Rozdział 15
Marisse z trudem udało się usiedzieć na śniadaniu. Wierciła się na krześle i wciąż musiała łapać sztućce, które średnio co minutę wysuwały się spomiędzy jej palców i upadały na stół lub podłogę. Chyba tylko cudem udało jej się przełknąć postawiony przed nią przez służącego posiłek: ciepły ryż na mleku z dodatkiem pieczonego rabarbaru. Był pyszny, ale nawet najbardziej wykwintne danie przestaje smakować w obliczu nadmiernego stresu i myśli, że jest się obserwowanym. A tak się składa, że Marisse miała obu aż nadto, bo odkąd weszła do jadalni ani przez chwilę nie opuściło ją wrażenie, że wszyscy uważnie się jej przyglądają. Aida, Delphine, nawet służący, którzy stali w drzwiach i bezustannie posyłali jej trudne do odczytania spojrzenia... Każdy miał już o niej wyrobione zdanie, trudno było jednak orzec, czy pozytywne, czy negatywne.
– Wszystko w porządku? – zapytała Aida, gdy w sali po raz kolejny rozległo się donośne brzęknięcie. Łyżka Marisse wpadła do miski, uderzając z łoskotem o jej krawędź, czym zaalarmowała przynajmniej połowę obecnych w jadalni służących. Kilkoro z nich, w tym Lisah, ruszyło do stołu, ale tancerka powstrzymała wszystkich uspokajającym uniesieniem dłoni. Nie chciała, aby jej pomagano. Już i tak była do reszty zażenowana obserwacją tego, jak bardzo wpływała na nią myśl o nadchodzącym spotkaniu z Caldenem.
– Tak, Aido. Dziękuję. – Uśmiechnęła się do zatroskanej towarzyszki. – Jestem tylko nieco... zmęczona.
Delphine wychyliła się ze swojego miejsca, aby podać jej serwetkę.
– Nie ma się co dziwić – powiedziała, wskazując palcem brzeg stołu. Marisse dopiero wtedy zauważyła, że wylądowało na nim kilka kleistych ziarenek ryżu. – Twój wczorajszy występ był niesamowity. Żeby go wykonać, musiałaś wykorzystać mnóstwo siły i energii.
W jej słowach nie brzmiał żaden złośliwy przytyk, ot, była to po prostu wypowiedziana na głos, trafna uwaga. Jej opinii nie podzieliła siedząca obok Iarize, która dłubiąc łyżeczką w gęstym, śmietankowym budyniu, mruczała pod nosem coś o porysowanej posadzce i dodawaniu pracy służbie.
Po śniadaniu Marisse wraz z Lisah wróciły na chwilę do pokoju, aby ta pierwsza mogła się odświeżyć. Do spotkania zostało jej jeszcze około godziny, ale jak to z reguły bywa z kobiecą psychiką, miała wrażenie, że choćby wiedziała o spotkaniu tydzień, czy nawet miesiąc wcześniej, to i tak nie wyrobiłaby się ze wszystkim na czas. Musiała skontrolować ułożenie włosów i sprawdzić, czy suknia nie zmarszczyła się nieładnie w żadnym z widocznych miejsc. Wiązaniu gorsetu i pantoflom również należało się przyjrzeć z jak największą uwagą. Calden sugerował, aby zrezygnowała z wysokich butów, zdecydowała się więc zamienić obecne obuwie na zielone, płaskie sandałki.
Wsuwając je na stopy, zastanawiała się, o co mogło chodzić księciu. Był od niej wyższy, więc nie mogło chodzić o obawę przed różnicą wzrostu. Nie planował też raczej zabrania jej na konną przejażdżkę, bo w takim wypadku z pewnością wspomniałby i o pozostałych elementach garderoby. Marisse nie była zresztą dość naiwna, aby sądzić, że w ogóle przeszło mu to przez myśl.
Mimo iż nie pokładała w nadchodzącym spotkaniu szczególnych nadziei, i tak spędziła dobre pół godziny na deliberowaniu nad swoim wyglądem. Normalnie nie zwróciłaby uwagi na wiele szczegółów, w Sulles bowiem nikt nie przejąłby się poplamioną bluzką, włosami uciekającymi z naprędce upiętego koka, czy nierówno podciągniętymi rękawami. Tu jednak wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. Musiała zaprezentować się przed księciem najlepiej jak się da, pokazać, że nie każde spotkanie kończy się w jej przypadku spontanicznym zrzucaniem ubrań.
– Wyglądasz pięknie – zapewniła ją w pewnej chwili Lisah. – Nie ma się czym martwić, książę na pewno będzie tobą zachwycony.
Marisse posłała jej wdzięczny uśmiech. Ostatnie dwie minuty poświęciła na równomiernie wklepywanie w policzki różowego pudru, ale ostatecznie starła nadmiar wspomnianego kosmetyku wierzchem dłoni. Uznała, że woli zaprezentować się przed księciem w swojej naturalnej odsłonie. Ukrywanie twarzy pod warstwę kolorowych proszków i błyszczących mazideł wydawało jej się w tym wypadku nie na miejscu. Dotychczas rezerwowała tę przyjemność wyłącznie na występy na scenie.
– To bardzo miłe, że tak sądzisz, Lis. – Zamknęła z cichym trzaskiem pudełeczko z pudrem. – Próbujesz jednak uspokoić mnie, czy samą siebie? Z nas dwóch to ty zdajesz się o wiele bardziej nerwowa.
– Co to za pytanie! Oczywiście, że to tobie staram się dodać otuchy – żachnęła się służąca. – Niby dlaczego miałabym się denerwować? To ty idziesz na spotkanie z księciem.
Marisse posłała jej znaczące spojrzenie. Odkąd wróciły do sypialni, Lisah zdążyła rozdrobnić na kawałki już co najmniej trzy papierowe serwetki. Wyniosła je z jadalni po tym, jak tancerka o mały włos nie zalała spódnicy gorącą herbatą.
Tak... Zdecydowanie żadna z nich nie przejmowała się zaproszeniem od księcia.
