Rozdział 19

W Sulles znajdowała się niegdyś duża stadnina koni. Hodowlę prowadzono w dwóch połączonych ze sobą stajniach. Zbudowane ze starej cegły i ciemnego drewna, stały na jednym ze wzgórz, na samym skraju miasta i były w stanie pomieścić do trzydziestu dorosłych zwierząt. Co prawda nikt nigdy nie słyszał, aby w obszernych boksach przebywało jednocześnie więcej niż dwadzieścia koni, ale i ta liczba robiła na zazdrosnych Villmarczykach (a także zaciekawionych przejezdnych) spore wrażenie. Mało kto był sobie w stanie pozwolić na utrzymanie dwóch koni, a co dopiero mówić o sytuacji, w której w grę wchodziła ich dziesięciokrotność.

Stadnina powstała na wiele lat przed narodzinami Marisse, najpewniej jeszcze za czasów wczesnej młodości jej ojca. Według Josepha Evengharda, wznosiła się ponad dachami miasta, odkąd tylko sięgał pamięcią. Nie było zresztą miejscowego, który by o niej nie słyszał, bo jeden z jej ostatnich właścicieli – wychudzony, zrzędliwy starzec o charakterystycznej koziej brodzie i świdrującym spojrzeniu – uwielbiał chwalić się przed sąsiadami dobrodziejstwem swojego inwentarza. Chyba każdy w obrębie trzydziestu mil słyszał o menażerii narowistych, budzących respekt ogierów i pięknych, płodnych klaczy o równo przystrzyżonych grzywach.

Evenezer Savinghar, bo właśnie tak zwał się ów człowiek, był zbyt samolubny i skory do przechwałek, aby choć pomyśleć o sprzedaży czy wypożyczeniu któregoś ze swoich cennych koni. Być może właśnie to doprowadziło go najpierw do powolnego upadku (jak się okazało, nie był w stanie utrzymać tuzina rosłych zwierząt wyłącznie opowiadając o ich doskonałości), a potem, już nieco mnie powolnie, do kolejnego.

W wieku sześćdziesięciu siedmiu lat Evenezer Savinghar wylądował w grobie. Zamordowała go zgraja pijanych mężczyzn, którym nie podobało się, że komuś z miasta powodzi się zdecydowanie lepiej niż im. Jakoś umknął im fakt, że nie była to prawda, bo w tamtym czasie na dobytek narcystycznego starego składały się już wyłącznie jego ukochane, obecnie wygłodniałe konie i para eleganckich, zamszowych butów.

Marisse umiała jeździć konno właśnie dzięki temu, że miękka tkanka właściciela stadniny napotkała na swojej drodze zimną stal. Gdyby nie łatwość, z jaką rdzewiejący miecz wsunął się w jego zapadły brzuch, być może Joseph Evenghard jeszcze długo nie wpadłby na pomysł, aby zaprezentować swojej małej córeczce, z czym wiąże się prawdziwy koński majestat. Raczej nie brał bowiem pod uwagę, że z dnia na dzień zostanie posiadaczem jednej z Evenezerowych klaczy. Co prawda chwilowym, bo niedługo potem władze Sulles upomniały się o wszystkie, pozbawione właściciela zwierzęta, ale to w zupełności wystarczyło. Marisse, która przez pewien czas pomagała ojcu opiekować się łaciatą klaczą, nauczyła się jeździć konno.

Kto by się spodziewał, że ta umiejętność przyda jej się wiele lat później, gdy pewien książę zapyta, czy jakimś cudem będzie się w stanie utrzymać w siodle.

Ostatnim, czego Marisse spodziewała się po Caldenie, było to, że zaprosi ją na nocną przejażdżkę. W dodatku nie byle jaką, bo taką, która miała się zakończyć w pobliskiej karczmie. Z jakiegoś powodu następca tronu uznał bowiem, że ta wyprawa jest konieczna i w żadnym wypadku nie może zaczekać do następnego dnia. Zależało mu na jak najszybszym dotarciu do wspomnianego przybytku.

– Jeśli potrafisz jeździć po męsku, ubierz spodnie – polecił, gdy odprowadzał ją wzrokiem do drzwi prowadzących na korytarz. Wcześniej oznajmił, że kiedy już wszystko przygotuje, będzie na nią czekał pod bramą pałacu. Miała pół godziny, aby przebrać się w coś bardziej odpowiedniego do jazdy. – Koniecznie weź też ze sobą płaszcz. Najlepiej w jakimś ciemnym kolorze.

