Rozdział 18
Marisse nie spodziewała się, że jeden drobny mężczyzna może ważyć tyle, że ledwie będzie w stanie utrzymać go na ramieniu, a co dopiero doprowadzić do któregoś z pomieszczeń. Kuchnia znajdowała się zbyt daleko, aby w ogóle próbować, więc zdesperowana, postanowiła zaprowadzić go do biblioteki.
Deilan wyglądał tragicznie. Chwiał się na nogach, niewyobrażalnie pocił i jęczał za każdym razem, gdy ponagleniami zmuszała go do zrobienia kolejnego, krzywego kroku. Nie wyglądał na rannego, ani nie krwawił, ale bladość jego zapadniętych policzków i mętny wzrok podpowiadały, że w grę wchodziło coś więcej, aniżeli przypadkowe zasłabnięcie.
– Współpracuj ze mną – wydyszała, gdy po raz kolejny zatoczyli się w bok. Deilan nie zarejestrował tego nagłego zboczenia z trasy, więc to właśnie ona musiała napiąć wszystkie mięśnie, aby nie stracili równowagi i nie runęli z impetem na posadzkę. Jak na złość chłopak miał na sobie śliską, śnieżnobiałą tunikę, za którą za nic w świecie nie dało się go sensownie pochwycić. – Deilan, jesteś za ciężki. Musisz mi pomóc.
Chłopak wymamrotał coś, co mogło być zarówno bełkotliwymi przeprosinami, jak i niewyraźnym, bo stłumionym przez zaciśnięte zęby przekleństwem. Marisse nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Nie znała się na podobnych objawach, jak przez mgłę pamiętała, że pomocnik kucharza zmaga się z jakąś regularnie nawracającą chorobą. Tylko jaką i w jaki sposób można było nad nią zapanować?!
Fien. Musiała wezwać Fiena.
– Jeszcze kawałek. – Drżały jej kolana, miała problem z utrzymaniem przelewającego się przez jej dłonie ciała. Oddech Deilana zmieniał się ze świstu w niekontrolowany chrzęst. Brzmiał tak, jakby z każdą upływającą sekundą na jego gardle coraz mocniej zaciskały się obcęgi.
– Jesteś... Mar... – zaczął zdławionym szeptem. – Marr...
– Cicho bądź. Tracisz cenny tlen.
– Marr... ną medyczką.
Gdyby miała na to czas, wzniosłaby oczy ku niebu. Nic dziwnego, że chłopak przystawał z Fienem.
– M... muszę... usiąść... – wydyszał, zdławionym szeptem.
– Wierz mi, że ja też.
Jakimś cudem udało im się dostać pod drzwi biblioteki. Były uchylone, więc Marisse nie przebierając w środkach, kopnęła je nogą. O mało co nie przypłaciła tego kolejną utratą równowagi, ale udało się. Drzwi odskoczyły, więc przeciągnęła przez nie Deilana. Dopadłszy do pierwszego ze stolików, usadziła na nim ledwie żywego chłopaka.
Dopiero wtedy spostrzegła, że zaledwie kilka miejsc dalej, przy pustym stole, siedzi nie kto inny, tylko sam książę.
– To chyba żart – jęknęła, wpatrując się w równie skonfundowanego Caldena.
Mężczyzna mrugał, patrząc to na nią, to na zsuwającego się z krzesła Deilana. Widać nie był do końca pewien, czy widzi realnych ludzi czy nawiedzające bibliotekę duchy, bo zamarł w fotelu. Jedynie książka, którą trzymał w dłoniach, z wolna opadła mu na kolana.
– Marr... – Ciche rzężenie przypomniało jej o obecności cierpiącego chłopaka. Natychmiast opadła na kolana i spojrzała bezradnie na trzymającego się za czoło Deilana. Przyciskał do niego dłonie z taką siłą, że aż zbielały mu palce. Zupełnie, jakby usiłował wypchnąć spod czaszki uporczywy ból.
– Czego potrzebujesz? – zapytała, zerkając błagalnie na Caldena. Książę najwyraźniej odczytał jej niemą prośbę, bo bez słowa odłożył książkę na stół, a następnie podniósł się z miejsca. Ruszył do wyjścia z biblioteki.
– F... Fien. – Deilan z trudem łapał powietrze. – Potrzebuję... on... będzie wiedział...
