Rozdział 2
W niewielkim pomieszczeniu, które umownie nazywano garderobą, panowało poruszenie.
– Widziałyście, jak na naszą Marisse patrzył Bellan? – zachichotała jedna z dziewczyn, rozplątując gruby warkocz. Miała na imię Sharla. – Założę się o trzy tuleny, że jutro przyleci do niej z pierścionkiem w zębach.
– Podbijam stawkę – wtrąciła się druga, zajęta rozpinaniem guzików białej koszuli. – Dam cztery tuleny, jeśli zjawi się jeszcze przed południem. Obserwowałam go podczas ostatnich występów. Od wielu tygodni nie opuścił żadnego z nich, przy czym za każdym razem starał się usiąść jak najbliżej sceny.
– To ja daję pięć, że Mar i tak go odrzuci – parsknęła trzecia, Viena, odwiązując i trzepiąc ubrudzony ciemnym sosem fartuch. Gdy już pozbyła się uczepionych go okruchów, wrzuciła go wraz z koszulą do drewnianego kosza. Przeciągnęła się, niezrażona tym, że przy okazji uniesienia rąk, napięły się jej odstające piersi. – Odmówiła trzem poprzednim, to i temu odmówi.
– Nie zakładam się! To jest akurat pewne! – oburzyła się Sharla.
– Bellan nie grzeszy urodą – przyznała w zamyśleniu druga. – Nie jest najbrzydszy, ale też nie dość przystojny, aby bez zastanowienia przyjąć oświadczyny.
Wszystkie obecne z garderobie dziewczyny (prócz jednej) zgodnie pokiwały głowami. Już dawno stworzyły listę swoich potencjalnych kandydatów do ożenku. Któraś z nich, w przypływie geniuszu, spisała wtedy wszystkie nazwiska na kartce, a następnie przywiesiła ją na lustrze pomarańczową wstążką. Wspólnie ustaliły, w jakich kategoriach powinien być oceniany godny ich ręki mężczyzna. Liczyły się wygląd, maniery, a także status społeczny. Nic więc dziwnego, że z czasem pretendentów, nawet jeśli oni sami pretendentami być nie zamierzali lub jeszcze nie wpadli na to, aby się nimi stać, zaczęło ubywać. Systematycznie kolejne imiona były wykreślane, a niektóre wręcz brutalnie zamazywane. Żadna kobieta nie chciałaby w końcu, aby jej przyszły mąż obłapywał ją po spódnicy, rzucał w jej kierunku sprośne teksty lub opowiadał kolegom, jakich to rzeczy nie wyrabiał z nią po zamknięciu karczmy.
– Na sali był jeszcze jeden godny zainteresowania młodzieniec – odezwała się niespodziewanie Blanche, córka karczmarza. Dziewczyny nie zauważyły, kiedy wślizgnęła się do garderoby. Nie było przy tym wiadomo, jak długo przysłuchiwała się rozmowie.
– Ten w kapturze i eleganckich butach – domyśliła się Sharla. Pomachała głową, pozwalając, aby jej pokręcone od warkocza włosy rozpłynęły się na ramionach. – Przysiadł się do stołu twojego ojca i został aż do północy.
– Też go widziałam – odezwała się Viena, przekładając leżące na szafce sukienki. Jej uwolnione z koszuli piersi podskakiwały przy każdym ruchu dłoni. – Ciemnowłosy, o ładnych rysach. Wypił kilka piw, ale do samego końca zachowywał się przyzwoicie.
– Wypytywał o Marisse. Rzucił ponadto aż pięć trahn za jej występ – wtrąciła Blanche, na co jedna z dziewczyn wyraźnie się skrzywiła. – Byłam w pobliżu i widziałam, że w jego dłoni błysnęło pięć, o ile nie sześć monet. Potwierdzisz to Catrees? To chyba ty obsługiwałaś wtedy tamten stolik.
Rudowłosa dziewczyna, do której zwróciła się ze znaczącym wyrazem twarzy, spłonęła rumieńcem wstydu. Chwilę stała w bezruchu, licząc, że towarzyszka straci zainteresowanie, nic jednak na to nie wskazywało.
– Catrees?
W końcu dziewczyna dała za wygraną i z wyraźnym zakłopotaniem wsunęła rękę do kieszeni fartuszka. Wyciągnęła z niej dwie z pięciu trahn, które wylądowały wcześniej w jej koszyku.
– Zamierzałam je oddać – powiedziała przyciszonym głosem. – Te tutaj jakoś tak same...
– Znalazły się w twoim fartuchu, tak? – Blanche podeszła i zabrała z jej dłoni brakujące monety. Catrees wzdrygnęła się, gdy poczuła na skórze jej palący dotyk. – Ciesz się, że to ja zwróciłam ci uwagę, a nie mój ojciec. Myślałaś, że skoro sporo wypił, nie zauważy brakujących pieniędzy?
– Nie, ja wcale... – urwała Catrees, zaciskając usta.
