Rozdział 17
Dyskusja na temat wad i zalet wymyślonego przez nią planu, trwała dobre dwie godziny. Marisse dopiero wtedy zrozumiała, na jak wiele na pozór nieistotnych drobiazgów jest zmuszony uważać książę. Wszystko mogło zawieść: począwszy od sprzętu i transportowanych towarów, na ludziach kończąc.
Marisse słuchała z uwagą każdego z podawanych przez niego argumentów. Chłonęła logiczne rozważania i pomysły działań, które mogły zapobiec potencjalnym wypadkom. Była pełna podziwu dla jego przyszłościowego podejścia i troski względem poddanych. Po raz pierwszy spojrzała na niego przy tym jak na prawdziwego, trzeźwo myślącego mężczyznę.
W którymś momencie Fien zaproponował, aby posłać po herbatę. Calden skinął głową, dopiero po chwili orientując się, że dał się podejść. Sugestia nie była rzucona przypadkowo, wiązała się bowiem z tym, że ktoś musiał opuścić pomieszczenie. Padło rzecz jasna na bibliotekarza, który z ochotą poderwał się z miejsca i ruszył do drzwi.
– Wracam za kwadrans – oznajmił, świadomy dwóch odprowadzających go spojrzeń.
Po tym, jak wyszedł, atmosfera wyraźnie zgęstniała. Marisse poczuła się nieswojo, zupełnie tak, jakby Fien stanowił jej prywatną zaporę przed księciem. Nie, nawet nie tyle przed nim, lecz przed jego gwałtownymi zmianami w zachowaniu. Przy Fienie mężczyzna zdawał się uspokajać. Marisse zgadywała, że chodziło o obecność jedynego zaufanego przyjaciela, bo kiedy ten opuścił pomieszczenie, książę na powrót cały się spiął. Wróciła nerwowa postawa i czujne spojrzenie. Mimo to starał się zachować pozory i udawać, że jej obecność nie sprawia mu różnicy. Nachylił się w milczeniu nad nowo rozwiniętą mapą.
– Nosisz shavathę – zauważyła, gdy spod jego koszuli wysunął się kawałek błękitnej tasiemki. Widywała ją parokrotnie u gości „Karczmy pod rubinem", więc od razu rozpoznała jej charakterystyczny wzór.
Calden drgnął i instynktownie uniósł dłoń, aby zacisnąć palce na wspomnianej tasiemce. Gest sprawił, że ta wysunęła się spod jego koszuli i ujawniła kończący ją skrawek równo wyciętego materiału. Był szyty srebrną nicią, zdobiły go cztery gwiazdy, które spleciono ze sobą ramionami. Każde z nich symbolizowało inne bóstwo i inną część kontynentu. Jedność świata.
– Nie sądziłam, że oddajesz cześć bogom. – Marisse przekrzywiła głowę. Książę nie wyglądał jak ktoś, kto wierzy w cokolwiek prócz własnej przekory. Daleko mu było do szablonowego wyznawcy Kedvehskich świętości.
– Nie oddaję – odparł, momentalnie ucinając jej domysły. – Wisiorek należał do kogoś, kto był mi bliski. Jeśli już miałbym oddawać komuś hołd, to właśnie tej osobie.
Zawahała się. Coś w jego spojrzeniu powstrzymało ją o zadanie pytania o poprzedniego właściciela talizmanu. W jego oczach mignął smutek, przygnębienie, którego nie planował przy niej okazywać.
– Więc w ogóle nie wierzysz w bogów? – zapytała, starając się nakierować jego myśli na bezpieczniejsze tory. Skoro już zyskała jego uwagę, nie chciała znowu go na siebie zamknąć. Nie mogła zaprzepaścić takiej okazji.
– Bogowie są dla tych, którzy faktycznie starają się im przypodobać – rzucił, wsuwając shavathę z powrotem za koszulę.
– Wydawało mi się, że władcy Koniczyny chętnie prezentują się przed poddanymi jako bogobojni i oddani wierni. – Zmarszczyła brwi. – Ludzie lubią zakładać, że ich królowie nie uważają się za najwyższe bóstwa, bo podobnie jak oni, są jedynie wysłannikami kogoś, kto wyznacza dla nich właściwe ścieżki postępowania.