Skinęła głową, zbyt oszołomiona nagłym pośpiechem, aby o cokolwiek zapytać. Nie miała pojęcia, skąd wziął się u niego pomysł, aby o tej porze opuszczać pałac, w dodatku po to, aby wybrać się do pobliskiej karczmy. Znajdowało się w niej coś, co bardzo chciał jej pokazać? A może wręcz przeciwnie, chodziło o „kogoś"? Co jeśli stacjonował w niej człowiek, który posiadał kluczowe informacje na temat srebrnych róż?

Poczuła dreszcz ekscytacji. Przez kolejne pół godziny nie mogła się skupić na niczym, prócz snucia najróżniejszych, mniej lub bardziej prawdopodobnych teorii. Zgodnie z dyrektywą Caldena, przebrała się w dopasowane, wygodne spodnie, w które zaopatrzyła się, jak tylko na poważnie zaczęła interesować się tańcem. Zakładała je wyłącznie wtedy, gdy pragnęła doszlifować swoje taneczne umiejętności. Rozciągliwy materiał przylegał do skóry, co pozwalało jej na dokładną obserwację nóg. Była w stanie zobaczyć, jak układają się mięśnie na udach, mogła również określić, czy odpowiednio wygina kolana. W sukience, nawet tej najluźniejszej i wyjątkowo krótkiej, byłoby to utrudnione.

Ze spodniami nie miała problemu, sprawa okazała się o wiele bardziej skomplikowana, jeśli chodziło o płaszcz. Marisse, owszem, posiadała takowe, ale wyłącznie w odcieniach różu, czerwieni i błękitu. Ktoś, kto kompletował ubrania, nie pomyślał o niczym ciemniejszym. W końcu młode, niezamężne damy powinny ubierać się w czerń wyłącznie na czas pogrzebów i żałoby.

Nie chcąc, aby Calden uznał, że specjalnie nie zastosowała się do jego prośby, jeszcze na etapie przygotowań, wyjrzała na korytarz i przekazała jednemu z patrolujących korytarz strażników, aby poinformował go o zaistniałym problemie. Uznała, że jeśli księciu będzie zależało na tym, aby założyła ciemniejsze okrycie, to przyniesie jej coś na przebranie. Gdyby jednak strażnik miał go w porę nie odnaleźć, zdecydowała się wziąć ze sobą pelerynę w jasnoniebieskim kolorze. Choć była stosunkowo jasna, z całej trójki najmniej rzucała się w oczy.

Choć pora była późna i mogła wzbudzić podejrzenia u przechadzających się po holu strażników, Marisse udało się wyjść z pałacu bez najmniejszych problemów. Calden musiał poinformować swoich ludzi, że któraś z dziewczyn będzie chciała opuścić posiadłość, bo jeden z mężczyzn się z nią przywitał, a drugi otworzył przed nią drzwi. Nie czynili przy tym żadnych uwag na temat jej niecodziennego ubioru.

Zgodnie z obietnicą, Calden czekał na nią przy bramie. Jak się okazało, nie był sam, bo towarzyszył mu młody chłopak stajenny. Ubrany w brązową tunikę i płaszcz, trzymał za skórzane lejce dwa dorodne rumaki. Czarnego ogiera, którego Marisse od razu rozpoznała, bo kiedyś karmiła go cukrem, a także urodziwą, gniadą klacz o przyjaźnie wysuniętych uszach. Jak tylko tancerka podeszła bliżej, zaczęła jej się przyglądać z wyraźnym zainteresowaniem. Dolne części jej kończyn połyskiwały w blasku stojącej na ziemi lampy. Choć oświetlone, były wyraźnie ciemniejsze od reszty kasztanowatego ciała.

– Mówiąc o ciemnym kolorze, miałem na myśli coś bliższego czerni lub granatu – rzucił Calden, odwracając się i sięgając do siodła czarnego konia. Ściągnął z niego długi, czarny płaszcz. – Pastelowe odcienie nie są zbyt dyskretne.

– Co za szkoda, że w mojej garderobie są wszystkie kolory tęczy, ale żadnych atramentów – rzuciła, zabierając się za rozsupływanie wiązania błękitnej peleryny. Więc jednak, strażnikowi udało się przekazać jej wiadomość. – Nikt nie pomyślał o zaopatrzeniu szafy w bardziej przygnębiające odcienie.

Zdejmując okrycie, spostrzegła z satysfakcją, że stajenny wytrzeszcza oczy, widząc kryjące się pod nim spodnie. Calden także pozwolił sobie na kilkusekundową ocenę jej stroju, ale w jego przypadku wypadło to o wiele taktowniej. Jeśli ruszył go widok wyeksponowanych nóg dziewczyny, wcale nie dał tego po sobie poznać. Zdawało się wręcz, że bardziej zainteresowały go widniejące na jej nogach buty.