Długie włosy zasłaniały mu połowę twarzy, mimo to Marisse doskonale widziała perlące się na niej krople potu. Bez namysłu odgarnęła je chłopakowi za uszy. Ojciec robił tak za każdym razem, gdy była chora i godzinami musiała leżeć w łóżku. Nienawidziła związanej z tym bezczynności, więc mężczyzna za każdym razem starał się zajmować jej myśli jakimiś drobnymi gestami lub rozmową.
– Co robiłeś o tej porze na korytarzu? – zapytała, muskając palcami rozgrzane czoło. Zdziwiło ją, że skóra Deilana była ciepła, choć na pierwszy rzut oka sprawiała zupełnie odwrotne wrażenie. Mogłaby przysiąc, że kiedy prowadziła go do biblioteki, jego ciało emanowało wręcz nieznośnym zimnem.
– Zrobiło mi się słabo. – Przymknął powieki. – Domyśliłem się... że nadchodzi.
– Co takiego?
– Kolejny... atak. – Przełknął ślinę. – Potrafię je... wyczuć.
Skinęła głową. Nie chciała męczyć chłopaka pytaniami, ale odniosła wrażenie, że kiedy zastanawiał się nad ułożeniem sensownych odpowiedzi, jego głos wracał na stabilniejsze tony. Może właśnie to był jakiś sposób.
– Posłałem po Fiena – ni stąd ni zowąd za jej plecami pojawił się Calden. Marisse spięła się, czując za sobą jego obecność. – Niebawem powinien się tu zjawić.
„Niebawem" – jęknęła w duchu Marisse. To mogło oznaczać zarówno pięć, jak i piętnaście minut. Istniało zbyt duże prawdopodobieństwo, że do tego czasu Deilana udusi jego własna, zaciskająca się jak w imadle krtań.
– Dziękuję – zwróciła się mimo wszystko do wciąż czekającego na jej reakcję księcia. – Chyba... nie do końca wiem, co robić.
– Mów do niego – zasugerował, opuszczając wzrok na jej podwinięty szlafrok. Odchrząknął i na powrót uniósł spojrzenie. – Dość niecodzienny strój, jak na wieczorną wizytę w bibliotece.
Może nawet by się zarumieniła, gdyby nie fakt, że oddech Deilana skutecznie zagłuszał wszelkie myśli, w tym także i te o jej nieodpowiednim stroju i nagłym zainteresowaniu księcia.
– Nie spodziewałam się towarzystwa. – Mimowolnie sięgnęła ku talii, aby poprawić wiązanie szlafroka.
– Jak widać nie musiałaś. Znalazło się same.
Odetchnęła i odwróciła głowę do jasnowłosego chłopaka. Musiała przestać koncentrować swoją uwagę na nie na tym mężczyźnie, co trzeba.
– Deilanie. – Podniosła się z kolan i zajęła sąsiednie krzesło. Nie chciała, aby Deilan pomyślał, że się nad nim lituje. Chorzy nienawidzili, gdy traktowano ich jak małe, nierozumne dzieci. – Czy te ataki... Czy zdarzają się często?
Skinął głową.
– Myślę, że umieram.
Wzdrygnęła się, słysząc w jego głosie niepokojącą pewność. Calden, który wciąż stał tuż obok, także drgnął i zacisnął wargi w ciasną linię. Bez słowa ruszył ku swojemu fotelowi. Widać uznał, że nie powinien być świadkiem tego typu rozmowy.
– Nonsens, wcale nie umierasz. – Marisse obejrzała się przez ramię. Książę usiadł i sięgnął po książkę. Nie mogła uwierzyć, że po tak strasznym wyznaniu, był w stanie ot tak sobie odejść i wrócić do czytania. – Nic ci nie będzie, daję słowo.
– Umieram.
– Zasłabłeś, to wszystko.
Zaśmiał się nerwowo. Tancerka zacisnęła usta, bo dźwięki, jakie z siebie wydawał, przypominały raczej skrzek mordowanych żab, aniżeli odświeżający, młodzieńczy śmiech. Deilan chyba też wychwycił różnicę, bo odgiął się do tyłu, wystawiając twarz ku górującemu nad nimi żyrandolowi. Świece tliły się dyskretnie, rzucając na jego policzki przytłumione, żółto-pomarańczowe światło.
– Napady zdarzają się coraz częściej – wyznał, osłaniając dłonią przymknięte powieki. – Bez względu na to, jak usilnie staram się im zapobiec, wciąż pojawiają się kolejne. I kolejne. I kolejne.