– Wiesz, że wszyscy chcemy ci pomóc – odezwała się łagodnym tonem Blanche. Po zastanowieniu, na powrót wsunęła w dłoń przygnębionej Catrees jedną z monet. – Nie powinnaś kraść. Zwłaszcza tam, gdzie ludziom naprawdę na tobie zależy.
Zapadła krępująca cisza. Wszyscy wiedzieli, że ze wszystkich dziewczyn pracujących w „Karczmie pod rubinem", to Catrees zmaga się z najgorszą sytuacją materialną. W domu na dziewczynę czekała aż piątka wygłodniałego rodzeństwa. Sama Catrees, mimo młodego wieku, także miała już półtora rocznego synka. Nikogo nie dziwił fakt, że jak tylko odstawiła chłopca od piersi, zaczęła szukać pracy.
Sharla odchrząknęła. Atmosfera zrobiła się dość napięta.
– Wracając – rzuciła, chcąc za wszelką cenę zmienić temat. – Nasz tajemniczy nieznajomy...
– Jeśli pojawi się znowu, być może będzie trzeba dopisać go do naszej listy – podchwyciła Verissa. – Był niezwykle zainteresowany naszą Mar. Założę się...
– Żadnego więcej zakładania – W garderobie rozbrzmiał nowy głos. – Nie przyjmę niczyich oświadczyn. Ani teraz, ani jutro, ani nawet za rok.
Wszystkie uczestniczki dyskusji utkwiły spojrzenia w stojącej w kącie postaci. Marisse Evenghard zsuwała akurat pończochę z nogi. Gdy już pozbyła się obu z nich, wstała ze stołka, przeszła boso przez garderobę i sięgnęła po leżącą na toaletce szczotkę. Zachowała przy tym stoicki wyraz twarzy. Już nie raz była świadkiem takich rozmów. Ta niczym nie różniła się od setek jej podobnych.
– Nie wyjdę za mąż choćby ziemia miała zatonąć w oceanie, a niebo rozłamać się na pół – oznajmiła, dostrzegając rozczarowanie na twarzach towarzyszek. – Mam już plany na przyszłość. Nie uwzględniają żadnego przekonanego o swojej wyższości mężczyzny.
– Jak to mówią, zakazany owoc kusi najbardziej. – Sharla mrugnęła porozumiewawczo do Vieny i Blanche. – Nic dziwnego, że wszyscy wypytują tylko o ciebie, skoro jako jedyna próbujesz każdemu umknąć.
Marisse zaśmiała sikę serdecznie. Wprawne ucho wyłapałoby, że nie była szczególnie zadowolona. Nie lubiła, gdy uwaga skupiała się na niej, jej ciele lub tym, jak to ciało postrzegali inni. Bo o tym, że nie chodziło o charakter, była przecież pewna. Niewielu miało okazję z nią rozmawiać. Goście karczmy widywali ją wyłącznie na scenie, w miasteczku unikała bycia zaczepianą.
– Ja tylko tańczę – powiedziała zgodnie z prawdą. – Dostaję pieniądze za pracę, nie za uwodzenie mężczyzn.
– Za to „jak" tańczysz – westchnęła Catrees. – Niejeden mąż pragnąłby takiej kobiety.
– Każda dziewczyna byłaby w stanie zatańczyć przed mężczyzną.
Viena prychnęła.
– Zatańczyć może i tak, ale nie w ten sposób. – Wsunęła przez głowę znalezioną sukienkę, po czym odwróciła się do Sharli, prosząc ją tym samym, aby zasznurowała znajdujące się na plecach wiązanie. – Na pewno nie w ten sposób.
– Nie na tym opiera się związek – broniła się dalej Marisse. – Sztuką jest zatrzymać mężczyznę słowami, a nie ładną buzią, czy magią na scenie. Zresztą, nie ma o czym mówić. Wasz tajemniczy wędrowiec z pewnością rano wyjedzie, a Bellan... zastanówcie się, jest zapewne w wieku pana Thalisa.
Zajęta wiązaniem sukienki Sharla, machnęła bagatelizująco ręką.
– Nie przeszkadzało mu to wziąć sobie wcześniej dwóch równie młodych jak ty żon. – Zacisnęła sznurki, aby złączyć je w estetycznej kokardzie. Viena, która pod wpływem nacisku poczuła wszystkie żebra, syknęła ostrzegawczo. – Jak na swój wiek dobrze się trzyma. Jest ponadto bogaty.
– Niech więc jedzie szukać żony do stolicy. Ja w żadnym wypadku nie planuję...
Wtem rozległo się pukanie do drzwi. Wszystkie dziewczyny, jak jeden mąż, zaczęły zakrywać piersi za materiałami dopiero co ściągniętych sukienek i spódnic. Nawet Viena, choć już ubrana, instynktownie uniosła dłonie.
– Moje panie – rozległ się przytłumiony głos Thalisa. Wszystkie jak jeden mąż zaczęły się rozluźniać. Właściciel karczmy zbyt wiele razy dostał po głowie twardym pantoflem, flakonem perfum czy szczotką, aby odważyć się choćby uchylić drzwi. – Gdy już się przebierzecie, poproście do mnie Marisse. Pewien... jegomość chciałby zamienić z nią kilka słów.