– Z bogami jest dokładnie tak samo jak z królami. Ani jednym, ani drugim nie są potrzebni fałszywi wyznawcy. Nawet jeśli ich liczba dobrze wygląda w rejestrach, koniec końców okazują się nieprzydatni.
– Czyli ty nigdy...?
– Jak byłem mały, wierzyłem, że istnieją. – Z nieodgadnionym wyrazem twarzy przyjrzał się jej złączonym dłoniom. Miała ochotę rwać skórki przy paznokciach, aby jednak nie pokazać narastającego zdenerwowania, trzymała palce ciasno splecione. – Pomysł z bóstwami, które opiekują się krajem i obdarzają go magicznymi łaskami, wydawał mi się nierealny, ale niezwykle fascynujący. Regularnie chodziłem do pałacowej kaplicy i modliłem się do nich wraz ze służbą, zakładając, że któregoś dnia zostanę wysłuchany i spełnią się wszystkie moje marzenia.
Marisse usiadła na krześle, które wcześniej do stołu przysunął sobie Fien.
– Co się stało, że zmieniłeś podejście?
– Zacząłem przyjaźnić się z Kalavashem. – Skrzyżował dłonie. Może uczynił to bezwiednie, a może chciał w ten sposób ukryć przed jej spojrzeniem już i tak zakrytą tasiemkę. Poczuł się odsłonięty.
Przygładziła sukienkę, zastanawiając się nad stosowną odpowiedzią. Czymś, co na powrót pozwoli jej się do niego zbliżyć.
– No cóż... – odchrząknęła. – Nie da się ukryć, że Fien jest specyficznym człowiekiem. Nie znam go może zbyt dobrze, ale biorąc pod uwagę, że bez przerwy zaprasza do pałacu obce dziewczyny i rozpowiada na prawo i lewo, że w kraju jego księcia kwitnie handel nielegalnymi substancjami...? Tak, chyba jestem w stanie zrozumieć, dlaczego można przy nim stracić wiarę.
Zimne oblicze księcia rozjaśnił uśmiech. Na ten widok w sercu Marisse zatrzepotały motyle. Każdy z nich rwał się do lotu za odległy horyzont. Gdzieś tam pięły się mury jej wymarzonej Akademii. Mogła wręcz usłyszeć obijający się o nie wiatr. Usłyszeć westchnienia wykładowców, którzy kończyli semestr i uciekali myślami do nowych, gotowych na ukształtowanie studentów.
A może wcale nie o to chodziło? Może po prostu podobał jej się ten poczciwy uśmiech? Płytkie dołeczki, które ujawniły się w kącikach jego bladych policzków, gdy myślał o swoim przyjacielu? Łagodność i troska, z jakimi wyrażał się o swoich poddanych?
– Chodziło o ciekawość – odparł, wyrywając ją z otchłani zadumy.
Przez chwilę nie była pewna, o co mu chodzi. Nigdy wcześniej nie pociągnął przy niej żadnego tematu.
– Twoja wiara zaczęła zanikać przez... ciekawość? – upewniła się.
Skinął głową.
– Jak mówiłem, chodziłem z Fienem do biblioteki. Byłem zbyt mały, aby przyuczać się do roli następcy tronu, więc spędzałem większość wolnego czasu wśród półek. Fien codziennie pokazywał mi jakieś nowe księgi. Baśnie, legendy, powieści, zakurzone kroniki... Nie zwracał uwagi ani na mój, ani tym bardziej na swój wiek. Interesowało go wszystko, od dziejów pierwszych władców, po instrukcję obsługi moździerza. To między innymi właśnie dzięki niemu dowiedziałem się o historii naszego kraju, w tym o krwawych wojnach i ciążącej na mnie sukcesji. Kiedy pojąłem, kim jestem i kim stanę się w przyszłości, przestałem wierzyć w boską opatrzność. Gdyby istniały jakieś nadziemskie istoty, nie dopuściłyby do tylu krwawych rzezi. Do tego, żeby ludzie głodowali, dzieci umierały na kolanach zrozpaczonych matek, a kolejni władcy stawali się tyranami.
Odetchnął, kończąc swoją najdłuższą od dawna wypowiedź.