– Założysz sztylpy – oznajmił, przyglądając się oceniająco jej płaskim zamszowym pantoflom. – Ochronią twoje łydki. Nie nabawisz się też zbyt wielu otarć od siodła.

Kiwnął na oszołomionego stajennego, który potrzebował chwili, aby otrząsnąć się z letargu. Gdy już udało mu się przejść do porządku z widokiem kobiety w obcisłych spodniach, oddał księciu lejce i zabrawszy uprzednio błękitny płaszcz Marisse, pobiegł, aby wymienić go na wspomniane sztylpy.

Dziewczyna dopiero wtedy przyjrzała się odzieniu Caldena. Była pełna podziwu, bo poza przygotowaniem wszystkiego, co było im potrzebne do wyjazdu, sam także zdążył się przebrać. Wieczorny strój, który miał na sobie w bibliotece, zastąpiły dopasowane bryczesy, ciemne, połyskujące oficerki i długa kurtka podbita futrem. Została pozbawiona wszelkich zdobień, aby książę nie rzucał się zbytnio w oczy.

Może nawet by tak było, gdyby nie jego charakterystyczne rysy twarzy i bijący od niego na wiele mil, srebrny blask.

– Jesteś pewny, że możemy ot tak opuścić Astel? – zapytała, przerzucając czarny płaszcz przez ramię. Podeszła do gniadej klaczy, która zaczęła rżeć i wysuwać pysk, domagając się pieszczot. – Fien wie, że planujesz spontaniczną wycieczkę? W dodatku ze mną?

Zmarszczył brwi.

– Fien nie musi śledzić każdego mojego kroku. Jest moim przyjacielem, nie ojcem.

– Mimo to martwisz się, że mógłby źle zinterpretować nasz sekretny wyjazd – raczej stwierdziła, niż zapytała. Na jej twarzy pojawił się sardoniczny uśmiech. – Może powinniśmy zabrać przyzwoitkę, która potem zrelacjonuje mu sekunda po sekundzie, co się działo?

Calden nie skomentował tej uwagi. Wrócił stajenny, więc porzucili rozmowę na rzecz szybkiego instruktażu, w jaki sposób umieścić na nogach długie sztylpy. Były odrobinę za duże, więc na polecenie księcia, stajenny upewnił się nie dwa, lecz aż trzy razy, czy wszystkie paski zostały dokładnie pozaciągane i pozapinane. Gdy ochraniacze na buty znalazły się na swoim miejscu i nic nie wskazywało na to, że się osuną, nadeszła kolej na płaszcz. Na szczęście do jego nałożenia Marisse nie potrzebowała pomocy.

Gdy narzuciła materiał na ramiona otoczył ją zapach ciepłego deszczu, mchu i róż. Zdążyła go już połączyć z księciem, więc domyśliła się, że na czas przejażdżki oddał jej własny płaszcz.

– Będziesz jechała na Bantih – odparł, kiedy zasygnalizowała, że jest gotowa do drogi. Wskazał na klacz, która bez problemu dała się obejść i dosiąść. – Jest próżna, więc chętnie wozi na grzbiecie równie piękne damy, co ona.

Marisse poprawiła się w siodle. Starała się nie dać po sobie poznać, jak mile połechtał ją ten mimochodem rzucony komplement.

– Co oznacza jej imię?

– „Trufla".

– A on? – zwróciła się ku karemu ogierowi, który przeżuwał tkwiące w pysku wędzidło.

– Venah. Po Breavieńsku „Cień".

Napiął mięśnie ramion i z wdziękiem godnym wprawionego jeźdźca, wsiadł na konia. Stajenny od razu zabrał się za mocowanie lampy przy jego siodle, więc aby nie marnować czasu, poświęcił go na pokazanie Marisse, jak powinna obchodzić się z Truflą. Klacz chętnie współpracowała, więc lekcja okazała się naprawdę krótka. Gdy już wszystko było gotowe, pożegnali się ze stajennym i ruszyli w stronę głównej bramy. Calden wypowiedział parę niezrozumiałych słów. Słysząc znajomą komendę, zwierzęta nieznacznie przyspieszyły kroku.