Marisse zbladła, na twarzach pozostałych dziewczyn pojawiły się z kolei szerokie, rozbawione uśmiechy.
– Widać Bellan nie zamierzał czekać nawet do rana – rzuciła dyskretnie jedna z nich. Marisse, która rzecz jasna to usłyszała, posłała jej mordercze spojrzenie.
– Vertha! – zaklęła po Villmarsku Blanche, która nie wiedzieć kiedy znalazła się pod drzwiami i wyglądała przez nie na korytarz. Wszystkie odwróciły się w jej stronę. – To nie Bellan.
* * *
Marisse nie była zachwycona perspektywą spotykania się z nieznajomym mężczyzną. Ponieważ jednak wszystkie dziewczyny nalegały, aby wyszła i chociaż z nim porozmawiała (nie miała też alternatywnej drogi ucieczki), ostatecznie zgodziła się na krótką rozmowę. „Zgodziła się" było zresztą zwrotem na wyrost, bo po długich namowach po prostu westchnęła i poddańczo skinęła głową. W przebłysku geniuszu uznała, że szybciej pozbędzie się tamtego, niż uniknie wzburzonej fali wścibskich koleżanek.
Przebrała się, zmyła makijaż i wyszła z garderoby, z ulgą pozostawiając za sobą zaciekawione spojrzenia. Korytarz, na którym się znalazła, był wyjątkowo obskurny. Nie poruszał się nim nikt, prócz kelnerek i samego Thalisa, więc ten ostatni nigdy nie odczuł potrzeby, aby kiedykolwiek go odnawiać. Żadna z pracownic także nigdy nie zasugerowała remontu. Wszystkie zdawały sobie sprawę, że niosłoby to za sobą spore koszta. Mając do wyboru ładniejsze przejście i dodatkowe trahny w kieszeni, oczywistym było, że żadna nie piśnie ani słówka na temat starego korytarza.
Ostatecznie tylna część karczmy prezentowała się nie tyle biednie, co wręcz odstręczająco. Drewno podłogowe niemiłosiernie skrzypiało, gdzieniegdzie pokrywała je ponadto ciemna, niezidentyfikowana maź. Zakurzone obrazy zasłaniające dziury w ścianach, przedstawiały starych, spasłych mężczyzn i powykrzywiane w najróżniejszych grymasach kobiety. Dogasające lampy mrugały, wdając ostatnie westchnienia. Było dość jasno, aby się nie przewrócić, a zarazem na tyle ciemno, aby przechadzający się korytarzem człowiek, odczuł na skórze nieprzyjemny chłód.
Nieprzyjemna atmosfera i odchodząca farba ze ścian, były Marisse na rękę. Korytarz nie prezentował się ani zachęcająco, ani tym bardziej romantycznie, co mogło odstraszyć potencjalnego adoratora. Oczywiście nie musiało, więc dziewczyna liczyła, że otoczenie zniechęci go przynajmniej do zbyt gwałtownych, płomiennych wyznań.
Na końcu korytarza czekał zadowolony Thalis. Tuż obok niego stał wspomniany już tajemniczy przybysz w kapturze. W przeciwieństwie do właściciela karczmy wydawał się zdenerwowany. Z jego zakrytej twarzy nie dało się zbyt wiele wyczytać, jego ruchy wskazywały jednak na niepewność.
– Marisse – zaczął Thalis, wskazując na towarzysza. – Wybacz, że przeszkodziliśmy ci w garderobie, ale jak mówiłem, temu mężczyźnie bardzo zależało, aby się z tobą spotkać.
Nie wątpiła w to. Każdemu mężczyźnie, który błagał o umówienie z nią spotkania, zależało na tym równie mocno. Całe szczęście niewielu osiągało sukces, bo Thalis zawczasu przepędzał większość zauroczonych nią kandydatów. Jak sam często powtarzał w takich sytuacjach: „nie po to zakładałem karczmę, żeby teraz zmieniać ją w burdel".
Być może właśnie to wzbudziło u niej odrobinę ciekawości. Ciekawości i niechęci, fakt, że Thalis wpuścił tego mężczyznę na zaplecze, mógł bowiem równie dobrze wynikać z ilości przelewającego się w jego żyłach alkoholu. Czasem wystarczyło po prostu wiedzieć, jak podejść pijanego karczmarza.
Zakapturzony mężczyzna wysunął się tymczasem nieznacznie do przodu.
– Witaj – przywitał się, elegancko się przed nią kłaniając. Dziewczyna zamrugała, zaskoczona tym jakże widowiskowym gestem. Zamrugała ponownie, gdy kulturalnie zsunął z głowy kaptur.
– Witaj – odpowiedziała, decydując się na lekkie skinienie głową.