– Ja przestałam wierzyć po śmierci mamy – odezwała się cicho Marisse. Poruszyła się niespokojnie, nie do końca wiedząc, co zrobić z rękami. – Odeszła wiele lat temu.
Calden zaczął przestawiać stojące na mapie figury, była jednak pewna, że nie zignorował jej wyznania. Na jego twarzy malowało się współczucie. Nie to wystudiowane, zarezerwowane dla zwracających się do niego z problemami poddanych, lecz szczere, pełne niewypowiedzianego zrozumienia. Takiego, które mogły dzielić wyłącznie osoby dotknięte równie niepomierną stratą.
– Zachorowała czy...?
Zdobyła się na słabe kiwnięcie głową. Jej spojrzenie stało się puste, po raz pierwszy nie było w nim złości ani determinacji, lecz od dawna tłumiony smutek.
– Lekarze nie potrafili określić, co jej jest. – Przełknęła ślinę. – Niektórzy sugerowali zarazki, inni nawrót dawnej, niewłaściwie leczonej choroby. Jeszcze ktoś wspomniał, że mogła się czymś zarazić od taty. To ostatnie... go załamało. Przestał o siebie dbać i sam też z czasem poddał się chorobie. Niewiele brakowało, a straciłabym ich oboje.
Calden zaczął obracać w zamyśleniu figurkę przedstawiającą średniej wielkości, trójmasztową fregatę.
– Joseph Evenghard... Nie znałem go osobiście, ale mój ojciec często o nim wspominał. Był dobrym żeglarzem i genialnym kupcem.
– Najlepszym – poprawiła go. Nie mogła powstrzymać się przed zerkaniem na jego dłonie. Choć nosiły znamiona królewskiego pochodzenia, obecnie nie były pozbawione plamek po tuszu, odcisków i cieniutkich blizn. – Mama powtarzała, że najpierw zrodziło go morze, a potem wychowały mewy i wzburzone fale. Gdy witał do portów, kobiety mdlały, a mężczyźni stawiali na głowie, żeby tylko zaciągnąć się do jego załogi. Wszyscy chcieli być tacy, jak on: nieustraszeni, przystojni i niesamowicie utalentowani. Tata nie potrzebował magii, aby imponować ludziom. Ci sami wciąż do niego lgnęli.
– Ty też?
– Oczywiście. Chyba jak każda córka zafascynowana dokonaniami swojego ojca.
– Miałem na myśli żeglugę. Myślałaś o tym, aby wsiąść z nim na statek?
Kobieta marząca o czymś, na czym powinno zależeć wyłącznie mężczyznom, nie zapowiadała się na zbyt dobry materiał na żonę. Mimo to, a może właśnie przez to, Marisse nie wahała się przed odpowiedzią.
– Marzę o podróżach – wyznała z tęsknym uśmiechem. – Zdaję sobie sprawę, że to marzenie ma podłoże wyłącznie w podkoloryzowanych opowieściach i zbyt śmiałych wyobrażeniach na temat żeglugi, ale... tak, gdyby istniała taka możliwość, wsiadłabym na pierwszy lepszy statek i pozwoliła zawieść się jego kapitanowi w dowolne miejsce na świecie. Chciałabym doświadczyć tego, z czym miał na co dzień styczność mój ojciec. Poczuć na policzkach zimny wiatr, a na języku smak słonej wody. Przechadzać się po pokładzie statków i bez przerwy zostawiać na drewnie ślady wilgotnych butów.
Książę uniósł brwi.
– Rzeczywiście bardzo naciągana wizja – rzucił, odstawiając figurkę statku na mapę. – Godna damy, która naczytała się w życiu zbyt wielu romansów.
– Przypominam, że sam zaprzeczałeś przed paroma godzinami, jakobyś oceniał kobiety wyłącznie przez pryzmat ich płci.
– Po pierwsze: mówiłem o szacunku do ich inteligencji, bo tego faktycznie wielu z nich nie odmówię. Po drugie: trudno nazywać damą pannę, która bez przerwy stawia się swojemu chlebodawcy.
Wzruszyła ramionami.
– Być może – zaczęła, zakładając nogę na nogę – ta konkretna panna doszła do wniosku, że jeden niepokorny przyjaciel, to za mało dla człowieka o tak wielu różnych twarzach.