– No dobrze, może i jestem ociupinkę zdenerwowana – przyznała w końcu Lisah. – Nie możesz mi się jednak dziwić. To twoja pierwsza schadzka z waszą wysokością. Mam szczerą nadzieję, że zaprezentujesz się przed nim jak najkorzystniej.
Całe szczęście, że kiedy to mówiła, sięgnęła akurat ku toaletce, aby wziąć z niej jakiś zapachowy olejek. Marisse nie była w stanie ukryć grymasu zakłopotania, jaki wystąpił na jej twarzy po usłyszeniu słów służącej. Udawała, że określenie, którego użyła tamta, aby opisać jej spotkanie z Caldenem, nie jest bynajmniej ani jednoznaczne, ani adekwatne. On z pewnością tak go nie postrzegał.
– Nie chcę cię rozczarować, Lis, ale widziałaś wiadomość, którą przysłał książę – zaczęła, wyciągając dłonie. Pozwoliła, aby dziewczyna skropiła jej nadgarstki kilkoma kroplami oleistej, ale przyjemnie słodkawej perfumy. – Nie napisał w niej nic konkretnego. Z jednej strony to może być zaproszenie na krótki spacer, a z drugiej zachęta do jak najszybszego wyjazdu z pałacu. Nic nie wiadomo.
– Nonsens! – Lisah wklepała w dłonie swojej towarzyszki jeszcze trochę olejku. – Kogo jak kogo, ale ciebie wasza wysokość na pewno tak szybko nie odprawi. Oczarujesz go. Jestem tego pewna.
Marisse opadły ramiona. Chciałaby podzielać entuzjazm swojej służącej. Obawiała się jednak, że to właśnie Lisah była jedyną osobą, którą faktycznie udało jej się oczarować.
* * *
Marisse stała u góry schodów prowadzących do westybulu. Zajmowała tę pozycję już od dobrych dwóch minut, ale z jakiegoś powodu nie mogła zdobyć się na kolejny krok. Coś powstrzymywało ją przed zejściem do holu. Zupełnie jakby jakaś nieznana, ale potężna siła mroziła jej krew i uniemożliwiała jej postawienie stopy na najwyższym ze stopni.
Dziewczyna podejrzewała, co mogło powodować ten stan i ani trochę jej się to nie podobało. Jeśli bowiem nie myliła się co do powodów swojego odrętwienia, należało skonfrontować się z obawą, iż dopadła ją jedna z popularnych kobiecych przypadłości. Wbrew pozorom nie chodziło jednak o tydzień, w którym miała zacząć krwawić, bo akurat z tym radziła sobie z reguły naprawdę dobrze. Regularne treningi, odpowiednia dieta i zdrowe nastawienie do tematu sprawiały, że tancerka nie odczuwała bóli menstruacyjnych tak silnie, jak inne kobiety. Owszem, zdarzało jej się być w tym okresie nadmiernie poirytowaną i impulsywną, ale mając świadomość ich podłoża, starała się tłumić zawczasu wszelkie niepotrzebne emocje.
Tym razem chodziło o coś innego. Na domiar złego coś, na co również Marisse nie miała wpływu, bo nigdy nie było przy niej ani troskliwej matki, ani wystarczająco rozsądnych przyjaciółek, które wytłumaczyłyby jej pewne niezrozumiałe uczucia. Które, polegając na swoim własnym doświadczeniu, nauczyłby ją swobodnego podejścia do mężczyzn.
Marisse mierzyła się ze strachem - okrutnym, podświadomym lękiem, który wzbudzała w niej myśl zarówno o potencjalnym zainteresowaniu, jak i gwałtownym odrzuceniu przez księcia.
Spostrzeżenie było zastanawiające. Pełne sprzeczności, śmiałe i nad wyraz niepokojące, zważywszy że nie zależało jej na szczerym zainteresowaniu księcia. Nie zamierzała go uwodzić, ani zachęcać do adorowania jej samej, na samą myśl o zabieganiu z jego strony o jakiekolwiek romantyczne słówka czy gesty, śniadanie podchodziło jej do gardła, a kończyny robiły się ciężkie jak ołów.
Nie planowała zamążpójścia, ale żywo bijące serce i brak obojętności na piękno, spychały jej myśli na bardzo niestabilne tory. Była bezbronna, jeśli chodzi o zwodnicze zrywy młodej duszy. Umysłu, który szeptał, że bez względu na jej przekonania i uprzedzenia wobec księcia, ten wciąż jawił się otoczeniu jako naprawdę atrakcyjna partia.
Zacisnęła wargi, próbując przywołać się do porządku. Marnowała czas na podobne rozważania. Może i jej samej nie dało jej się odmówić ponadprzeciętnej urody czy talentu, ale odpowiedniego pochodzenia już zdecydowanie tak. Pomysł, aby zaprezentować ją księciu jako potencjalną kandydatkę na żonę, zakrawał o komedię.
– Co ja wyprawiam? – szepnęła sama do siebie. Stała na schodach, nie mogąc uciszyć kłębiących się w głowie wątpliwości. Caldena nigdzie nie było, towarzyszyło jej wyłącznie migotanie srebrnych gwiazd na suficie. Podrygujące cienie kandelabrów zdawały się drwić z jej naiwności. Co jeśli książę postanowił się nie pojawić? Uznał, że Marisse nie będzie warta jego uwagi i siedząc w którejś ze swoich sypialni, śmiał się na myśl o jej łatwowierności.
Już miała podwinąć spódnicę i skierować z powrotem do sypialni, gdy przeszedł ją dziwny dreszcz.
– Jesteś na czas – usłyszała tuż obok dobrze znany głos. Odwróciła się gwałtownie i od razu napotkała na swojej drodze spojrzenie ciemnych oczu. Calden przyglądał jej się z boleśnie obojętną miną. – Nie ukrywam, założyłem, że znowu się spóźnisz.
Marisse nie odpowiedziała. Z trudem przyszło jej przełknięcie uwagi na temat jego własnego spóźnienia. Założył, że będzie musiał na nią czekać, czy specjalnie przyszedł później, aby zrobić jej w ten sposób na złość?