Po tym przywitaniu zapadła niezręczna cisza. Thalis wycofał się pod ścianę, aby z możliwie daleka pełnić rolę męskiej przyzwoitki. Mężczyzna tymczasem z zaciekawieniem zaczął oglądać ciemne piegi Marisse, normalnie niewidoczne pod maską. Przyglądał się zresztą nie tylko im, bo sunął spojrzeniem po jej twarzy, analizując każdy najmniejszy szczegół. Zniknęło jego wcześniejsze zakłopotanie.
Była świadoma, że jest poddawana ocenie, więc nie pozostała dłużna i również przyjrzała się jego twarzy. Nie przepadała za brodą u mężczyzn, musiała jednak przyznać, że pasował mu kilkudniowy zarost. Uwydatniał jego miękkie rysy.
Oceniła jego wiek na nie mniej niż dwadzieścia, ale nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Był młody i zgodnie z tym, co mówiła Viena, naprawdę przyjemny dla oka. Spod burzy skołtunionych włosów w odcieniu jasnego, niemalże złotego brązu, wyłaniały się błękitne oczy, prosty nos i cienkie usta. Po jego ubraniach wywnioskowała, że przybył z daleka, po eleganckich butach i ich metalowych podeszwach zaś, że wcale nie był tym za kogo chciał, aby go brano. Wędrowcy nie nosili takiego obuwia, wybierali o wiele praktyczniejsze, a przede wszystkim wygodniejsze buty. Z reguły nie nosili też brzęczącej sakiewki ot tak przytroczonej do paska. Każdy wiedział, że majątek na widoku był straconym majątkiem. Skoro mężczyzna tak swobodnie obnosił się z pieniędzmi, musiał mieć ich dość, aby nie przejmować się potencjalną utracą dobytku. Równie dobrze mógł być jednak potężnym magiem. Tacy nie przejmowali się ani swoim bezpieczeństwem, ani tym bardziej bezpieczeństwem swojego dobytku.
Ojciec niegdyś nauczył ją, w jaki sposób demaskować oszustów, tych, którzy nosili się ponad stan lub przeciwnie, robili wszystko, aby nie odkryto ich bogactwa. Ten tutaj wydawał się dziwnym połączeniem obu tych grup.
Zmarszczyła brwi. Nie potrafiła wyczuć jego prawdziwych intencji, ani statusu. O czym chciał z nią rozmawiać? Kim był? Dlaczego się nią zainteresował i zapłacił za występ więcej niż inni?
Znała takich jak on, ojciec ostrzegał ją przed podobnymi ludźmi. Jeśli z mężczyzny nie dało się czytać jak z otwartej księgi, a zachowywał się tak, jakby było wręcz odwrotnie, oznaczało to, że ma wiele do ukrycia. Ktoś taki mógł, a raczej na pewno był niebezpieczny.
Nagle jego wzrok zaczął ją palić. Wzdrygnęła się, aż nazbyt świadoma świdrującego ją wzdłuż i wszerz spojrzenia. Miała wrażenie, że stoi przed nim naga, obnażając wszystkie swoje sekrety i cielesne mankamenty.
Przełknęła ślinę.
– Nie wiem, z czym do mnie przychodzisz, ale nie jestem zainteresowana – odezwała się w końcu, decydując się zrobić pierwszy krok. Thalis, który był już przy wielu takich rozmowach, wciągnął ze świstem powietrze. Z reguły nie zaczynała tak bezpośrednio.
– Jeszcze nawet nie zacząłem...
– Miałam styczność z wieloma mężczyznami – przerwała mu, świadoma, jak dwuznacznie musiało zabrzmieć w jej ustach tego typu wyznanie. – Wierz mi, domyślam się, co jest celem tej rozmowy.
– Co, jeśli jesteś w błędzie? – zapytał w odpowiedzi tamten. – Może zacznę od przedstawienia się? Mam na imię Fien. Fien Kalavash. Uważam, że moja propozycja może wzbudzić twoją ciekawość.
Fien Kalavash... Nic jej to nie mówiło. Nie chciała zresztą znać ani jego imienia, ani tym bardziej nazwiska. Nie chciała mieć z tym człowiekiem nic wspólnego.
Magia, która dotąd pozostawała uśpiona, zaczęła się budzić i nieprzyjemnie rezonować. Zacisnęła palce u stóp, usiłując zachować spokój i przekonać samą siebie, że mężczyzna, ten cały Fien, to po prostu kolejny adorator. Nic nie mogła jednak poradzić na kotłujące się pod jej skórą ciepło. Czuła przeskakujące między palcami iskierki, drobne krople wody spływające po karku.
Tamten wpatrywał się w nią wyczekująco.
– Miło mi cię poznać, Fien – mruknęła, rozluźniając palce. Nie przedstawiła się jego przykładem. Siedział z Thalisem przez cały wieczór, z pewnością zdążył poznać jej nazwisko. – Musisz być bardzo pewny siebie, skoro uważasz, że twoje słowa będą różniły się od słów innych.
– Po prostu wysłuchaj tego, co mam ci do powiedzenia, dobrze? Niczego więcej nie oczekuję.