Dopiero kiedy otoczyła ich ciemność, do tancerki dotarło, że po raz pierwszy od kilku tygodni, opuszcza posiadłość w Astel. W dodatku nie sama, lecz z księciem. I to pod osłoną nocy, co przywodziło na myśl parę uciekających kochanków. Podobnym skojarzeniom sprzyjał fakt, że wieczór był ciepły, a po niebie nie wędrowała nawet jedna chmurka. Drogę oświetlały im księżyc i gwiazdy. Równie dobrze mogli zgasić lampę.

– Droga do karczmy zajmie około czterdziestu minut – wyjaśnił Calden. Wydawał się nawet bardziej zamyślony niż zwykle. – Jeśli utrzymamy tempo, powinno nam się udać skrócić ten czas.

– Czyli przez jakieś pół godziny jesteś na mnie skazany.

Zacisnął palce na lejcach.

– Możesz przestać?

– Co?

– Sugerować, że twoja obecność jest dla mnie uciążliwe?

– A nie jest?

– Nawet jeśli, to nie musisz tego stale podkreślać.

Westchnęła. Przez kilka minut jechali w milczeniu, wsłuchując się w równy tętent kopyt. Koniom wyraźnie podobała się ta wieczorna przejażdżka, bo Trufla strzygła z zadowoleniem uszami, a Cień kołysał swobodnie ogonem. Przynajmniej one cieszyły się swoim wzajemnym towarzystwem.

Po kolejnych pięciu minutach, Calden postanowił przerwać dzielącą ich ciszę.

– Mogę cię o coś zapytać?

– Właśnie to robisz.

Cmoknął.

– No więc?

– Możesz, ale odpowiem pod warunkiem, że i ty odpowiedz na kilka moich pytań. Przyjechałam do Astel wiele tygodni temu, a wciąż nic o tobie nie wiem. Nie uważasz, że to niesprawiedliwe?

Zamyślił się. Tak naprawdę nie był jej niczego winien, więc trwała w przekonaniu, że ostatecznie się z nią nie zgodzi i zmieni temat. Ku jej zaskoczeniu, skinął jednak głową.

– Zgoda. – Ściągnął cugle, na co koń zwolnił i zrównał się z jej klaczą. – Możesz zadawać pytania. O ile nie uznam ich za zbyt osobiste, postaram się odpowiedzieć.

Zawahała się.

– Czy fakt, że przestałeś wychodzić ze swoich komnat zaraz po moim przyjeździe ma związek z tym, że nie chciałeś widzieć w pałacu kolejnej kobiety?

Odchylił głowę do tyłu, jakby już na tym etapie pożałował, że zgodził się na jakiekolwiek pytania.

– I tak i nie. Miałem ku temu swoje powody.

– Czy...?

– Ta odpowiedź musi ci wystarczyć.

Zacisnęła usta.

– Teraz moja kolej – zaczął, wpatrując się w gwieździste niebo. – Podczas rozmowy z Deilanem... mówiłaś poważnie? Chciałaś go pocieszyć, czy naprawdę wierzysz, że śmierć nie jest ostatecznym końcem?

Księżycowa poświata skrzyła się wśród jego srebrnych włosów. Chcąc nie chcąc, Marisse poczuła się urzeczona tym ulotnym widokiem. Każdemu innemu mężczyźnie białe kosmyki dodałyby lat, Calden wyglądał jednak, jakby lśnił swoim naturalnym blaskiem.

– Wierzę, że nikt nie powinien żyć w strachu przed czymś, co i tak jest nieuniknione – odparła, muskając palcami ciepły, koński grzbiet. Trufla zarżała, więc dodatkowo przejechała dłonią po jej miękkiej, starannie rozczesanej grzywie. – Paradoksalnie śmierć jest czymś, czym przejmują się wyłącznie żywi. Tym, którzy umarli, jest już przecież wszystko jedno.

Usłyszała, jak cicho wciąga powietrze.

– Fien by się z tobą nie zgodził. Akurat on bardzo kurczowo trzyma się życia – stwierdził żartobliwie, choć bez szczerego rozbawienia w głosie. – Czasem aż za bardzo.

– Moja kolej.

Machnął ręką.

– Proszę.

– Nie planujesz się wiązać, a jednak dajesz szansę kobietom, które sprowadza Fien. Robisz to, bo wierzysz, że któraś z nich okaże się dość utalentowana, aby uleczyć twoje tereny, prawda?

– Między innymi właśnie dlatego jestem je w stanie tolerować. – Przymknął powieki. – Iarize, Aida, Delphine... Wszystkie dziewczyny, które odesłałem dotychczas z mojego pałacu... Nie przeczę, że są utalentowane. Wykluczam jedynie prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek się nimi zainteresują.

Odchrząknęła.