Ubrał się dość swobodnie, jego strój składał się prostych, czarnych spodni i ciemnozielonej koszuli wyszywanej po całej długości (jakżeby inaczej) srebrnymi nićmi. Ich pasma mieniły się w blasku świateł niczym skropione rosą pajęczyny. W podobnym stopniu błyszczały jego włosy, kolczyk, a także blizna pod lewym okiem. Jedynie spinka nawiązująca kształtem do gałązki świerku (ta sama, którą miał na sobie podczas ich pierwszego spotkania) zdawała się utracić część dawnego błysku.
– Zastosowałaś się do mojej prośby? – Powiódł spojrzeniem w dół. Niechętnie wysunęła kawałek stopy, aby zaprezentować ukryty pod suknią sandałek. On sam miał na sobie ciemne buty zdobione szerokimi, skórzanymi klamrami. Ich cholewy sięgały mu do połowy łydek. – Świetnie. A sztylet?
– Mam go w torbie. – Ułożyła dłoń na niewielkiej torebce, którą miała przewieszoną przez ramię. Była dość dyskretna, aby nikła w fałdach spódnicy, a zarazem dość pojemna, aby pomieścić w niej sztylet wraz z szeroką pochwą.
– Tym razem nie pod spódnicą? – Calden uniósł sugestywnie brwi. Drwił z niej, wiedział, że po ostatnich wydarzeniach, będzie musiała na powrót wkraść się w jego łaski. Była zmuszona uważać nie tylko na swoje słowa, ale i na zachowanie.
Zakładał, że zagra przed nim uległą, dobrze ułożoną pannę. Niedoczekanie.
– Wasza wysokość dość jasno dał mi do zrozumienia, że nie toleruje żadnego zdejmowania ubrań. – Wzruszyła niewinnie ramionami. – Nie rozbieram się przed tymi, którzy sobie tego nie życzą.
Oparł dłoń na biodrze.
– Mam rozumieć, że ktoś już cię o to prosił?
– Tańczę w przydrożnej karczmie. Łatwiej byłoby zapytać, kto mnie o to nie prosił.
Nie żartowała, ale i tak kącik jego ust nieznacznie drgnął. Marisse poczuła w sercu nieznośne ciepło. Wmawiała sobie, że książę nie powinien zajmować aż tylu jej myśli, bez względu na chęci i postanowienia, nie była jednak w stanie wyrzucić z pamięci porannej rozmowy z Lisah: zlekceważyć bijącego od niej podekscytowania, wspomnienia oczu, które błyszczały żarliwym przekonaniem, iż Caladien Hallvord zaprosił tancerkę na romantyczną schadzkę.
Jako że po jej słowach zapanowało nieznośne milczenie, odchrząknęła. Jeszcze tego brakowało, aby w powietrzu krążyły domysły, jak wielu mężczyzn (i kobiet) prosiło ją dotychczas o zrzucenie scenicznego kostiumu.
– Swoją drogą... czemu wasza wysokość wspomniał w swojej wiadomości o tym, abym zrezygnowała z pantofli? Ma wasza wysokość jakieś konkretne plany?
Na jego czole pojawiła się podłużna zmarszczka.
– Zanim odpowiem, mogę coś zasugerować?
Skinęła głową, choć pytanie wydało jej się dziwnie nie na miejscu. Był Astelskim księciem, mógł robić, co mu się tylko podoba.
– Skończ zwracać się do mnie tytułem – powiedział, taksując ją poważnym spojrzeniem. Jego wzrok sprawił, że nawet mimo pięknej, zabudowanej sukni, poczuła się żałośnie obnażona. – Wczoraj nie zwracałaś uwagi na konwenanse i mówiłaś wprost, dzisiaj z kolei znowu usiłujesz mi się przypodobać. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jakie to frustrujące, gdy tak bez przerwy żonglujesz słowami.
Marisse opadły ramiona. Więc jednak. Zauważył, że podczas prezentacji niejednokrotnie się zapomniała i nie zwróciła do niego tak, jak powinna.
– To się więcej nie powtórzy.
– Po prostu zdecyduj się na którąś postawę i się jej trzymaj – zaproponował, mijając ją i wchodząc na schody. – Traktuj mnie albo tak, jak traktuje się członka rodziny królewskiej, albo tak, jak na co dzień traktujesz Fiena czy pozostałe dziewczyny. Jeśli i to ci nie pasuje, odnoś się do mnie tak, jak ja do ciebie. Wciąż lepsze to niż udawany szacunek. Nie ma chyba nic bardziej obraźliwego i rozpraszającego od fałszywej przyzwoitości.
Odwrócił się i pokazał, aby weszła na schody. Była zbyt skonfundowana trafnością jego słów, aby się odezwać. Najgorsze było w tym wszystkim jednak to, że książę wyraził w nich jej własne zdanie. Gdyby znalazła się na jego miejscu, także wolałaby, aby ludzie odnosili się do niej bez kłamliwej sympatii.
W milczeniu postąpiła krok do przodu.
– Odpowiadając na twoje pytanie o buty... – odezwał się znowu, schodząc do holu. – Zasugerowałem, żebyś wybrała coś na płaskim obcasie, ponieważ nie chciałem, abyś podczas naszego spaceru co chwilę zapadała się w ziemi. Byłoby to dość uciążliwe.
Przełknęła ślinę.
– Wasza... – zaczęła, ale urwała. Skoro książę sam wyraził chęć, aby nie zwracała się do niego aż tak oficjalnie, nie zamierzała przepuścić okazję. – Chcesz mnie zabrać na spacer po okolicy?
– Do tutejszych ogrodów – uściślił. – Doszły mnie słuchy, że ani razu ich jeszcze nie odwiedziłaś. Ktoś z równie głęboko zakorzenionym talentem do władania ziemią, z pewnością męczy się, nie mając w zasięgu ręki zbyt wielu prawdziwych roślin.