Niechętnie pokiwała głową. Nieważne, na czym miałaby polegać owa „propozycja", wystarczyło ją po prostu odrzucić.
Fien wiedział jednak, że to planuje, bo zaczął od słów, których w ogóle nie spodziewała się usłyszeć.
– Chcesz się dostać do Akademii.
Magia kołysząca się sennie w jej ciele, momentalnie zakotłowała się niczym ciśnięta o skały, morska piana. Sam fakt, że wspomniał o Akademii, miejscu, do którego usiłowała wyciągnąć dłonie, a które wciąż było poza jej zasięgiem...
Jeśli mężczyzna nie zyskał zawczasu jej uwagi, to teraz z pewnością się to zmieniło.
Tyle że nie mógł wiedzieć. Nic miał pojęcia o jej marzeniach, nie znał jej. Nie wywnioskowałby przecież, że pragnie iść do „tej konkretnej" Akademii, wyłącznie po sposobie jej wypowiadania się, czy po tym, jak stawiała kroki, idąc korytarzem.
– Karczmarz ci powiedział – odgadła, przenosząc pełen wyrzutów wzrok na Thalisa. Starszy mężczyzna poczerwieniał z zakłopotania. Szybko odwrócił głowę i wbił wzrok w ścianę, udając, że niesamowicie zainteresował go płat odłażącej farby.
Niezrażony Fien potwierdził skinieniem głowy pytanie, którego wcale nie zadała.
– Możemy sobie pomóc, Marisse.
Opadły jej brwi. Pomóc? O ile nowo poznany mężczyzna nie chciał dać jej tysiąca trahn, aby sfinansować nawet nie tyle jej studia, co zaledwie pierwszy semestr nauki w Akademii, to nie mieli o czym rozmawiać. Tylko marnował jej czas. Ponadto obrażał, wspominając o wieloletnim marzeniu.
Istniało co prawda jedno, ale wyjątkowo nieprawdopodobne rozwiązanie. Mężczyzna mógł być magiem, który poszukiwał uczniów do którejś z Akademii. Marisse słyszała o takich przypadkach (wiedziała zresztą o wszystkim, co tyczyło się Akademii w promieniu najbliższych stu pięćdziesięciu mil). Wykładowcy podróżowali i werbowali studentów do szkół. Ogłaszali nadchodzące nabory w mniejszych miastach, licząc, że skuszą nigdy nie ujawniających się magów do przystąpienia do egzaminów.
Ciernie, które oplatały jej serce, zacisnęły się ostrzegawczo. Nawet jeśli mężczyzna przybywał z Akademii, nie powinno jej to interesować. Chciała się dostać do konkretnej szkoły. W Akademii Złota i Srebra nikomu nie przeszłoby choćby przez myśl, aby wysyłać nauczycieli do miast i miasteczek w poszukiwaniu przyszłych studentów. Co roku kandydatów było setki, jak nie tysiące. Na jednego szczęśliwca przypadało co najmniej pięćdziesięciu rozczarowanych przegranych.
– Jak już mówiłem, mam propozycję – kontynuował Fien. – Jeśli przystaniesz na moje warunki, jestem gotowy zostać twoim sponsorem. Sfinansuje twój pobyt w szkole, o ile...
– Nie ma mowy – przerwała mu od razu. – To szlachetne z pana... z twojej strony, ale zamierzam sama zarobić na edukację. Uczciwie i bez – zawahała się, nie wiedząc, jak określić to, co właśnie jej proponował – polegania na mężczyznach.
Choć od jego słów zakręciło jej się w głowie, a wrota Akademii stały się jakby bliższe i niemal zaczęły się przed nią otwierać, aż za dobrze zdawała sobie sprawę, co kryło się pod określeniem „sponsor".
To nigdy nie była darowizna.
Fien chyba także pojął, jaka oferta kryła się z reguły za tego typu słowami, bo pobladł, aby po sekundzie spłonąć rumieńcem.
– Nie! – krzyknął tak głośno, że Marisse aż odskoczyła. Thalis, który faktycznie zainteresował się odpadającą farbą, a co za tym idzie, wyłączył się na chwile z rozmowy, wyprostował się jak rażony piorunem. Fien musiał unieść dłonie, aby pokazać, że nie zrobił niczego niewłaściwego. – Nie to miałem na myśli! Przepraszam. Nie zamierzałem zasugerować, że musiałabyś...
Przełknął ślinę. Marisse, która spodziewała się po nim raczej oburzenia, aniżeli skruchy, była równie zdziwiona, co Thalis zdezorientowany.
– Moja propozycja opiera się na twojej magii – żachnął się Fien. Spostrzegł, że się od niego odsunęła, więc kulturalnie także uczynił krok do tyłu, aby zachować należytą w rozmowie z kobietą odległość. Gdyby nie zaczął rozmowy od rzucania dwuznacznych propozycji, być może byłaby mu za to wdzięczna. – Chciałbym, abyś po prostu zaprezentowała się przed moim... przyjacielem. Nie jako... ekhm, panna do towarzystwa, ale jako nad wyraz utalentowana dama.