Przygryzła wargę.
– Od jak dawna...?
– Od pięciu lat. A może sześciu? – Usiłował zebrać myśli. Jego głos wracał do normy, najpoważniejszy atak minął. – Tak naprawdę to nie wiem, ból towarzyszy mi, odkąd pamiętam. Nasilił się w momencie, w którym zacząłem dojrzewać.
Marisse nie wiedziała, co powiedzieć. Patrząc na Deilana z bliska, miała wrażenie, że ma przed sobą kilkunastoletniego, słabowitego chłopaka o niezwykle łagodnych, niemalże dziewczęcych rysach. Nie dało się go pomylić z kobietą, ale do mężczyzny też było mu stosunkowo daleko. Jego brwi były długie, ale cienkie, w kącikach podkrążonych oczu zbierały się równo osadzone zmarszczki. Miał pełne, choć chwilowo wysuszone i popękane wargi, które rozchylały się w próbie zaczerpnięcia oddechu. Mimo współczucia Marisse pomyślała, że wiele panien musiało mu zazdrościć takich ust. Podobnie jak długich, prostych włosów w odcieniu pozłacanych, jesiennych liści.
Jeśli Calden przypominał srebrny księżyc lub gwiazda, to Deilan był niczym wystygnięte słońce. Umierające i pozbawione naturalnego blasku.
– Jesteś za młody, żeby myśleć o śmierci – wykrztusiła, starając się odgonić zbyt wyraziste wspomnienie o matce.
– Mam dwadzieścia jeden lat. – Uśmiechnął się krzywo. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałem chwilę, żeby o niej nie myśleć. Ból nie jest czymś, do czego można się przyzwyczaić. Jeśli ktoś próbował ci to wmówić, kłamał.
– Te ataki... przecież nie zdarzają się codziennie.
Odgarnął z ramion zlepione potem włosy.
– Niektórym wystarczy tydzień obcowania z bólem, aby błagali o śmierć. Inni wmawiają sobie, że z czasem minie. Ja mam pecha być i jednym, i drugim.
Zadrżała jej warga. Zaczęła myśleć o ojcu. O tęsknocie, z jaką wyglądał przez okna ich posiadłości. O każdym niespodziewanym i bolesnym upadku, do którego dochodziło, bo nogi odmawiały mu posłuszeństwa, a także słabych dłoniach, którymi od lat nie był w stanie kreślić żadnej z morskich map.
– Boisz się śmierci? – odważyła się zapytać. W sumie nie musiał nic mówić, za odpowiedź wystarczyła jej nietęga mina, jaka pojawiła się na jego zamarłej twarzy.
– Nie ma ludzi, którzy nie boją się śmierci – odparł poważnie. – Są tylko ci dość zdesperowani, aby ten strach przezwyciężyć. – Zadrżał mu głos. – Bo wiesz... Ludzie, którzy usiłują walczyć z bólem, z reguły z nim nie wygrywają. Po prostu cierpią dłużej. Do samego końca.
– To... przykre.
– Śmierć? – zacisnął powieki. – Tak, też myślę, że jest przykra.
– Nie ona. Sam fakt życia ze świadomością, że może być blisko. To... gorsze od samej śmierci.
Spojrzał na nią, jakby widzieli się po raz pierwszy. W sumie właśnie tak było, bo do tej pory znali się jedynie z opowieści. Ona, bo widziała go kiedyś z poziomu najwyższej z pałacowych wież, on, bo musiał nasłuchać się o niej od Fiena.
– Kiedy tańczyłam w karczmie, zdarzało mi się przysłuchiwać rozmowom podróżnym – powiedziała, poprawiając się na krześle. Oddech Deilana znów stał się świszczący, ale chyba nadal pragnął jej słuchać, bo z uwagą wpatrywał się w jej usta. – Pewnego razu przez Sulles przejeżdżało dwóch duchownych. Zatrzymali się w naszym przybytku, aby odpocząć przed dalszą drogą do stolicy.
Uśmiechnęła się do powracającego wspomnienia. Pamiętała, że Thalis wziął mężczyzn za bogatych kupców. Licząc, że zostawią w jego karczmie dużo pieniędzy, zachęcał ich do zamawiania coraz to nowych dań. Jakież było jego zdziwienie, kiedy tamci – otoczeni butelkami wina i talerzami solonej wołowiny – podziękowali za troskę o wysłanników Villmarskiej świątyni.