Serce Marisse po raz kolejny tego dnia gwałtownie przyspieszyło. Na samą myśl o tak długo wyczekiwanym zwiedzaniu ogrodów, nogi same rwały jej się do biegu. Zapał studziła jednak myśl, że będzie zmuszona kroczyć wśród srebrnych altan ramię w ramię z niezbyt skorym do pogawędki księciem. W takim towarzystwie nawet najprzyjemniejszy spacer zdawał się raczej przykrym obowiązkiem, niż wartym oczekiwania wydarzeniem. Marisse nie mogła zignorować ponadto faktu, iż Calden wspomniał o jej talencie. Nie zrobił tego przypadkiem, w tonie jego głosu kryła się jakaś sugestywna nuta. To momentalnie wzbudziło jej podejrzliwość.
Potrzebowała dłużej chwili, aby wymyślić w miarę neutralną odpowiedź. Nie miała nic przeciwko, aby rozmawiali o magii iluzji, jeśli chodziło jednak o inne talenty, wolała przemilczeć lub jak najszybciej zmienić temat. Może i Calden interesował się magią i sam także posiadał jakąś moc, ale wciąż pozostawał Breavienczykiem. Oni nie rozumieli istoty talentów, nie traktowali ich tak, jak robili to mieszkańcy pozostałych krajów.
– W pałacu jest mnóstwo roślin – odparła, walcząc z niestałością swojego własnego głosu. Zdradzał zbyt wiele sprzecznych emocji, w tym jej podekscytowanie i narastającą ciekawość. – W wazonach wciąż stoją świeże kwiaty, w jadalni codziennie pojawiają się dania udekorowane aksamitkami, nasturcjami czy lawendą. Skłamałabym, mówiąc, że brakuje mi kontaktu z naturą, a już zwłaszcza z kwiatami.
– Mimo to regularnie każesz je wycinać z moich ogrodów – zauważył, idąc przez upstrzony gwiazdami hol. Gdy tak przemieszczał się pod wklęsłym, srebrzysto-grafitowym sklepieniem, wydał się jej jeszcze bardziej majestatyczny, a zarazem boleśnie samotny. – Fien wspominał, że każesz dołączać do swoich listów pojedyncze kwiaty.
Zwolniła kroku. Poczuła się jak niesforne dziecko, które zostało przyłapane na gorącym uczynku.
– Nie sądziłam...
– Że to zauważę?
– Że może ci to przeszkadzać – naprostowała, choć po części nie był aż tak daleki od prawdy. Ostatnie tygodnie spędził zamknięty w swoich sypialniach, nie brała pod uwagę, że mógł wiedzieć o listach, a co dopiero o załączanych do nich kwiatach. – Fien nie miał nic przeciwko, gdy zapytałam o taką możliwość. Założyłam, że gościom nie wolno ruszać jedynie róż.
– To prawda. – Nie sprawiał wrażenia złego. Wydawał się raczej zaintrygowany. – Nie mam ci za złe, że ogałacasz moje ogrody. Kwiatów i tak rośnie w nich tyle, że regularnie musimy je wysyłać do pobliskich kwiaciarni.
Choć raz nie miał do niej pretensji. Uznała to za dobry omen.
– Jestem jednak ciekaw jednej rzeczy. – Spojrzał na nią uważnie. – Pochodzisz z Sulles, to tydzień drogi stąd. Skąd pewność, że ścięte kwiaty dotrą do twoich bliskich w jednym kawałku?
Zawahała się. Zazwyczaj nie dzieliła się z ludźmi szczegółami na temat swoich umiejętności. Czuła się wtedy jak odnosząca sukcesy piekarka, którą wścibski sąsiad pyta o zdradzenie ściśle strzeżonych, rodzinnych przepisów.
Tyle że akurat w przypadku księcia to nowo rozbudzone zainteresowanie, mogło się okazać zbawienne dla jej planów. W końcu przyjechała do Astel właśnie po to, aby imponować mu niezwykłymi zdolnościami.
– Zostawiam na każdym z nich cząstkę swojego talentu – wyznała po chwili. – Dzięki temu są w stanie przetrwać bez wody i odpowiedniej pielęgnacji przez pierwsze kilkanaście dni od wyciągnięcia z ziemi. Oczywiście, o ile zrobię to wystarczająco szybko. Kwiaty, które zaczęły usychać, będą więdły dalej. Te, które dopadła choroba, nie odzyskają zdrowego wyglądu.
Zasępił się.
– Nie odtwarzasz rzeczywistości. Rozszerzasz ją albo zamrażasz w czasie.
– Dość ogólnikowe podsumowanie, ale tak, mniej więcej na tym to polega.
– Więc nie jesteś w stanie uratować tego, co już umarło.
Nie zadał nawet pytania, stwierdził fakt, który wysnuł na podstawie dotychczas zebranych wniosków. Mimo to miała potrzebę, aby naprostować jego myślenie. Mylił się, co do niej i jej możliwości. Potrafiła zrobić o wiele więcej. Sięgnąć swoją magią o wiele dalej.
– Jestem – powiedziała, ale zaraz upomniała się w duchu za brak dokładności. Książę mógł uznać jej naprędce rzucone zapewnienie za zbyt śmiałe lub rozległe w swojej istocie. Nie chcąc, aby doszedł do kolejnej niesprecyzowanej konkluzji, dodała: – Przynajmniej, jeśli chodzi o rośliny i to takie, które zostały zakorzenione w ziemi. Te jestem w stanie rozbudzić nawet wtedy, gdy znajdują się w zaawansowanym stopniu rozkładu.
Na powrót przyciągnęła jego uwagę, bo odwrócił głowę i poczekał, aż zrówna się z nim ramieniem.
– Chodzi o kontakt kwiatów z ziemią, czy o to, że sama jesteś z nią powiązana?
Wzruszyła ramionami.
– Trudno powiedzieć. Czasem mam wrażenie, że chodzi o to pierwsze, innym razem zdaje mi się, że o drugie. Jedyne, co wiem na pewno, to to, że choćbym nie wiem, jak bardzo się starała, nie stworzę niczego bez trwałej podstawy. Nie jestem cudotwórczynią.