– Z tego, co słyszałam, nie jesteś... – zawahała się, nie wiedząc, jak poruszyć temat orientacji księcia. Lisah wspominała, że nie ciągnęło go do osób tej samej płci, co jednak, jeśli po prostu dobrze maskował swoje prawdziwe uczucia? – Wiesz, mam na myśli... no bo w pałacu krążą plotki...

Przewrócił oczami.

– Zgaduję, że chcesz zapytać, czy czuję pociąg do mężczyzn. – Spojrzał na nią z mieszanką wyrzutu i rozbawienia. – Nie, Marisse. Wbrew pozorom naprawdę lubię kobiety. A teraz, o ile zaspokoiłem twoją ciekawość w tej konkretnej kwestii, czy mogę zadać kolejne pytanie?

Spłonęła rumieńcem.

– Dlaczego tak bardzo zależy ci na tym, żeby dostać się do Akademii Złota i Srebra? – chciał wiedzieć. – W twoim kraju jest mnóstwo równie dobrych szkół. Mogłabyś zapisać się do którejś z nich, aby pozostać blisko chorego ojca.

– Akademia Złota i Srebra jest szkołą, którą kończyła moja mama – wyznała, zastanawiając się, dlaczego ze wszystkich możliwych tematów, zainteresowała go właśnie ta konkretna kwestia. – Dostała się do niej, gdy była w moim wieku. Chcę iść w jej ślady, aby pokazać, że jestem równie utalentowana.

– Dlaczego? Przecież mówiłaś, że twoja matka nie żyje. Już nie musisz jej niczego udowadniać.

– Nie jej. Sobie. – Zaczęła bawić się lejcami. – Nim się urodziłam, mama przez trzy lata pracowała w Akademii jako wykładowczyni. Co prawda byli już wtedy z tatą małżeństwem, ale on często podróżował. Nie miało znaczenia, gdzie dokładnie przebywa: w Villmar czy na terenach Pogranicza. I tak większość czasu była sama.

Wydał z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, który miał być chyba pomrukiem zrozumienia.

– Moja kolei – przypomniała, prostując się w siodle. – Na to pytanie pewnie nie zechcesz odpowiedzieć.

– Przekonajmy się.

– Czy komukolwiek poza Fienem udało się zdobyć twoje zaufanie?

Drgnął. Nawet mimo dzielącej ich odległości i słabego światła, była w stanie dostrzec pulsujące na pod jego skórą żyły. Zacisnął palce tak mocno, że aż pobielały mu knykcie.

– Tak. – Gdy w końcu się odezwał, jego głos był zachrypnięty i odległy. – Był ktoś taki.

– Osoba, do której należała twoja shavatha?

Niechętnie pokiwał głową.

– Powinniśmy przyśpieszyć – oświadczył, po czym zadarł głowę, aby przyjrzeć się pozycji gwiazd i księżyca. – Na dwie godziny przed północą, w karczmie, do której zmierzamy, odbywają się występy sceniczne. To właśnie na nie chcemy zdążyć.

Zacisnęła wargi. Liczył, że zmieni temat, ale ona nie mogła dać w tym momencie za wygraną. Musiała zapytać o coś jeszcze. Nie dawało jej to spokoju, odkąd zobaczyła wystającą spod jego koszuli tasiemkę. Nosił wiele ozdób, ale żadnej nie strzegł równie pieczołowicie. Z jakiegoś powodu naprawdę mu na niej zależało.

– Calden... Czy ten ktoś, komu pozwoliłeś się do siebie zbliżyć...? – zaczęła, mimo iż ewidentnie nie chciał słuchać dalszych pytań. W momencie, w którym wypowiedziała jego imię, dostrzegała jak opinająca go kurtka, napręża się pod wpływem nabrzmiewających mięśni. – Czy to była jedna z dziewczyn? Albo ktoś, kogo znałeś jeszcze zanim Fien zaczął wyjeżdżać w poszukiwaniu utalentowanych osób?

Po raz kolejny jego ciało zadrżało. Zrozumiała, że udało jej się trafić w sedno i choć brała pod uwagę tego typu scenariusz, ta świadomość była dla niej niczym uderzenie obuchem w głowę. Książę nie trzymał się od wszystkich z daleka wyłącznie dlatego, że nie życzył sobie obcego towarzystwa. Robił to, bo już raz odważył się do kogoś zbliżyć.

Bo był w stanie kogoś pokochać.

– Cal...

– Wystarczy tych pytań – wycedził, ciągnąc za lejce. Cień poderwał się jak oparzony, czując zdenerwowanie i nagły opór ze strony zniecierpliwionego jeźdźca. – Musimy utrzymać tempo, inaczej się spóźnimy.

