? – zapytała, czując w piersi bolesny ucisk. Serce dudniło jej jak dzwon. – Z tymi, którym pokazałeś srebrne róże?
Obejmujące ją palce, zacisnęły się boleśnie na jej talii.
– Nie sprostały moim oczekiwaniom.
– Wiesz, że nie o to mi chodzi.
– Co nie zmienia...
– Przestań robić uniki i po prostu odpowiedz na pytanie! – podniosła głos. Miała wrażenie, że dostrzega teraz w jego rozszerzonych oczach coś więcej, niż brąz tęczówek. Srebrzyste cienie tańczyły na tle zaczerwienionych białek. Były tam od dawna, czaiły się w mroku tak samo, jak srebro, które znikało z jej dłoni. – Calden... te dziewczyny... gdy nie udało im się sprostać wyzwaniu... czy naprawdę odesłałeś je do domu?
Miała najgorsze przeczucia. Książę wspominał o dwóch utalentowanych pannach, jeśli doświadczyły tego co ona...
– Odesłałem – odparł, patrząc na czekające w oddali konie. Trufla piła wodę, Cień rozglądał się na boki, lustrując otoczenie czujnymi, czarnymi ślepiami. – A przynajmniej chciałem to zrobić.
– Zmieniłeś zdanie?
Pokręcił głową.
– Nim zdążyłem je odprawić, obie zachorowały – wyznał po chwili. – Doskonale ukrywały wszystkie dolegliwości i zmiany. Bały się, że zrezygnuję z ich pomocy, a bardzo zależało im na tym, aby się do mnie zbliżyć. Gdy się zorientowałem, było za późno. Nim posłałem po medyka, obie...
Urwał, po czym mocniej wbił palce w jej ciało. Zabolało.
– Pokryły się srebrem – domyśliła się, ignorując nieprzyjemny ucisk. Przed oczami stanął jej widok dogorywających pszczół. Ptaka o błyszczących skrzydłach, który wykonał tej nocy swój ostatni lot.
– W jednej kwestii nie kłamałem: żadna z nich nie straciła życia. – Poprowadził ją w kierunku koni. – Klątwa nie zdołała ich zabić, ale namieszała im w głowach. Zakładam, że miało to związek z ich talentami. Nawet jeśli nie udało im się pozbyć kwiatów, były w stanie oprzeć się ich niszczycielskiemu działaniu. Przynajmniej do pewnego stopnia.
Przełknęła ślinę.
– Wiedziałeś, że chodzi o coś więcej. – Rzuciła mu oskarżające spojrzenie. – Mimo to chciałeś spróbować po raz kolejny.
– Astel jest na skraju upadku – wycedził, rozdrażniony jej pretensjonalnym tonem. – Oczywiście, że chciałem spróbować. Nie zaryzykowałbym życia kolejnej osoby, ale wydawało mi się...
Nabrał haust powietrza, jakby ni z tego ni z owego zabrakło mu tchu. To wystarczyło, ale zmienił zdanie co do dzielenia się z nią kolejnymi informacjami, bo zamiast dokończyć rozpoczęte zdanie, pokręcił z frustracją głową.
– Nieważne – mruknął, podprowadzając ją do zaciekawionego Cienia. – Wsiadaj na konia. Wracamy do pałacu.
Marisse z trudem oparła się o siodło. Pachniało skórą, świeżą słomą i przepoconą, końską sierścią, wyjątkowo jednak powitała tę woń z nieskrywaną przyjemnością. Ciepło końskiego ciała natychmiast zaczęło grzać ją przyjemnie w bok. Dopiero wtedy poczuła, jak bardzo zmarła.
– Mam jechać na Cieniu? – zapytała, gładząc zwierzęcy bok. Koń chyba wyczuł, że już niebawem ruszą w dalszą drogę, bo strzygł uszami i wypuszczał nosem kłęby białej pary. Trufla zachowywała się nie lepiej. Gdy Calden sięgnął po wodze, od razu zaczęła przystawiać pysk do jego twarzy, domagając się pieszczot.
– Na razie postarasz się po prostu utrzymać w siodle. – Podszedł do tancerki i skinął głową na strzemię. – Dasz radę się podciągnąć?
Zacisnęła usta i bez słowa chwyciła za tylny łęk. Chyba tylko cudem udało jej się odbić na tyle mocno, aby przerzucić nogę nad zadem konia, a następnie opaść równo na zimne siodło.
– Dobrze. Teraz wysuń stopy ze strzemion i postaraj się przesunąć jak najbardziej do przodu – polecił Calden, przymierzając się do podobnego ruchu. Marisse uświadomiła sobie, co planował.
– Chyba nie chcesz...
– Nie będę się tobą opiekował, jeśli w drodze powrotnej spadniesz z konia – oznajmił poważnie. – Ledwie jesteś się w stanie utrzymać na własnych nogach, a co dopiero na zwierzęciu, które waży ponad pół tony.
Nim się spostrzegła, wszedł na Cienia i umościł się tuż przy jej plecach. Znieruchomiała, obezwładniona doświadczeniem tego rodzaju dotyku. Czuła wyraźny nacisk męskich ud i twardego torsu, jego ciało znalazło się na tyle blisko, że bez problemu byłaby w stanie wyczuć i policzyć jego napięte do granic możliwości mięśnie. Choć kryły się pod warstwą ubrań, żywiła niejasne przekonanie, że podałaby właściwą liczbę.
Był to całkiem nowy rodzaj bliskości, z jednej strony niepozorny i dyktowany potrzebą, z drugiej zaś wyjątkowo nieprzyzwoity, aby nie powiedzieć „niebezpieczny". Przynajmniej dla niej, bo książę nie omieszkał skwitować tej nowej, niewygodnej pozycji, wyraźnym grymasem. Gdy już udało mu się usadowić, zaczął szukać dłońmi skórzanych wodzy. Szybko mu je podała. Jeszcze tego brakowało, żeby w trakcie tych poszukiwań, zabłądził palcami na jej kolanach.
– Trzymasz się? – zapytał, oplatając ręce wokół jej talii. Skinęła głową, licząc, że jeśli przez jakiś czas się nie odezwie, to nie wyczuje jej narastającego zdenerwowania. Myśl, że lada chwila koń ruszy i wprawi ich ciała w rytmiczne drgania, napawała ją niepokojem. – Świetnie. Trufla nie ma jeźdźca, więc powrót trochę nam zajmie. Postaraj się siedzieć prosto.
Co jak co, ale akurat to była mu w stanie obiecać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top