Skinął głową na znak, że rozumie. Miała nadzieję, że doda coś jeszcze, cokolwiek, co podpowiedziałoby jej, jakie wyrobił sobie zdanie odnośnie do jej darów. On jednak umilkł, więc w ciszy dotarli do wyjścia z pałacu. Calden miał dość książęcej elegancji, aby mimo swojej pozycji i uprzedzeń, przepuścić ją w drzwiach.
– Chcę ci pokazać jedno miejsce – oznajmił, prowadząc ją do wejścia do ogrodów. – Raczej nie spełni twoich oczekiwań.
– Ogrody wydają się naprawdę piękne. Nie sądzę, aby jakiekolwiek kwiaty czy rośliny mogły mnie odwieść od tego twierdzenia.
– W to nie wątpię. Tyle, że nie zamierzam pokazywać ci kwiatów. Planuję zabrać cię do miejsca, które niemal na pewno będzie się kłóciło z twoimi wyobrażeniami na temat tutejszych terenów.
Jak gdyby nigdy nic wkroczył na ścieżkę prowadzącą do widocznej z dziedzińca altany. Marisse przygryzła wargę, tak długo czekała na moment wejścia do Astelskich ogrodów, że teraz miała wrażenie, iż Calden otwiera przed nią wrota do odległego, magicznego świata. Udziela jej zgody na zanurzenie się w krainie rodem z najpiękniejszych baśni.
Przyciągnęła do nóg poły spódnicy, aby nie zahaczyć o żadną z wystających gałązek. Wejście do pałacowych ogrodów nie przypominało tych, które widywała na obrazach czy szkicach z pamiętników ojca. Rośliny były zadbane i równo przycięte, co poniektórym pozwolono jednak rozrastać się swobodnie na boki. Krzewy wyciągały w stronę ścieżek powykręcane gałęzie, kwiaty wyciągały się ku słońcu lub kłaniały przed spacerującymi.
Marisse przyglądała się im wszystkim w największym skupieniu. Była w stanie rozpoznać wiele gatunków roślin, zarówno tych pospolitych, jak i tych, które dotychczas mogła ogląda jedynie w książkach lub na targowiskach.
– Piękne – wyrwało się z jej ust. Przechodzili akurat przed bujnym krzewem różanecznika. Niektóre kwiaty opadły na drogę, tworząc biało-różowy dywan z płatków. Prezentowały się niesamowicie na tle pobliskich kalmii, azalii i wrzosów.
Książę skinął głową. Choć pozwalał Marisse przystawać i chłonąć walory otoczenia, sam nie poświęcał mu zbyt dużej uwagi. Parł przed siebie, niewrażliwy na obrazy, które towarzyszyły mu każdego dnia.
– Utrzymanie tak wielu kwiatów musi być problematyczne – odezwała się znowu, aby nawiązać rozmowę. Lisah załamałaby ręce, gdyby wiedziała, jak przebiegała jej wymarzona schadzka z księciem. – Już teraz naliczyłam przynajmniej piętnaście gatunków roślin, z czego większość ma bardzo konkretne wymagania, jeśli chodzi o pielęgnację. Nie prościej byłoby się skupić wyłącznie na sezonowych kwiatach?
– Byłoby.
– Więc dlaczego...?
– Ogród był prezentem króla dla jego żony, królowej Evalaine – odparł, nie dając jej dokończyć. Zaczął podwijać rękawy koszuli. – Chwilę po moich narodzinach wypadała piąta rocznica ich ślubu. Mój ojciec doszedł do wniosku, że rodząc kolejnego następce, królowa podarowała mu najwspanialszy z możliwych podarunków. Dołożył wszelkich starań, aby jego prezent był równie cenny. Postanowił ofiarować jej każdy z możliwych gatunków kwiatów, jakie idzie spotkać w Breavien. Stąd pomysł ogrodu.
Prezent, jakkolwiek pretensjonalny i dopasowany miarą do kogoś, kto nigdy nie musiał martwić się o stan swojej sakiewki, wzbudził w dziewczynie głęboki podziw. Myśl o głębokim uczuciu, jakie król Deraan żywił do ukochanej żony, przypomniała jej o miłości jej własnych rodziców. O tym, że ich kwiaty ścięto zbyt szybko.
– Zaskoczyłaś go – odezwał się niespodziewanie książę.
Spojrzała na niego bez zrozumienia.
– Kogo?
– Mojego przyjaciela, Fiena. – Skończywszy podwijać rękawy, odgarnął gałęzie jednego z rozłożystych krzewów. Przecisnął się obok niego, aby móc skręcić w ukrytą, boczną alejkę. – Wczoraj, podczas prezentacji. Gdy zaczęłaś dewastować posadzkę, wydawał się równie zdumiony, co pozostali. Od wczoraj nie daje mi to spokoju. W końcu sam wręczył ci zaproszenie do mojego pałacu.
Marisse podążyła jego śladem. Ścieżka, którą ją teraz prowadził, była zacieniona i w dużym stopniu porośnięta chwastami, co sugerowało, że ogrodnicy o wiele rzadziej zaglądali do tej części ogrodów. Książę chyba faktycznie planował zabrać ją w jakieś... szczególne miejsce.
– Nie korzystam na co dzień z ziemskich talentów – oznajmiła, choć w gruncie rzeczy nie zadał jej żadnego pytania. – Wolę tworzyć iluzje.
– Dlatego, że masz nad nimi większą kontrolę?
„Dlatego, że moja matka umarła" – pragnęła powiedzieć. – „Dlatego, że po jej śmierci ziemia przestała drżeć, drewno trzeszczeć, a kwiaty uwodzić swoim pięknem. Dlatego, że wszelkie melodie ucichły, gdy zagłuszył je żałobny skowyt".
– W karczmie na niewiele zdałyby mi się sztuczki z roślinami. – Przykucnęła, aby sięgnąć do idącego drogą, sporych rozmiarów ślimaka. Chwyciła go w dwa palce za spiralną muszelkę i przeniosła na trawę. Nie chciała potrącić go przypadkiem dolnymi partiami spódnicy. – Nie wszystkim ludziom ziemia kojarzy się z pięknem. Wolą to, co niebezpieczne lub zjawiskowe.