– Miałam wtedy przerwę, więc wyszłam na salę, ale coś zjeść – kontynuowała. – Pamiętam, że niechcący usłyszałam kilka zdań dobiegających ze stolika, przy którym siedzieli. Byli pogrążeni w jakieś religijnej dyskusji, więc normalnie nie zwróciłabym na nich większej uwagi. Zainteresowała mnie jednak pewna kwestia. Jeden z kapłanów poruszył temat duchowego odrodzenia.
Deilan ułożył dłonie na kolanach.
– Villmarscy wyznawcy uwielbiają łączyć religię z magią – cmoknął z niezadowoleniem. – Dziwne, że jeszcze nie zaczęli wynosić utalentowanych do rangi żywych świętych.
Pokręciła głową.
– Nie chodziło o magię. Rozmawiali o koncepcji, jaką jest reinkarnacja.
– Powrót na kontynent pod inną postacią?
– Aha.
Deilan przez chwilę intensywnie się nad czymś zastanawiał.
– O czym dokładnie mówili?
– Między innymi właśnie o tym, że ludzie nie potrafią oswoić się ze śmiercią. – Zaczęła bawić się sznurkiem od szlafroka. Nagle ten temat wydał jej się wyjątkowo trudny. Martwiła się, że źle ją zrozumie, opacznie odczyta słowa, przy pomocy których pragnęła wlać do jego serca odrobinę nadziei. – Zastanawiali się, czy można mówić o niej inaczej. Nie tylko w perspektywie definitywnego końca.
– Przecież śmierć jest końcem. Nie zrobisz z czarnego białego.
– A jeśli zrobię? – Poczuła w klatce piersiowej bolesny ucisk. Miał trochę ponad dwadzieścia lat, powinien korzystać z życia, a nie decydować, gdzie znajdzie się miejsce jego pochówku. – Zresztą... przecież jeszcze nie umarłeś. Czy naprawdę chcesz poświęcić cały ten pozostały czas, na wmawianie sobie, że nie ma dla ciebie ratunku? Na pewno jest jakiś sposób, żeby to... spowolnić. Musi być.
– Marisse...
– Nie chcę, żebyś żył ze świadomością, że twoje życie kompletnie do niczego nie prowadzi – odparła pustym, zachrypniętym głosem. – Ani ty, ani nikt inny. Nie wiemy, co dzieje się po śmierci, a mimo to zakładamy, że ta musi być końcem. Że życie... twoje życie... tak po prostu przestanie istnieć.
– Wiem, co próbujesz powiedzieć. – Uśmiechnął się słabo. – Naprawdę nie musisz tego robić.
– Nie. Staram się... – zacięła się. – Po prostu wydaje mi się, że śmierć nie musi być straszna. Jest tylko niewyobrażalnie smutna dla wszystkich tych, którzy nie mają pojęcia, co dzieje się potem. Co stoi na przeszkodzie, żeby wierzyć, że można ją pokonać? A jeśli się nie da, to chociaż w to, że czeka nas po niej kolejny początek? Skoro każdy początek ma swój koniec, to za każdym końcem też powinien stać jakiś początek...
Deilan westchnął.
– Z pewnością dobrze jest myśleć o śmierci w mniej „ostatecznym" kontekście – przyznał nieco spokojniejszym tonem. – Myśl, że mogłaby być początkiem, który wymazuje wszystkie grzechy przeszłości... To przyjemna wizja.
– Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby oswajać się z nieznanym, Deilanie. Przecież możemy zakładać, wymyślać, snuć własne teorie... I wyobrażać sobie, co będzie. A wtedy... wtedy może będzie łatwiej...
Ostatnio słowo nie zdołało przejść przez jej zaciśnięte gardło. Już i tak w ich rozmowie padło zbyt wiele wzmianek o śmierci.
Przymknął powieki na znak, że nie musi dodawać nic więcej. Zrozumiał.
– No to... kim chciałabyś być, gdybyś mogła wybrać? – zapytał po chwili zadumy. Ściszył głos, co miało zapewne związek z obecnością księcia. Calden trzymał w rękach otwartą książkę, ale odkąd wrócił na fotel, ani razu nie dobiegł ich dźwięk przewracanych kartek.
On także słuchał. Bardzo uważnie.