Marisse posłusznie przycisnęła kolana do boków klaczy, aby ta przyspieszyła kroku. Choć naprawdę pragnęła dowiedzieć się czegoś więcej, nie ciągnęła rozmowy. Zaczynała przyzwyczajać się do zmiennego nastroju swojego towarzysza. Przyłapała się również na tym, że była w stanie wyczuć, kiedy się wycofać.

– Prowadź – wyszeptała w noc.

Podczas pracy, obserwowała wielu zakochanych mężczyzn. Była w stanie odczytywać ich emocje, wychwycić drobne zmiany w ich nerwowym zachowaniu. Calden ewidentnie poznał smak głębokiego zauroczenia. Może nawet odkrył, czym jest miłość.

Nierozwiązana pozostała jednak kwestia tego, co stało się z jego wybranką.

* * *

Sądząc po stopniowo rozluźniających się ramionach księcia, udało im się zdążyć na czas. Dotarli na miejsce o wyznaczonej godzinie, a dokładniej w chwili, w której ostatni maruderzy zaczęli napływać do wnętrza piętrowej karczmy. Miała skomplikowaną, wdzięcznie wyglądającą nazwę, której Marisse nie była jednak w stanie odczytać z szyldu, bo została zapisana w obcym dla niej języku. Upatrując w tym fakcie pretekstu, do odnowienia rozmowy, zapytała o nią Caldena.

– „Halva'ravera" – przetłumaczył, zsiadając z konia. Nawet nie spojrzał na drewniany znak, doskonale wiedział, co zostało na nim napisane. – „Gniazdo strudzonych".

Podszedł do Trufli i poklepał ją po szyi, na co ta zarżała i z zadowoleniem zastrzygła uszami. Marisse przeszło przez myśl, że była jedyną „panną" z pałacu, z którą Calden był w aż tak zażyłych stosunkach. Przez sekundę zazdrościła nawet zwierzęciu, że bez wahania jest w stanie wyciągnąć ku niemu swój długi, domagający się pieszczot pysk. Co ważniejsze, że nie zostanie przez niego odepchnięta.

– Karczmę odwiedzają wyłącznie Breavieńczycy, że zapisali nazwę w tutejszym języku? – zapytała, przekładając nogę przez siodło. Świadoma, że Calden podszedł, aby ją asekurować, powoli zsunęła się na ugięte nogi.

– Powiedzmy, że właściciele są przywiązani do tradycji. – Z uznaniem przyjął jej samodzielne zejście z konia. Poczekał aż zsunie z jego zada płaszcz i odda mu lejce. – Zaprowadzę konie do tutejszej stajni. Zaczekaj na mnie przy wejściu.

Skinęła głową. Już miała odejść, gdy zatrzymał ją cichym chrząknięciem.

– Marisse, jeśli możesz, załóż kaptur. Twoje włosy dość mocno rzucają się w oczy.

– Moje? – zdziwiła się. – Kiedy ostatnio widziałeś się w lustrze, wasza wysokość?

Uśmiechnął się kpiąco.

– Akurat z tym jestem sobie w stanie poradzić.

Mówiąc to, uniósł dłoń i przejechał nią sobie po włosach. Jak na zawołanie, jasne kosmyki zaczęły pokrywać się sąsiadującą z nimi czernią. Nie minęła chwila, a na głowie księcia nie było nawet śladu po srebrnych pasmach. Zniknął również charakterystyczny ślad na jego policzku, a także zgrabnie zarysowana szczęka. Jego policzki nabrały objętości, nadając mu całkiem innego wyglądu.

– Nie tylko ty znasz się na iluzji – oznajmił, nie kryjąc satysfakcji na widok jej miny. Ponieważ nadal nie wykonała jego polecenia, podszedł i sam naciągnął na jej głowę szeroki kaptur. – Aha, i nie zwracaj się do mnie tytułem. Najlepiej w ogóle nie mów do mnie po imieniu, a już tym bardziej nazwisku. Jesteśmy tu nieoficjalnie, poza tym, Halva'ravera to spory przybytek, który cieszy się uznaniem wśród okolicznych szumowin. Nie chciałbym, żeby ktoś się nami zainteresował.

– Jak powinnam się więc do ciebie zwracać? – Zacisnęła palce na materiale płaszcza. Mężczyzna jeszcze nigdy nie znalazł się tak blisko niej. Czuła na ramionach ciepło jego szerokich dłoni.

Zamyślił się.