Na oblicze księcia momentalnie powróciła chłodna obojętność. Kąciki jego ust opadły, brwi ułożyły się w podejrzliwy łuk. Wiedział, w co z nim pogrywa. Z tą tylko różnicą, że nie znał jej prawdziwych zamiarów. Wciąż trwał w przekonaniu, że pragnie zostać jego żoną. Wkraść się w łaski tego, który w przyszłości być może zapewni jej miejsce na tronie.
– Nie myśl, że...
Nie miał okazji dokończyć zdania. W tym samym momencie drzwi się otworzyły i do pomieszczenia wszedł Fien z tacą, na której stały trzy parujące filiżanki i ozdobny talerzyk zapełniony kruchymi, złocistobrązowymi biszkoptami. Po sali natychmiast poniósł się zapach ziół i ciepłego, maślanego ciasta.
– Kucharki nie chciały mnie wypuścić bez dodatkowego prowiantu – usprawiedliwił się, kładąc tacę na brzegu stołu.
Korzystając z okazji, Marisse poderwała się z krzesła i ruszyła ku drzwiom.
– Dziękuję za herbatę, wypiję ją u siebie w pokoju – mówiąc to, sięgnęłam ku tacy i wzięła z niej jedną z filiżanek. Jak tylko to zrobiła, otoczył ją piękny, kwiatowy zapach. Na słonecznie brązowej tafli herbaty pływały białe płatki jaśminu. – Robi się późno, zresztą już i tak narzucałam się wystarczająco długo.
– Przecież wcale się nie... – zaczął zdezorientowany Fien, ale Calden uciszył go uniesieniem dłoni.
– Niech idzie – odparł spokojnie, nie ruszając się z miejsca. Zamiast sięgnąć po swoją porcję herbaty, nachylił się na powrót nad mapą. Po dawnym rozbawieniu nie było śladu, wrócił dawny, zdystansowany książę. – Niedługo pora posiłku, a Marisse ma na sukni ślady po kurzu. Powinna się przygotować.
Jej palce zacisnęły się na spodeczku od filiżanki. Choć pokiwała głową, udając, że faktycznie przejmuje się stanem swoich ubrań, w rzeczywistości nie chciała jeszcze wychodzić. Zależało jej na tym, aby coś powiedzieć. Cokolwiek, co zapewniłoby Caldena, że nie zamierza zostać jego kolejnym wrogiem. Że jakakolwiek umowa z Fienem traci na znaczeniu w obliczu srebrnej zarazy i umierających pszczół.
Nie kłamała, twierdząc, że ktoś taki jak on powinien mieć więcej przyjaciół. Nie był złym człowiekiem. Był błyskotliwym, wytwornym mężczyzną, który przyciągał urodą. Mimo to otaczała go wyłącznie pustka. Świadomie zdecydował się na taki, a nie inny los.
Książę, który stracił rodziców i był skonfliktowany z bratem.
Książę, który miał do dyspozycji ogromny pałac, ale tylko jednego, zaufanego przyjaciela.
Książę, który pewnego dnia ukrył się w pałacu srebrnych róż. Wkradł się do spowitych cieniem komnat i już tam pozostał.
Marisse miała wrażenie, że nie ma nikogo, kto spojrzałby na niego nie przez pryzmat pochodzenia, lecz tego, co znajdowało się pod ciążącą mu na głowie, niewidoczną koroną. Człowiek, który stale przed czymś uciekał.
– Jeszcze jedno, wasza wysokość – oznajmiła, stając przy drzwiach. Czuła na sobie uporczywe spojrzenie Fiena. Był skonsternowany. Rzecz jasna zakładał, że pod jego nieobecność coś wydarzy się między nią, a księciem, ale chyba niekoniecznie o to mu chodziło. – Oczywiście, za pozwoleniem.
Calden uniósł głowę i mruknął, zachęcając ją tym samym do mówienia.
– Mówiłam poważnie – odrzekła, patrząc mu prosto w oczy. Miała nadzieje, że jej uwierzy. Ten jeden jedyny raz nie będzie wmawiał sobie, że chce go oszukać. – Nawet najbardziej doświadczony kapitan nie dopłynie do portu bez wsparcia lojalnej załogi. Samotnicy pływają co najwyżej na tratwach.