– Początkowo myślałam o ptakach – odparła, myśląc o małym, posrebrzonym ptaszku. – Są piękne wolne i w każdej chwili mogą odlecieć za horyzont. Wyobrażałam sobie siebie pod postacią sójki albo bażanta. Potem zaczęłam się nad tym jednak zastanawiać i koniec końców zmieniłam zdanie. Jeśli faktycznie miałabym się odrodzić w innym ciele, chciałabym być meduzą.
Deilan parsknął.
– Bardzo... dziwny wybór – wypalił, ale zaraz odchrząknął i się poprawił: – Chciałem powiedzieć: nietypowy.
– Moje przyjaciółki z karczmy też tak mówiły. – Przekrzywiła głowę. – Ledwie udało mi się je przekonać, że meduzy to zwierzęta jak każde inne. Są naprawdę niesamowite. Ich macki przypominają wstęgi, więc kiedy się poruszają, wyglądają, jakby tańczyły. No i podobnie jak ptaki, mogą pływać, dokąd im się żywnie podoba. No i świecić. Podobno niektóre rozświetlają swoim blaskiem całe połacie głębin.
– Muszę ci uwierzyć na słowo. – Odgarnął kolejny z mokrych kosmyków. – Nie widziałem nigdy żadnej meduzy.
– Ja też nie. Przynajmniej nie na żywo. Często zdarzało mi się natomiast przeglądać atlasy zwierząt mojego ojca. Mieliśmy ich mnóstwo.
Deilan obdarzył ją łagodnym uśmiechem. Z jego oczu zniknęła cząstka przejmującego bólu. Zdołała sprawić, że choć na moment o nim zapomniał.
– Nie wiem, kim mógłbym być. – Przyjrzał się swoim dłoniom. Jeśli sądził, że odnajdzie między smukłymi palcami odpowiedź na wirujące w powietrzu pytanie, to mocno się zawiódł. Nie odnalazł niczego, prócz plątaniny beżowych linii. – Może...
– Dei!
Oboje podskoczyli, słysząc donośny męski głos. Drzwi skrzypnęły, zdyszany Fien wpadł do biblioteki, jakby goniło go minimum tuzin mundurowych. Nie czekając, aż ktokolwiek się odezwie, dopadł do krzywiącego się na jego widok Deilana.
– W porządku? – Ukląkł, aby przyjrzeć się swojemu przyjacielowi. – Dlaczego do mnie nie przyszedłeś?
Wyglądał na szczerze zaniepokojonego. Prawdopodobnie służący zastali go w momencie brania kąpieli, bo jego wilgotne włosy znajdowały się w ogromnym nieładzie. Krzywo zapięta koszula kleiła się do rozgrzanego ciała, ujawniając zarys napiętych mięśni. Pachniał też niczego sobie, bo mydłem i kwiatowymi olejkami, które Marisse kojarzyła z własnej łazienki.
– Chciałem przyjść. – Deilan posłał Marisse przepraszające spojrzenie. – Byłem w połowie drogi, kiedy mi się pogorszyło. Znalazła mnie ta dziewczyna.
Fien sprawiał wrażenie, jakby dopiero wtedy przypomniał sobie o obecności innych osób w bibliotece. Zamrugał, po czym przeniósł wzrok na nieruchomą tancerkę, a potem, na siedzącego w nieznacznym oddaleniu Caldena.
– Oh – wyrwało się z jego ust. – I wy tu tak... we trójkę?
Książę przewrócił oczami.
– Tak się składa, że byłem tu pierwszy – podniósł głos, aby wszyscy dobrze go usłyszeli. – A tobie się nie spieszyło.
Fien cmoknął z dezaprobatą i wrócił do oględzin Deilana. Chłopakowi najwyraźniej nie było na rękę, że nieoczekiwanie znalazł się w centrum uwagi, bo usiłował podnieść się z krzesła. Ponieważ wciąż miał problem ze złapaniem równowagi, musiał poczekać, aż zatroskany Fien poda mu dłoń. Dopiero gdy zaparł się na mężczyźnie niemalże całym ciałem, jakoś udało mu się stanąć na nogi.
– Już mi lepiej – sapnął, przykładając palce do nasady nosa. – Najgorszy atak minął. Muszę się tylko na chwilę... położyć.