Teraz to ona poczuła zakłopotanie. Jej magia nieco się uspokoiła, iskry przestały przeskakiwać niecierpliwie między opuszkami. Spojrzała na Thalisa, on jednak także wydawał się zdziwiony złożoną przez przybysza propozycją. Czyżby towarzysz od kufla nie wyjawił mu żadnych szczegółów swojego planu?
– Miałabym... zatańczyć? – zapytała ostrożnie. Może zbyt wcześnie oceniła tego dziwnego mężczyznę. Zdarzyło jej się przecież otrzymywać podobne propozycje od posłańców i strażników. Zazwyczaj nie ufała im jednak na tyle, aby zgodzić się gdziekolwiek z nimi wyruszyć.
Fien podrapał się w zamyśleniu po karku. Szukał odpowiednich słów, aby po raz kolejny jej nie spłoszyć. Miał świadomość swoich zaczerwienionych policzków. Doskonale zdawał sobie również sprawę z faktu, iż nie dostanie kolejnej szansy, aby wytłumaczyć się ze swoich intencji.
– Poniekąd. Właściwie nawet nie tyle zatańczyć, co... spędzić z nim trochę czasu – oznajmił, po czym dodał jeszcze szybciej, niż zaczął: – Mój przyjaciel jest skrytym i bardzo samotnym człowiekiem. Poszukuję dla niego towarzystwa osób o najróżniejszych talentach. Od razu mówię, nie chodzi w żadnym wypadku o jakiekolwiek cielesne praktyki! Takowe nie wchodzą w grę.
Thalis otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale koniec końców mruknął coś niezrozumiale pod nosem i je zamknął. Marisse zmarszczyła brwi. Wciąż nie była przekonana, co do zamiarów nowo przybyłego, ale była skora wysłuchać go do końca. Mógł to uznać za mały sukces.
– Obawiam się, że nie do końca rozumiem. Co dokładnie miałabym robić?
– Dotrzymać towarzystwa mojemu przyjacielowi. Chodzi jedynie o namiastkę – zamyślił się – magicznej rozrywki. Nie musisz się martwić, zapewniam, że zarówno on jak i ja mamy jak najczystsze intencje. Jak mówiłem, żaden dotyk nie wchodzi w grę. Mój przyjaciel stroni od kontaktu fizycznego, odkąd... – urwał, łapiąc się na tym, że może powiedzieć zbyt dużo. Speszył się i zaczął szukać w głowie odpowiedniego wytłumaczenia. – Stroni po prostu od wielu rzeczy. Nie przepada za obecnością jakichkolwiek ludzi, zwłaszcza kobiet.
– Więc dlaczego...? – zaczęła, ale nie dał jej dokończyć.
– Znam go od wielu lat. Wiem, że wbrew temu, co mówi i próbuje pokazać, bardzo brakuje mu rozrywki. Nie ma w swoim otoczeniu nikogo, z kim mógłby rozmawiać o magii, czy kogoś, kto pokazałby mu, że można jej używać w tak – pokazał ręką na Marisse – piękny sposób. Wstyd przyznać, ale sam nie jestem w stanie ciągle wymyślać dla niego nowych zajęć, czy poświęcać mu stu procent uwagi. To ponad moje siły.
– Pan Kavallash też jest magiem – wtrącił zgryźliwie Thalis.
– Kalavash. A magiem jestem wyjątkowo słabym – uzupełnił, zbywając złośliwą uwagę nerwowym śmiechem. Marisse była bardzo ciekawa, co takiego wmówił karczmarzowi, że teraz był do tego stopnia zakłopotany jego obecnością. Thalis zdziwił się, gdy usłyszał o tajemniczym przyjacielu Fiena, widać nie to miało być przedmiotem rozmowy. To by wyjaśniało, dlaczego od dłuższej chwili ten pierwszy mrużył powieki, a ten drugi za wszelką cenę próbował uciekać przed nim spojrzeniem. Jakby nie patrzeć, zamierzał podkraść najcenniejszą zdobycz „Karczmy pod rubinem". Od lat w przybytku nie występowała żadna tak dobra tancerka, mało tego, nie było żadnej, która posiadałaby tak złożone talenty.
Thalis był cudownym pracodawcą. Może i nie wylewającym za kołnierz, ale wciąż pracowitym, łagodnym i szanującym każdą z dziewcząt, której oferował pracę. Był niczym wiecznie podpity, ale nad wyraz troskliwy ojciec. Nawet on myślał jednak o zarobkach. Nic dziwnego, że wewnętrznie gotował się więc ze złości na myśl o choćby tymczasowej utracie diamentu, jakim stała się dla niego Marisse.
– Widziałem, co potrafisz. Co robisz z wodą i ogniem – ciągnął Fien. – Jesteś niesamowita. Po prostu niepowtarzalna, zjawiskowa. Stąd moja propozycja, a właściwie prośba. Gdybyś tylko się zgodziła, jak nic oczarowałabyś mojego przyjaciela. Właśnie kogoś takiego szukałem.