To powiedziawszy, uśmiechnęła się do niego ze współczuciem. Calden nie odpowiedział, liczył, że odejdzie.
Tak bardzo chciała mu pomóc. Ocalić przed zarazą jego piękne ogrody. Przywrócić mu wiarę, pokazać, że ludzie nie próbowali się do niego zbliżyć wyłącznie po to, aby żerować na jego pozycji.
Jeśli naprawdę chciała zdobyć jego zaufanie, musiała zacząć od siebie. Udowodnić, że nie zależało jej wyłącznie na pieniądzach. W przeciwnym razie sama nie byłaby nic warta.
– Wiesz, dlaczego tu przyjechałam? – zapytała, nie odwracając wzroku.
Słysząc w jej głosie śmiertelną powagę, Fien drgnął.
– Marisse, nie...
– Dlaczego tu jestem? – powtórzyła. Serce biło jej jak oszalałe. Czuła się jak zdrajczyni. Z tego wszystkiego nawet aromatyczna woń jaśminu straciła na intensywności. – Tak naprawdę?
– Przez szkołę – uciął beznamiętnie książę. – Chcesz się dostać do Akademii Złota i Srebra. W końcu wszystkie jesteście tu z tych samych powodów. Zawarłyście umowę.
– Zgadza się. – Zadrżał jej głos, ale nie ze smutku, lecz dlatego, że w jej ciele zaczęła się nawarstwiać niezrozumiała złość. Na niego, bo od razu ją przejrzał. Na bibliotekarza, który postanowił sprzedać jego uczucia. Na siebie, gdyż do tej pory wciąż wmawiała sobie, że właśnie tego chciałaby jej matka. – Przyjechałam do pałacu przez wzgląd na umowę. Ta miała jednak pewne zastrzeżenie. Bez względu na to, czy udałoby mi się do ciebie zbliżyć, czy nie, Fien i tak opłaciłby mi część studiów.
Książę zmarszczył brwi. Było już za późno, aby się wycofać.
– Mogłam wyjechać już po naszym pierwszym spotkaniu. Powiedzieć, że robiłam co w mojej mocy, aby cię do mnie przekonać, a potem wyjechać. Wzięłabym od Fiena część obiecanych tulenów i dostała się do Akademii na własną rękę. Poradziłabym sobie. Zarobiłabym na kolejne czesne.
Calden nie odpowiedział. Fien wyglądał, jakby wciąż rozważał, co powinien zrobić: dostać zawału, załamać ręce, czy doskoczyć do zbyt wygadanej tancerki i tymi samymi dłońmi spróbować zamknąć jej usta.
– Masz rację, jestem tu przez szkołę. Wiesz jednak, dlaczego zostałam aż do tej pory? Bo zobaczyłam człowieka, który tonie. Kogoś, kto wybiera samotność, bo wmawia sobie, że tylko ona nie będzie w stanie go skrzywdzić. Tyle że nie dostrzega czegoś innego. Że z własnej woli idzie na dno.
Szczęka księcia poruszyła się niespokojnie. Marisse pożałowała, że trzyma w dłoniach filiżankę. Kotłująca się w niej herbata zdradzała, że zaczynała się trząść.
– Odtrącasz ludzi w obawie przed tym, że nawet jeśli jakiś człowiek wyciągnie do ciebie pomocną dłoń, to w drugiej będzie czekał naostrzony miecz – mówiła dalej. – Zakładasz, że zostałam dlatego, że chcę cię wykorzystać. Zapominasz, że jeszcze nie tak dawno mówiłeś, że mnie potrzebujesz. Dlatego wciąż tu jestem, z dala od chorego ojca i przyjaciół. Nie dlatego, że wierzę w „miłość", która jest w stanie rozwiązać wszystkie twoje problemy. Jestem tu, bo chcę być tą osobą, która wyciągnie do ciebie nie tyle jedną, co obie dłonie.
Po tym, jak skończyła swoją wypowiedź, nastała głęboka cisza. Fien zaniemówił, książę wpatrywał się w nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Jeszcze gdy mówiła jego oblicze przybierało najróżniejsze odcienie: od niezdrowej szarości, po czerwień irytacji. Teraz nie wyrażało niczego.