Fien zacisnął wargi. Czuł się winny, że nie było go w pobliżu, kiedy jego przyjaciel zwijał się z bólu na pałacowych korytarzach. Marisse nie znała charakteru ich relacji, ale bazując na sposobie, w jaki bibliotekarz trzymał Deilana pod ramię, wnioskowała, że byli naprawdę blisko. Może nawet tak blisko jak z Caldenem.
Zrobiło jej się szkoda obu mężczyzn. Nie była sobie w stanie wyobrazić, jak wiele razy Fien musiał słyszeć od Deilana, że ten umiera. Fien, który zawsze starał się zachować pogodę ducha i robił wszystko, aby przejednać sobie otaczających go ludzi. Ten sam Fien, który kupował jej słodkie bułki i żartował, ukrywając poważne emocje za maską beztroskiej lekkomyślności.
– Miło było cię poznać, Deilanie. – Uniosła ku niemu dłoń. – Okoliczności nie były może zbyt sprzyjające, ale cieszę się, że mieliśmy okazję porozmawiać.
Chłopak obejrzał się na nią przez ramię.
– Ja też się cieszę. No i... dziękuję. – Uśmiechnął się słabo. – Za pomoc, a także... za naszą dzisiejszą rozmowę. Dała mi do myślenia.
Skinęła głową. Chociaż wymienili zaledwie kilkanaście zdań, co nie trwało dłużej niż kwadrans, miała wrażenie, że zna Deilana od dawna. Okazał się kolejną osobą, która była w stanie zrozumieć jej podejście do straty. Z tym, że sam wciąż żył i patrzył na nią przez pryzmat własnej, nieuniknionej śmierci.
Obserwując idących ku wyjściu przyjaciół (uznała bowiem, że po odbyciu tak głębokiej i znaczącej rozmowy, ma prawo uważać Deilana za przyjaciela), obiecała sobie, że już nigdy nie będzie narzekać na żadne, średniej wielkości dolegliwości. Nie mogła sobie przypomnieć, aby kiedykolwiek czuła się z ich powodu tak, jak czuł się tego wieczoru bogom ducha winny pomocnik kucharza. Nawet ból, który towarzyszył jej w ogrodach, nie okazał się finalnie na tyle silny, aby słaniała się na nogach czy drżała ze strachu, nie mogąc złapać tchu.
Gdy drzwi zamknęły się za tamtą dwójką, w bibliotece zapanowała błoga cisza. Niestety, na krótko, bo Marisse natychmiast przypomniała sobie o jednym, a właściwie dwóch ważnych szczegółach. Ten pierwszy i zdecydowanie najważniejszy, wiązał się z faktem, iż książę nie poszedł w ślady Fiena i Deilana, a co za tym idzie, wciąż przebywał w pomieszczeniu. Zostali w nim z Marisse całkiem sami.
Jeśli zaś chodzi o drugi szczegół, to był ściśle związany z tym pierwszym: tancerka przypomniała sobie bowiem o wciąż widniejącym na jej ramionach, cieniutkim szlafroku.
Gdyby do Lisah dotarła wieść, że w tym nieodpowiednim stroju widział ją nie jeden, ani nawet nie dwóch, lecz aż trzech mężczyzn, jak nic dosłałaby apopleksji. Równie dobrze Marisse mogłaby biegać po pałacu w samej bieliźnie. Wyszłoby na to samo.
Zanotowała w pamięci, aby następnym razem ubrać coś nieco mniej wyzywającego. Osobiście nie miała nic przeciwko szlafrokowi, bo był długi i składał się z wystarczającej ilości materiału, aby uchodzić za nieformalne, wierzchnie okrycie. Problem w tył, że był cienki i kojarzył się raczej ze spędzaniem czasu w łóżku, a nie między regałami pałacowej biblioteki. Marisse musiała mieć na uwadze, że prócz Fiena, Caldena i nowo poznanego Deilana, po posiadłości kręciło się wielu niezbyt przychylnych jej strażników. Co jak co, ale wolała unikać bezpośrednich starć ze zbyt „śmiałymi" mężczyznami. Księciu raczej nie spodobałaby się informacja, że któryś z jego podwładnych stracił ucho bądź palec.
Rzecz jasna całkowitym przypadkiem.
Wstała z zamiarem jak najszybszego opuszczenia biblioteki. Uznała, że wróci do niej, jak tylko przebierze się w coś bardziej odpowiedniego, nim jednak zrobiła krok w kierunku drzwi, dostrzegła kątem oka, że Calden także podniósł się z fotela. Ruszył w jej stronę.