– Może być Cal. Wcześniej właśnie tak do mnie powiedziałaś.

Nie przypominała sobie, żeby to zrobiła, ale skinęła głową na znak zgody. Książę odpowiedział jej tym samym, a następnie ruszył z końmi w stronę niewielkiej stajni. Została sama, więc po nabraniu kilku głębszych oddechów, skierowała swoje kroki ku wejściu do jasno oświetlonego przybytku.

W końcu nie miała się czego obawiać. Karczmy były niemalże jej drugim domem.

Tyle że w rodzinnym mieście wszyscy ją znali i wiedzieli do czego jest zdolna. W Sulles każdy znał jej sceniczny pseudonim, nie odważyłby się jej ponadto zaczepić, w obawie przed interwencją Thalisa. W Breavien Marisse nie miała tak wielu przywilejów. Była jedną z wielu urodziwych, anonimowych panien. Rzecz jasna tych, które wprost marzyły, aby ustawiały się do nich kolejki podchmielonych, zdecydowanie nazbyt pewnych siebie adoratorów.

Nie musiała czekać zbyt długo na pierwszego chętnego. Mężczyzna w średnim wieku o nosie w odcieniu czerwonego wina, wypatrzył ją jeszcze zanim w ogóle zdążyła dotrzeć do drzwi. Najwyraźniej wracał z pobliskiego wychodka, bo był akurat w trakcie poprawiania paska od spodni.

– A panienka co tu tak sama? – Zatarasował jej drogę swoim masywnym cielskiem. Marisse zatrzymała się i z niesmakiem opuściła wzrok na jego okrągły, owłosiony brzuch. Poplamiona tłuszczem, zdecydowanie zbyt mała koszula, nie była w stanie utrzymać go w ryzach. – Przecież to nie uchodzi, żeby nikt nie dotrzymywał towarzystwa tak ślicznej damie.

Jak na to, że czuć było od niego alkoholem, wysławiał się zdumiewająco poprawnie. Wydawał się świadomy swojego postępowania, niemniej jednak tancerka nie zamierzała wdawać się z nim w dyskusję i marnować oddechu na tłumaczenie, dlaczego nie powinien zaczepiać przypadkowych kobiet. Zwłaszcza tych, które w jego mniemaniu, podróżowały w samotności.

– Jestem wdzięczna za troskę, ale tak się składa, że mam towarzystwo. – Podjęła próbę wyminięcia natarczywego jegomościa. Niestety, tak jak podejrzewała, w momencie, w którym przesunęła się w bok, tamten podążył za nią niczym cień.

– Jakoś nie widzę przy tobie żadnego absztyfikanta. – Spojrzał na nią z miną, od której przewróciło jej się w żołądku. Nie zaczepił jej, bo szukał atrakcyjnej partnerki na wieczór. Zrobił to, ponieważ już na tym etapie, wyobrażał sobie, jak rozkłada przed nim nogi. – To co, ślicznotko? Ty jesteś sama, ja jestem sam... Powinniśmy sobie pomóc.

– Podziękuję.

Znów spróbowała go wyminąć. Tym razem oboje okazali się dużo bardziej stanowczy, bo kiedy dziewczyna już miała zanurkować pod jego uniesionym ramieniem, nieoczekiwanie chwycił ją za nadgarstek. Nim się spostrzegła, przyciągnął ją do swojego spoconego ciała i zionął w jej twarz cuchnącym oddechem.

– To nie była prośba, dziwko – warknął, usiłując wcisnąć dłoń pod materiał jej rozłożystego płaszcza. Nim mu się to jednak udało, natrafił na swojej drodze na coś cienkiego i wyjątkowo ostrego. – Co do...?

Gwałtownie cofnął rękę, ale było za późno. Mikroskopijne, wodne nici owinęły się wokół jego mięsistych palców niczym ciasno splątane włókna lnu. Mężczyzna syknął z bólu, gdy zacisnęły się na nich, odcinając mu jakikolwiek dopływ krwi. W miejscach, w których skóra była dość delikatna, aby wodne ostrza były w stanie ją przebić, pojawiła się krew. Niewiele, a zarazem wystarczająco dużo, aby pijany jegomość natychmiast wytrzeźwiał.

Marisse wysunęła się z jego odcisku, po czym, dla pewności, odsunęła się na stosowną odległość.

– Tknij mnie jeszcze raz, a stracisz coś więcej niż kawałek skóry – wycedziła, walcząc z narastającym obrzydzeniem. Od nieświeżego oddechu mężczyzny, zrobiło jej się niedobrze. – Może to cię nauczy, żeby nie zaczepiać przypadkowych kobiet.