Musiał wiedzieć, że nie kupi jej przesłodzonymi przymiotnikami. Musiał się także domyślać, że nie zdobędzie jej zaufania, wspominając ciągle o tajemniczym „przyjacielu"? Mimo to próbował ją do siebie przekonać i robił to z zaskakującą skutecznością. Podgrzewał jej magię każdym swoim słowem. Sam fakt, że oferował jej środki, które pozwoliłyby jej rozpoczęcie nauki w Akademii...
Przyłapała się na tym, że choć nie umiała zapomnieć o jego nietypowej, fałszywej prezencji, zaczynała mu wierzyć. Nawet korytarz, w którym stali, przestał mieć znaczenie.
– Akademia, do której zamierzam się zapisać – zaczęła powoli, pilnując, aby przypadkiem na nic się nie zgodzić. – Nie chodzi o pierwszą lepszą szkołę. Chcę aplikować do Akademii Złota i Srebra.
– Wiem. To niczego nie zmienia, moja oferta wciąż jest aktualna. Przekonaj do siebie mojego przyjaciela, a zostanę twoim protektorem. Teraz jest już za późno, abyś składała dokumenty, ale nowy semestr rozpocznie się zaraz na początku zimy, to jest za dziewięć miesięcy od teraz. Aplikować możesz na dwa miesiące przed pierwszym dniem zajęć, więc będziesz miała dużo czasu, aby zyskać sympatię mojego przyjaciela. Jeśli ci się uda, zapłacę za trzy lata twoich studiów, co do tulena. Jeśli nie, ale faktycznie się postarasz, sfinansuję pierwszy rok. Bez względu na to, czy ci się uda, czy nie, osiągniesz wymarzony cel. To uczciwa umowa, zważywszy że sama nie zdążysz uzbierać takich pieniędzy.
W jej spojrzeniu błysnęła uraza. Oczekiwał, że olśni jego przyjaciela, ale nie pokładał w niej dość nadziei, aby sądzić, że zbierze kwotę, która pozwoli jej dostać się do szkoły?
– Co jeśli zdążę?
– Nie zdążysz... Nim się jednak oburzysz i rzucisz we mnie butem lub dwoma, wiedz, że nie mówię tego złośliwie. Po pierwsze: po twoich reakcjach wnioskuję, że rozważasz moją propozycję, co oznacza, że nie uzbierałaś jeszcze potrzebnej kwoty. Po drugie: twoja pewność siebie wynika zapewne z faktu, iż nie dotarły do ciebie najnowsze informacje przekazywane przez władze Akademii.
Marisse zawahała się.
– Śledzę każde słowo, jakie pada w związku z Akademią Złota i Srebra – wydukała, choć straciła część pewności siebie. – Nieważne, czy chodzi o oficjalne oświadczenie, plotkę, czy wierutne kłamstwo. Wiem wszystko.
– Więc zapewne nie umknęło twojej uwadze, że podczas ostatniej rekrutacji władze Akademii borykały się z napływem aż nazbyt wielu kandydatów z niższych sfer?
Nie była pewna, do czego dąży, ale przytaknęła. Faktycznie, słyszała o dość problematycznej sytuacji, która miała miejsce zeszłej zimy.
– Wiesz, że było wielu chętnych, słyszałaś jednak o zmianach, które zaszły w związku z tym przy okazji nadchodzącej rekrutacji?
Nie poruszyła głową. Nie wiedziała o żadnych zmianach, nie spodziewała się, że w ogóle takowe są możliwe. Akademia miała długą historię, ponad wszystko hołdowała tradycjom i stabilizacji. Nie zmieniano niczego od przeszło dekady!
Fien przejechał sobie dłonią po włosach.
– Teraz, aby w ogóle dostać miejsce wśród studentów, trzeba zawczasu pokryć czesne za cały rok, nie jedynie za pięć pierwszych miesięcy – oznajmił ostrożnie. Mimo iż taki rozwój wypadków był mu poniekąd na rękę, nie krył współczucia. Zmiana była znacząca i już niebawem miała wpłynąć a sytuację naprawdę wielu osób. Utalentowani, ale żyjący w biedzie magowie nie byli w stanie zebrać tak ogromnej kwoty. – Doceniam twój upór, ale dziewczyna z Villmarskiego pogranicza nie dostanie się do Akademii bez kogoś z koneksjami lub bogatego wspomożyciela. Nawet z twoimi umiejętnościami jest to po prostu... niemożliwe.
Marisse odebrało mowę. Po pierwsze z powodu informacji o czesnym (która jakimś cudem jej umknęła), po drugie, z powodu oferty, która nagle stała się jej jedyną opcją.