Przez chwilę w milczeniu przyglądał się jej poczynaniom.
– Uważasz, że twoja scena z cierni nie była czymś zjawiskowym?
– Jeśli już to niebezpiecznym. Sam właśnie przyznałeś, że zdewastowałam pałacową posadzkę.
– I nie zamierzam się z tego wycofywać. Twój występ będzie mnie sporo kosztował. – Ruszył w dalszą drogę. – Jeśli sugerujesz, że powinienem wystawić ci rachunek za poniesione szkody, to może poczekaj z tym, aż wrócisz do domu. Wciąż korzystasz z mojej gościnności.
Spięła się na wzmiankę o opuszczeniu pałacu. Calden nie kontynuował jednak swojej wypowiedzi, więc możliwe, że nie planował jej jeszcze odsyłać.
Mimo to wolała zachować ostrożność.
* * *
Wędrówka przez ogrody zajęła im dobre pół godziny. Tak jak i wcześniej, Calden nie poświęcał zbyt dużej uwagi otoczeniu, parł przed siebie, ignorując piękno kwitnących kwiatów. Marisse robiła wszystko, aby dotrzymać mu kroku, nie mogła się jednak powstrzymać przed regularnymi postojami. Oglądała finezyjnie przystrzyżone połacie traw, kolorowe tulipany i tulące się do siebie piwonie. Wdychała zapach lawendy i rozmarynu, które towarzyszyły im na każdym możliwym zakręcie i rozwidleniu dróg.
Książę cierpliwie znosił wszystkie te postoje, uznając najwyraźniej, że i tak na nic zdadzą się ponaglenia czy uwagi. W pewnym momencie specjalnie zboczył z wyznaczonej trasy, aby pokazać jej płynący nieopodal strumień. Złote promienie słońca tańczyły na tafli wody, przy brzegach i krańcach wygiętego w łuk mostu rosły kaczeńce i mięta.
Marisse chłonęła wszystkie widoki i zapachy niczym gąbka. Zapomniała o porannym bólu głowy, stopy przestały piec, a napięte łydki pulsować od złośliwych zakwasów. Nic zresztą dziwnego, skoro na każdym kroku odbierało jej mowę.
Tyle że Caldena nie interesowało piękno. Pozostał skupiony na zawczasu obranym przez siebie celu.
– Pokażę ci miejsce, do którego nikt nie ma prawa wstępu – oznajmił w momencie, w którym na powrót wkroczyli na wcześniej obraną ścieżkę. Znów prowadził ją zapomnianymi przez ogrodników drogami, niektóre kwiaty zdawały się wręcz niknąć pod warstwą okalających je chwastów i wysokich traw. – Tobie też nie wolno do niego chodzić. Ani samej, ani w towarzystwie. Nigdy.
Powaga w jego głosie sprawiła, że przeszedł ją dreszcz.
– Więc dlaczego...?
– Bo muszę coś sprawdzić.
Zamilkł i przyspieszył kroku. Marisse straciła nagle zainteresowanie otaczającą ją roślinnością. Nie było zresztą, czego oglądać, bo w tej części ogrodu kwiaty zaczęły tracić kolory. Niektóre z nich wyblakły, inne pogubiły większość płatków i liści. Ścieliły się na drodze nadgniłym dywanem, który z czasem zmienił się w szaro-brązową breję.
Gdy stanęła na warstwie śliskich liści, zrozumiała, dlaczego Calden wspomniał w liściku o płaskich butach. To był zaledwie przedsmak tego, co chciał jej pokazać, kiedy bowiem odgarnął przed nią gałęzie, jej oczom ukazało się coś, czego w istocie nie spodziewała się ujrzeć na tych zadbanych, zapierających dech w piersi terenach.
Calden doprowadził ją na skraj lasu, do miejsca, w którym jakiekolwiek piękno zostało wyparte przez wszechobecne zniszczenie. Nawet słońce zdawało się go unikać, bo mimo wczesnej godziny, nie przenikało przez uschnięte gałęzie drzew. Ich dolne partie były pozbawione kory, nie zostały jednak oderwane, a wyszarpnięte i to z siłą zdecydowanie daleką od ludzkiej. Ścieliły się pod nimi powyrywane z ziemi korzenie i spalone kwiaty, zgliszcza dawnej świetności tego zapomnianego przez wszystkich miejsca.
Marisse objęła się ramionami, aby powstrzymać mimowolne drżenie. Nie tylko brakowało światła, temperatura również wyraźnie spadła, bo z ust dziewczyny wydobył się nieoczekiwanie kłębek mlecznobiałej pary. Nie wiedziała, co o tym myśleć, jak zareagować. Miała wrażenie, że niepokój ściska ją za gardło, z taką mocą uderzył ją kontrast między barwnym, pełnym życia ogrodem i tym szarym, obróconym w perzynę zagajnikiem.
Choć chciała, nie potrafiła odwrócić wzroku. Pomiędzy drzewami rosło kilkanaście pojedynczych, srebrnych róż. Marisse zamrugała, ale ich barwa wcale się nie zmieniła. Naprawdę były srebrne, przypominały zamrożone w czasie rzeźby. Figury wykute przez wybitnego kowala lub złotnika.
– Co... tu się stało? – Miała wiele pytań, ale nie była w stanie zadać ich wszystkich. Ledwie zdołała wyrzucić z siebie te cztery krótkie słowa.
Postąpiła krok do przodu. Ziemia była twarda, wszystko w obrębie wzroku skostniało do tego stopnia, że idąc, Marisse niemal słyszała stukot swoich sandałów. Nie uszła jednak zbyt daleko, gdyż na jej drodze pojawiła się nietypowa przeszkoda. Okazało się, że róże były ze sobą połączone pasmami srebrzystych cierni. Choć nieruchome, zdawały się wić po powierzchni ziemi, uniemożliwiając jej zapuszczenie się głębiej w las.