Uniosła dłoń i zacisnęła ją w pięść. Woda, którą notabene, utkała z jego własnego potu, aby była zdolna go zranić, pokrywała teraz całą powierzchnie jego lewej ręki. Mężczyzna był wściekły. Teraz już nie tylko jego nos był czerwony, lecz cała twarz i czubki uszu.

– Przerwij to, ty mała...

Głos uwiązł mu w gardle.

– Nawet zapchlony kundel wie, kiedy powinien przestać ujadać – zauważył Calden, podchodząc do Marisse. Choć dziewczyna nie potrzebowała ratunku, nie była w stanie ukryć wyraźnej ulgi, która pojawiła się na jej obliczu w reakcji na jego powrót. – Jeśli masz coś jeszcze do powiedzenia, radzę się dobrze zastanowić nad doborem wyrazów. Obawiam się, że powietrza wystarczy ci na góra dwa słowa. Pół, o ile jeszcze raz spróbujesz obrazić moją towarzyszkę.

Mężczyzna przyłożył ręce do szyi. Zaczął się krztusić.

– Myślę, że zrozumiał. – Marisse postanowiła zainterweniować, gdy jego twarz, z czerwonej, zmieniła odcień na fioletowo-niebieski. – Cal, wystarczy.

Książę nie sprawiał wrażenia, jakby chciał się z nią zgodzić, ale ostatecznie przerwał działanie czaru. Zsiniały mężczyzna zatoczył się do tyłu, białka jego oczu nabiegły krwią. Jeszcze kilkanaście sekund i niechybnie straciłby przytomność.

– Demony – wycharczał, wciąż trzymając się za szyję. Palce jego dłoni nosiły ślady rozmazanej krwi. – Pożałujecie tego.

– Wynoś się stąd. Masz dwadzieścia sekund – wyartykułował Calden, kładąc rękę na rękojeści krótkiego miecza. Dopiero wtedy Marisse zorientowała się, że miał do pasa przypiętą broń. Musiał cały ten czas wieźć ją przy siodle i nałożyć dopiero na miejscu, aby zabezpieczyć się na czas pobytu w karczmie.

O ile w ogóle potrzebował zabezpieczenia. Jak dotąd świetnie radził sobie bez jakiegokolwiek ostrza.

– Dziewiętnaście sekund... – Zmrużył powieki. – Osiemnaście...

– A niech was piekło pochłonie. – Mężczyzna wypluł w ich stronę wiązankę wulgarnych słów, po czym odszedł, kaszląc i zataczając się na boki. Marisse obserwowała go dopóty, dopóki nie zniknął gdzieś na tyłach karczmy. Calden, który stracił nim zainteresowanie o wiele wcześniej, spojrzał na nią z niepokojem

– Nic ci nie jest? – zapytał, podchodząc bliżej, jakby instynktownie pragnął osłonić ją przed oddalającym się zagrożeniem. Nigdy wcześniej nie wykazywał względem niej aż takiej troski. Czyżby przez fakt, iż przyjechali do karczmy z jego inicjatywy, powodował, że czuł się za nią odpowiedzialny?

Nie poznawała go.

– Wszystko w porządku – zapewniła i dla potwierdzenia tych słów, rozpostarła szeroko dłonie. – Cała i zdrowa. Tylko odrobinę zniesmaczona.

– Ma szczęście, że w porę przywołałaś go do porządku. – Zacisnął ręce w pięści. – Gdyby posunął się dalej, nie skończyłby wyłącznie z drobnymi skaleczeniami. Już ja bym dopilnował, aby już nigdy nie pomyślał o położeniu swoich brudnych łap na jakiejkolwiek kobiecie.

– Gdyby posunął się dalej, sama bym tego dopilnowała. – Opuściła ręce. – Mimo wszystko dziękuję. Dobrze jest mieć świadomość, że nie każdy mężczyzna myśli wyłącznie o tym, jakby tu wpakować mi palce pod spódnice.

Opuścił wzrok.

– Spodnie – poprawił, niby od niechcenia.

Roześmiała się, co pozwoliło jej odgonić ukrywane roztrzęsienie. Bo wbrew pozorom, obcemu mężczyźnie udało się ją wyprowadzić z równowagi. Nawet jeśli zdawała sobie bowiem sprawę, że potrafi się obronić, nie mogła przestać myśleć, co by było, gdyby ze stresu nie była w stanie zareagować.

Czasem zapominała, że miała tylko dziewiętnaście lat i też była podatna na strach.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top