– Jestem pod wrażeniem, Marisse Evenghard – oznajmił, gdy już stanął z nią twarzą w twarz. – Jak dotąd tylko Fien był w stanie wpłynąć na Deilana podczas jego ataków.
Zamrugała, próbując przyswoić to, co właśnie usłyszała. Caladien Hallvord był pod wrażeniem? W dodatku konkretnie jej osoby? Może w takim w razie już pierwszego dnia swojego pobytu w Astel powinna biegać po pałacowych korytarzach w poszukiwaniu jakichś umierających, czekających na ratunek poddanych! Ułatwiłoby to sporo spraw.
Nie dała po sobie poznać, że ucieszyły ją jego słowa.
– Słyszałam, że przyjaciel Fiena jest chory. – Objęła się ramionami. – Podobno właśnie z tego powodu często zdarza mu się jeździć do miasta. Nikt nie wie, co mu jest.
Przytaknął.
– Ostatnimi czasy zaczęło mu się pogarszać. – Powiódł spojrzeniem ku zamkniętym drzwiom. – W ciągu ostatniego kwartału już jakieś siedem razy zdarzyło mu się zemdleć z bólu. Nic dziwnego, że bez przerwy myśli o śmierci. Najpewniej za każdym razem, gdy traci świadomość, wydaje mu się, że więcej się nie ocknie.
Na myśl o służącym, w jego ciemnych tęczówkach zaczęły się odbijać najróżniejsze emocje. Niestety, nieważne jak dokładnie Marisse studiowała jego książęce oblicze, nie była w stanie rozszyfrować żadnej z nich. Chodziło o przygnębienie? Litość? A może frustrację spowodowaną świadomością, że jeden z jego ludzi niedomaga, a on nie jest w stanie nic z tym faktem zrobić?
W zamyśleniu odgarnął z czoła posrebrzane włosy.
– Planowałaś spędzić wieczór w bibliotece? – zapytał, nieoczekiwanie zmieniając temat. – Jest już późno, nie zakładam, że wyszłaś ot tak, żeby przespacerować się po korytarzach.
Wzruszyła ramionami.
– Może zachciało mi się pić i wybrałam się na przechadzkę do kuchni.
– Idąc do kuchni ze skrzydła sypialnego, nie mija się biblioteki – zauważył. – Wystarczyłoby zresztą, gdybyś poprosiła o dzbanek pierwszego lepszego służącego. Bo rozumiem, że nie jesteś w stanie napoić się wodą wyczarowaną przy pomocy iluzji.
– Nie jestem.
– No więc...?
– Faktycznie szłam do biblioteki. – Dała za wygraną. – Chciałam poszukać informacji na temat srebrnych róż. O ile w ogóle takowe istnieją.
Uniósł brwi i przyjrzał się jej z ewidentnym sceptycyzmem. Zachowywał się tak, jakby wciąż nie wierzył, że pragnie mu pomóc. Nawet mimo jej ostatniej, płomiennej deklaracji.
– Muszę cię rozczarować. Choćbyś spędziła w bibliotece cały dzień i całą noc, to niczego w niej nie znajdziesz. – Objął wzrokiem regały. – Nie przeczę, że w mojej kolekcji widnieje mnóstwo ciekawych książek. Przeglądając półki, odkryjesz mnóstwo interesujących lektur, obawiam się jednak, że nie będzie wśród nich żadnej, która mogłaby pomóc w rozwiązaniu naszego... problemu.
Przygryzła wargę. Zaniepokoiło ją przyjemne ciepło, które rozeszło się po jej ciele na słowo „naszego". Nie powinna czuć się w ten sposób w jego obecności.
– Co więc sugerujesz? – Odgoniła natrętne myśli, które wbrew jej woli, zaczęły zbaczać na niepokojąco fantazyjne tory. Nagle zapragnęła przyjrzeć się dokładniej każdej zmarszczce w kącikach jego przenikliwych oczu. Usłyszeć jeszcze więcej słów wypowiadanych niskim, arystokratycznym głosem... – Gdzie powinnam szukać informacji, jeśli nie w bibliotece?
Wyglądało na to, że znał odpowiedź, bo spojrzał najpierw na stojący w kącie zegar, a potem, tym razem nieco bardziej krytycznie, na jej poluzowany szlafrok.
– Umiesz jeździć konno?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top