Na ten widok jej serce przyśpieszyło. Cofnęła się, zdjęta przeczuciem, iż nie powinna zbliżać się do żadnej z tych roślin. Czuła bijącą od nich energię, agresywną moc, która istniała tylko po to, aby niszczyć i pożerać wszystko, co stanie jej na drodze. Zatruwała rośliny i wchłaniała pozostałości Astelskiej magii. Wbijała w ubitą ziemię swoje srebrne kły, sączyła z niej to, czym przesiąkła przed wieloma laty.
– Możesz ocalić to miejsce? – zapytał Calden. Jego twarz nie wyrażała obecnie żadnych emocji, była pusta i nieprzenikniona. Zupełnie jak zamglona tafla lustra, w której od dawna nie odbił się żaden żywy człowiek.
To dlatego rozpytywał o magię Marisse. Chciał wiedzieć, czy będzie w stanie wygrać z zakorzenioną w glebie zarazą. Zdjąć klątwę z tego przerażającego, martwego miejsca.
– Ja... nie wiem – odparła zgodnie z prawdą. Tutejsza magia stopniowo paraliżowała jej kończyny. Lizała skórę, kosztując smak swojej potencjalnej ofiary. Sprawdzając, czy posmakuje jej żywicielka z krwi i kości.
Caldenowi nie spodobała się jej odpowiedź.
– Nie wiesz?
– Mówiłam, że nie jestem cudotwórczynią. – Upchnęła strach gdzieś głęboko w czeluści umysłu. Nie była bojaźliwa, ale to miejsce zdecydowanie napawało ją lękiem. – Mój talent wiąże się z pobudzaniem tego, co wyrasta z ziemi. Wnikam w korzenie kwiatów, a następnie wtłaczam w nie dodatkową energię. Dzięki temu są w stanie na nowo czerpać z gleby potrzebne do przeżycia surowce. To wszystko... to coś więcej, niż usychające rośliny. To cmentarzysko.
– Jak całe Astel – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Żywi są tutaj tylko ludzie.
Przeszedł ją dreszcz. W mgnieniu oka książę zmienił się nie do poznania. Przypominał mężczyznę, którego przez krótką chwilę dane jej było oglądać podczas prezentacji: wściekłego, nieradzącego sobie z emocjami, zagubionego w labiryncie własnych przemyśleń.
Srebrne róże. Ciernie.
Żarłoczna magia, skomląca o więcej i więcej...
Coś było nie tak.
– Wasza wysokość? – Niewiele myśląc ruszyła w jego stronę. – Calden?
Wzdrygnął się. Zdawało się, że jej głos go otrzeźwił, bo gwałtownie zamrugał. Po raz pierwszy wypowiedziała jego imię, do tej pory nie miała odwagi, aby zwrócić się do niego aż tak bezpośrednio.
– Co?
– To ja się pytam, „co". – Stanęła przed księciem, gotowa, aby go otrzeźwić. Breavieńscy przodkowie z pewnością poprzewracaliby się w grobach, gdyby smagnęła następcę tronu wodną szpicrutą. Mimo wszystko wolała narazić się królewskim pradziadom, niż zmagać się z kolejnym napadem złości ich wnuka. – Wszystko w porządku?
Przyłożył dłoń do twarzy. Podejrzewała, że zacznie uciskać nasadę nosa lub ciężko oddychać, on jednak cicho się roześmiał. Gdy na powrót na nią spojrzał, w jego oczach nie dostrzegła rozdrażnienia. Opuściło je równie nagle, jak się pojawiło.
– Widzę, że Fien miał na ciebie jeszcze większy wpływ, niż sądziłem – rzucił z niepokojącym rozbawieniem. – „Calden"? Nikt poza nim i moim bratem tak do mnie nie mówi.
Dopiero po chwili pojęła, o co mu chodziło. W zaaferowaniu nie pomyślała, aby zwrócić się do niego pełnym imieniem. Użyła skróconej formy, tej, którą tak wiele razy posługiwał się przy niej Fien.
– To niechcący – odparła, wycofując się na nieznaczną odległość. Powoli dochodziła do wniosku, że z księciem jest coś mocno nie tak. Jego zachowanie zmieniało się zbyt gwałtownie, nie była w stanie określić jego prawdziwego charakteru.
– Niech będzie Calden. – Odgarnął z czoła ciemne włosy. – Lepsze to niż pieszczotliwe przezwiska.
Nie odezwała się. Nie mogła pojąć, jakim cudem po raz kolejny tak szybko zmienił swoje podejście.
– Daruj – zorientował się, że przygląda mu się z rezerwą. – To miejsce nie działa na mnie zbyt dobrze. Jak sama zdążyłaś zauważyć, toczy je poważna choroba.
Może właśnie dlatego wcześniej zdarzyło mu się zasłabnąć i być dla niej tak oschłym. Może Fien nie szukał utalentowanej dziewczyny wyłącznie po to, aby zabawiała go swoją magią. Może wierzył, że znajdzie się ktoś, kto będzie w stanie leczyć schorzenia jego ziem.
Rozważyła słowa księcia, próbując uporządkować dotychczas zdobyte informacje. Skoro ona miała dostęp do źródeł Astelskiej magii, to Calden z pewnością także z nich czerpał, w dodatku o wiele częściej i od bardzo dawna. W ciągu ostatnich kilku lat mógł nasiąknąć tutejszą energią, scalić się z nią na tyle mocno, aby reagować na zachodzące w niej zmiany.
Dlaczego nie wyjechał?
– Spróbuję – powiedziała, nim zdążyła pomyśleć, w co się tak właściwie pakuje. Było jednak za późno, aby się wycofać, bo książę uniósł na nią pytający wzrok. – Zrobię co w mojej mocy, aby wyleczyć to miejsce.
– Dasz radę zrobić to teraz?
Jak dotąd świetnie szło jej składanie obietnic. Nic nie stało na przeszkodzie, aby złożyła kolejną.
– Nie mogę obiecać, że się uda. – Obróciła się w stronę drzew. Nagie pnie rzucały jej wyzwanie, sczerniałe, wyszarpnięte z ziemi korzenie gotowały się, aby odeprzeć napływ uzdrawiającej magii. – Nigdy nie miałam do czynienia z czymś tak agresywnym. No i te srebrne róże... Jakim cudem są w stanie rosnąć i zapuszczać korzenie? Ziemia wydaje się twarda jak kamień.