Zakręciło jej się w głowie. Jeśli mówił prawdę, nie zdążyłaby zarobić wystarczająco dużo pieniędzy, aby pokryć czesne za cały rok. To z kolei oznaczało, że nie dostanie się do Akademii i kolejne miesiące spędzi w domu, pracując w karczmie i dorabiając sobie u sąsiadów przy drobnych sprawunkach. Nie mogła sobie na to pozwolić, bo zostały jej tylko dwa lata, aby faktycznie udać się do szkoły. Wiek kandydatów był dla władz uczelni bardzo ważny. Nie przyjmowano ani chłopców po dwudziestym piątym roku życia, ani dziewcząt po dwudziestym pierwszym. Po tym czasie magia zaczynała się w pełni kształtować.
Marisse miała dziewiętnaście lat. Jak się nagle okazało, miała też obecnie dwa wyjścia. Poczekać kolejny rok i zaryzykować dostanie się do Akademii na ostatnią chwilę (o ile znowu nie zmienią się zasady) lub przyjąć propozycję nieznajomego mężczyzny i mieć choć cień nadziei na skończenie wymarzonych studiów.
Przełknęła ślinę. Ten cały Kalavash naprawdę oferował jej miejsce w Akademii. Otwierał przed nią ostatnie z możliwych drzwi. Nie, nawet nie tyle podprowadził ją pod bramę, co wręczał klucz i wskazywał palcem, w którą dziurkę go włożyć.
Marisse zrobiło się niedobrze na myśl, że cały jej świat zwęził się nagle do tego jednego wyboru. Ryzykować utratę miejsca w Akademii, czy ryzykować, ufając pierwszemu lepszemu mężczyźnie, któremu wydawało się, że zrealizuje największe z jej marzeń. Żadna z opcji nie gwarantowała, że się uda, żadna nie była też dość pewna, aby ot tak się na nią zdecydować.
Dlaczego to wszystko spadło na nią tak nagle?!
– Muszę... poznać wszystkie szczegóły. – Czując suchość w gardle, znów przełknęła ślinę. Resztki jej pewności siebie gdzieś się ulotniły. Miała wrażenie, że zemdlała na scenie podczas występu i lada chwila obudzi się na kolanach którejś z wachlujących ją kelnerek. – Czy musiałabym wyjechać? Jeśli tak, czy w podróży będzie mi towarzyszył ktoś jeszcze? Czy będę sama? Co z noclegiem, jedzeniem i moim bezpieczeństwem? No i najważniejsze, kim właściwie jest ten „przyjaciel", o którym ciągle wspominasz?
Fien, który nie spodziewał się aż tylu pytań jednocześnie, uniósł dłonie w uspokajającym geście.
– Powoli. Odpowiem na wszystkie twoje pytania. Czy możemy jednak najpierw...? – Fien wskazał na Thalisa, a następnie na korytarz. – Nie zrozum mnie źle, domyślam się, że wolisz rozmawiać w obecności kogoś, kogo znasz. Jak już jednak wspomniałem, mój przyjaciel jest wyjątkowo skrytym człowiekiem. Nie powinienem rozpowiadać na prawo i lewo, a już zwłaszcza w obecności osób postronnych, o kogo dokładnie chodzi. To mogłoby mu zaszkodzić.
– Gdybym się zgodziła, i tak musiałoby się dowiedzieć wiele osób – zauważyła chłodno. Z trudem przychodziło jej zachowanie spokoju. Jej świat właśnie się walił, cud, że wciąż była w stanie racjonalnie myśleć. – Nie zamierzam nigdzie jechać, nie informując o wszystkim ojca i przyjaciół. Wybacz, ale ani trochę ci nie ufam. Poznaliśmy się dosłownie pięć minut temu. Nie jesteś ponadto z tych stron, nie ma nikogo, kto mógłby za ciebie poręczyć.
– To zrozumiałe. – Skinął głową. W słabym świetle lamp jego oczy nabrały grafitowego odcienia. Przypominały ciemniejące niebo. – Bez względu na wszystko muszę jednak chronić tożsamość przyjaciela. Dopóki twoja odpowiedź jest niepewna, pozwolisz, że zachowam ten jeden detal dla siebie.
– Na pozostałe pytania otrzymam odpowiedź?
– Bez wyjątku.
– Dobrze. Możemy porozmawiać w drodze do mojego domu – zasugerowała, na co od razu rozległy się protesty Thalisa. Aby uspokoić karczmarza dodała więc, akcentując każde słowo: – Odprowadzisz mnie, a potem grzecznie wrócisz... gdziekolwiek masz powóz, wynajęty pokój, czy stóg siana, na którym planujesz spędzić noc. Ścieżka prowadzi przez miasto, a ja w każdej chwili mogę wykorzystać swoją magię, aby cię unieszkodliwić. Liczę, że spełnisz obietnicę i będziesz się przyzwoicie zachowywał.
Fien przymknął powieki. Zgodził się, choć nie tak ochoczo, jak zrobiłby to jeszcze chwilę temu. Najwyraźniej w końcu pojął, że nie będzie tak łatwo, jak początkowo sądził.
Nawet jeśli wcześniej uznał Marisse za idealną kandydatkę, teraz zaczynał żałować swojego wyboru.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top