– Niby dlaczego mam ci wierzyć? – odezwał się w końcu niskim, chrapliwym tonem. – Twoja umowa wciąż jest w mocy. Powiesz wszystko, byleby się przypodobać.
– Skoro tak myślisz, każ Fienowi ją zerwać. Kto jest następcą tronu, ty czy on? Powiedz, że nawet jeśli zostanę, nie otrzymam nic więcej. Że zrobisz wszystko, aby uniemożliwić mi pójście do Akademii. A ja i tak nie wyjadę. Zostanę i ocalę Astel, bo do wszystkich diabłów, to miejsce jest zbyt piękne, żeby miało pokryć się zabójczym srebrem.
* * *
Po tych słowach wyszła. Tak po prostu.
Nie wybiegła, ani nie trzasnęła drzwiami, co najpewniej zrobiłaby każda inna, wzburzona kobieta. Zwyczajnie się odwróciła i bez pożegnania opuściła pokój. Ot tak, zostawiając Caladiena z natłokiem zupełnie nowych myśli.
– Coś ty jej powiedział, kiedy mnie nie było? – wydusił z siebie oszołomiony Fien.
– Nic – mruknął książę, masując się po skroniach. – Rozmawialiśmy o naszej wierze. No i o tobie, jeśli już musisz wiedzieć.
Bibliotekarz westchnął.
– To wiele wyjaśnia. – Podszedł do drzwi i wyjrzał na korytarz. Marisse musiała zniknąć za którymś z załomów, bo rozczarowany na powrót wycofał się do sali. Upewniwszy się, że dokładnie zamknął za sobą drzwi, spojrzał na ciemnowłosego. – Mówiła o srebrze. Czy to znaczy, że pokazałeś jej róże?
Caladien spuścił wzrok. Na mankiecie koszuli widniało ciemne przebarwienie. Pozostałości po zakrzepłej krwi.
– Jest utalentowana, a mnie kończy się czas. Założyłem, że będzie w stanie się ich pozbyć.
– Tonący brzytwy się chwyta – mruknął Fien, czym zarobił sobie na mordercze spojrzenie. – No co? Marisse ma rację, idziesz na dno. Nieważne, jak bardzo się przed tym wzbraniasz, a ja wychodzę z siebie, aby znaleźć kogoś, kim będziesz zainteresowany.
Książę przymknął powieki. Był tym wszystkim niesamowicie zmęczony. Jakby tego było mało, czuł, że niebawem znów będzie musiał zniknąć. Z nabrzmiałych gwiazd rodziły się kolejne. Srebro zalewało jego żyły i kąsało coraz słabiej bijące serce.
* * *
Rozmowa w sali obrad odniosła dwojaki skutek. Przede wszystkim zrobiło się dziwnie, to na pewno. Marisse pluła sobie w brodę, że poruszyła temat rodziców. Zeszła na niego pod wpływem chwili, w żadnym wypadku nie zrobiła tego bowiem, aby wzbudzić w nim litość. Nie oczekiwała, że będą współdzielili ból po utracie bliskich, nie zakładała też, że wzmianką o zmarłej mamie zmusi go do większej otwartości.
No i jeszcze to wszystko, co powiedziała mu na odchodne. Przez cały wieczór zastanawiała się, jak książę zareagował na jej emocjonalny monolog. Jak się okazało, całkowicie niepotrzebnie, bo już następnego dnia wpadła na niego na korytarzu i potraktował ją... normalnie. Przywitał się powściągliwym skinieniem głowy i poszedł dalej. Zachowywał się tak, jakby ich ostatnia rozmowa wcale nie miała miejsca. Przeszedł z nią do porządku dziennego.