– To one są źródłem choroby – wyjaśnił Calden, krzyżując dłonie. – Wyrosły dwa lata temu. Od tamtej pory ich ciernie zatruwają coraz większe połacie lasu.
– Pojawiły się same z siebie? Nie próbowałeś ich wyrwać albo spalić?
Jego spojrzenie spowiły cienie. Mięśnie po raz kolejny się napięły.
– A jak myślisz? Oczywiście, że próbowałem. Minęły dwa lata, na cokolwiek byś nie wpadła, tego też próbowałem i to najpewniej dwa albo trzy razy. Zamiast dopytywać o nieistotne szczegóły, mogłabyś się w końcu wziąć do pracy – mruknął. – Nie mam całego dnia.
Pojmując, że w ten sposób i tak do niczego nie dojdą, zrezygnowała z dalszych pytań. Nie była tym faktem zachwycona, zważywszy że cisnęło jej się na język całkiem sporo niewyjaśnionych kwestii. Problem w tym, że Calden miał najwyraźniej równie dużo powodów, aby wciąż darzyć ją zaledwie szczątkowym zaufaniem. Musiała zadowolić się tym, czym chciał się z nią dzielić.
Niezbyt przekonana co do swojego pomysłu, ruszyła przed siebie. Zazwyczaj ściągała buty, aby mieć lepsze połączenie z ziemią, ale w tym wypadku nie zamierzała ryzykować, że magia wyczuje jej obecność i zbyt szybko pochwyci ją w swoje sidła. Nie chcąc narażać się na zbyt długi kontakt z zakażonym terenem, ograniczyła się do ostrożnego przykucnięcia i przyjrzenia się najbliższym pasemkom cierni. Postanowiła, że najpierw postara się wyczuć źródło zarazy, a dopiero później spróbuje pozbyć się niewidzialnego szkodnika.
Połyskująca srebrem roślina, zadrżała. Marisse miała wrażenie, że patrzy na tańczący naszyjnik z kolcami. Odetchnęła i nim zdążyła pożałować swojej decyzji, przyłożyła palce do ziemi. W dotyku była zimna, a przy tym szorstka, niczym wysuszona i popękana skóra. Wzdrygnęła się, dokładając obok drugą dłoń.
– Czy ktoś tego wcześniej próbował? – zapytała, koncentrując się na subtelnych drganiach podłoża.
Książę przyglądał jej się z uwagą.
– Dwie utalentowane osoby – odparł z powagą. – Jedna zajmowała się zawodowo zielarstwem, druga była w stanie kontrolować wzrost kwiatów. Żadnej nie udało się przeniknąć w głąb tutejszych fundamentów magii.
– Co się z nimi stało?
– Odesłałem je. Nie sprostały moim oczekiwaniom.
– Nie o to pytałam.
Zacisnął wargi.
– Przeżyły. Nic więcej nie musisz wiedzieć.
Nie pocieszył jej. Tym bardziej, że rozlewające się po ziemi srebro wyczuło obecność nieproszonego gościa i wyciągnęło ku niej swoje niewidzialne macki. Czuła, jak oplatają się wokół jej nadgarstków, a następnie próbują wyszarpnąć z niej ziemską magię. Odpowiedziała im równie gwałtownym szarpnięciem, które z poziomu jedynego obserwatora, a więc księcia, musiało przypominać serię spazmatycznych wymachów rękoma.
Gdy ciernie nieco się wycofały, ruszyła w ich stronę z otwartymi ramionami. Gdy była mała, praca z roślinami kojarzyła jej się z próbą tworzenia układu dla dwójki dopasowanych do siebie tancerzy. Żadna ze stron nie mogła walczyć o dominację, obie musiały wykazywać chęć współpracy. Świadomie poddawać się wzajemnym gestom, wyczuwać subtelne zmiany w zachowaniu partnera.
Wiedzieć, kto w danej chwili zamierza przejąć prowadzenie.
– Marisse?
Jej umysł zalały srebrne obrazy. Mroczne pejzaże, w których dominowały chłód, wściekłość i cierpienie. Ból okazał się tak przenikliwy i rzeczywisty, że z trudem powstrzymała się od krzyku. Zdawało jej się, że zaciska dłonie na topniejących soplach lodu, które wyślizgują się jej spomiędzy palców. Że brodzi w kłębiącym się pod jej stopami, szczypiącym śniegu.
Poczuła na wargach smak krwi, stróżka ciepłej posoki wytyczyła szlak od nosa aż po jej drżący podbródek. Gdzieś w oddali, na skraju srebrzystych wizji ujrzała rozmazaną postać. Kobietę, która wyciągała ku niej rozpostarte dłonie.
– Marisse – upomniał ją po raz kolejny książę. – Wystarczy.
– Jeszcze nie.
– Powiedziałem: wystarczy. Natychmiast przestań.
Z trudem zerwała połączenie. Zjawa przypominająca kobietę zniknęła, ciernie wycofały się z cichym piskiem do swoich srebrnych jaskiń. Dopiero wtedy była w stanie zauważyć, że wiele z nich niebezpiecznie się do niej zbliżyło. Ziemia pod jej stopami zdawała się jeszcze bardziej popękana. Uschnięte rośliny, zmieniły się w pył.
W oczach księcia dostrzegła rozczarowanie.
– Jesteś silniejsza od tamtych – zaczął bez emocji – ale wciąż zbyt słaba. Wygląda na to, że nawet ktoś z twoim talentem nie jest w stanie sprostać moim oczekiwaniom.
Darując sobie komentarze, otarła twarz z krwi. Szumiało jej w głowie, serce biło jak oszalałe, a dłonie i stopy pulsowały od urojonego zimna. Odsuwając się od linii drzew, miała wrażenie, że jest obserwowana. Srebrne róże wyciągały ku niej swoje metaliczne płatki.
Nie miała pewności, co by się stało, gdyby książę jej nie przeszkodził.
Srebrne róże. Ciernie.
Potężna magia nie zatruwała wyłącznie ziemi.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top