Marisse ulżyło. Koniec końców Calden zaczął patrzeć na nią o wiele przychylniejszym okiem. Co prawda wciąż zachowywał dystans, a podczas dyskusji za każdym razem bardzo ostrożnie dobierał słowa, ale sam fakt, że w ogóle chciał z nią rozmawiać i zaczynał owe rozmowy inicjować, stanowiło najlepszy dowód jego kiełkującej przychylności. Tancerka zaczęła dostrzegać jego obecność w pałacu. Najwyraźniej doszedł do wniosku, że czas przestać wszystkich unikać, bo regularnie witał się z nią na korytarzach. Częściej niż kiedykolwiek opuszczał swoje pokoje, zaczął też zapraszać na spacery inne dziewczęta. Gdy podczas wspólnej kolacji zajrzał do jadalni i zaproponował Aidzie konną przejażdżkę, ta uśmiechnęła się tak szeroko, że mało brakowało, a blaskiem zębów przyćmiłaby nawet śnieżnobiałą porcelanę. Na tym się jednak nie skończyło, bo zaraz potem książę zapytał, czy po południu Iarize mogłaby namalować dla niego portret, a Delphine zaszczycić go swoim śpiewem podczas wieczornego odpoczynku. Te kilka leniwie wypowiedzianych zdań wystarczyło, aby wszystkie trzy odpłynęły myślami do nadchodzących spotkań. Do końca posiłku kilkukrotnie wracał temat odpowiednich strojów, fryzur i (w przypadku Delphine) adekwatnego do okazji repertuaru.
Marisse nie dostała zaproszenia na kolejne spotkanie, aczkolwiek niespecjalnie się tym przejmowała. Cieszyła się, że jej towarzyszki są w dobrych humorach, miała też nadzieję, że dzięki którejś z nich Caldenowi uda się wkrótce zapanować nad burzliwym temperamentem. Martwiła się jedynie tym, że mężczyzna nie wspomniał, czy ostatecznie zdecydował się zerwać obietnicę złożoną przez Fiena. Chciała wiedzieć, na czym w końcu stanęło, ale nie dlatego, że zależało jej na podtrzymaniu warunków umowy. Ku swojemu początkowemu zdziwieniu, nie czuła pod tym względem żadnej presji. Podjęła decyzję, nie zamierzała rezygnować z prób ocalenia Astel. Mimo wszystko nurtowało ją pytanie, czy Fien miał przez jej wywody jakieś większe problemy.
Nie zapytała o rozwój sytuacji ani księcia, ani tym bardziej wspomnianego już Fiena, który od dnia narady patrzył na nią z mieszanką obrażenia i jawnego podziwu. Nie omieszkał przy tym z jeszcze większym entuzjazmem zachęcać jej do dalszego eksplorowania pałacu. „Patrz, czego omal nie straciłaś" – zdawał się jej przekazywać.
Marisse chętnie korzystała z tego „zaproszenia". Wciąż nie mogła się zdobyć na samotny spacer po ogrodach, więc kiedy tylko mogła, spędzała wolny czas albo na sali treningowej, albo w bibliotece. W tej drugiej szukała między innymi jakichkolwiek wzmianek o srebrnych różach. Przeszukała już kilkanaście półek z książkami i w żadnej nie znalazła niczego, co mogłoby się okazać pomocne w wyleczeniu tutejszych ziem. Woluminy milczały na temat nietypowych odcieni kwiatów, czy świadomych, aż nazbyt ruchliwych cierni.
Nie pomagał fakt, że w Breavien niewielu ludzi interesowało się magią i jej wpływem na otoczenie. Marisse mogłaby przysiąc, że gdyby weszła do którejś z Villmarskich bibliotek, momentalnie znalazłaby to, czego szukała od tak wielu dni.
Po znalezieniu pod oknem kolejnego martwego zwierzęcia (tym razem małego, błękitnego ptaszka o posrebrzonym dziobie i błyszczących, zaciśniętych z bólu łapkach), obiecała sobie, że nie położy się spać, dopóki nie znajdzie w pałacowych księgozbiorach przynajmniej jednej wartościowej książki. Ponieważ dokonała przykrego odkrycia późnym wieczorem, zarzuciła na ramiona szlafrok, wzięła ze stołu kaganek i wyszła na korytarz z zamiarem znalezienia kogoś, kto pozbędzie się w jej imieniu małego pechowca. Sama miała w planach całonocną sesję w bibliotece.
Nie uszła daleko. Zdążyła się już przekonać, że jakaś niewidzialna siła nie chce, aby prowadziła szeroko zakrojone poszukiwania, bo po raz kolejny napotkała na swojej drodze trudną do pokonania przeszkodę. Tym razem nie był to jednak Fien z naręczem map. Osobą, na którą się natknęła, był jego przyjaciel z kuchni. Deilan Routte.
Na domiar złego właśnie umierał.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top