Rozdział 12


Przez ostatnie dziewiętnaście lat, Marisse doświadczyła w swoim życiu tak wielu niepożądanych incydentów i niespodzianek, że obecnie dziwiło ją naprawdę mało rzeczy. Zdążyła przyzwyczaić się do myśli, że świat po prostu lubi sobie z niej drwić. Między innymi właśnie dlatego na co dzień starała się być czujna i za wszelką cenę usiłowała nie dopuścić do żadnych przypadkowych sytuacji.

Z reguły nawet jej się to udawało. Unikała wszelkich zrządzeń opaczności czy innych kaprysów losu. Problem w tym, że nie była nieomylna, zdarzało jej się też od czasu do czasu stracić czujność. To właśnie wtedy, urażony świat zbierał wszystkie swoje siły i atakował ją ze zdwojoną siłą. Zupełnie jakby tylko czekał, aż podwinie jej się noga i nareszcie będzie mógł popsuć jej humor.

Tak było i w tym konkretnym przypadku.

Marisse zaspała.

– Ja Martah! – syknęła, gdy jej palce po raz kolejny w ciągu minuty zgubiły się w plątaninie błękitnych tasiemek. – Co za piekielnie niefunkcjonalny gorset!

– Wyrażaj się, Marisse – Lisah pacnęła ją po dłoni srebrnym grzebieniem. Nie włożyła w ten gest zbyt wiele siły, mimo to, zimno przedmiotu sprawiło, że Marisse drgnęła. – Damie nie przystoi używać tak... rynsztokowego słownictwa.

– Uwierz, że to najłagodniejsze wyrażenie, jakie „ta" dama ma obecnie na końcu języka – rzuciła zaaferowana tancerka. Jeszcze przez dobrą chwilę siłowała się z wiązaniem gorsetu. Dopiero po kolejnej nieudanej próbie jego zawiązania, opuściła ręce. – Nie zrobię tego. To nie na moje nerwy.

– Więc pozwól, że ja to zrobię.

Służąca odłożyła grzebień i przystąpiła do powolnego sznurowania tasiemek. Marisse usiłowała usiedzieć grzecznie na krześle, ale średnio jej to wychodziło. Była tak zdenerwowana, że nie wiedziała, co ze sobą począć. Najchętniej zerwałaby się z miejsca i pobiegła w te pędy do sali, w której miały się odbyć prezentacje. Już i tak miała bolesną świadomość, że się na nie spóźni. Nie było szans, aby wyrobiła się ze wszystkim przed wybiciem pełnej godziny.

Marisse miała tylko jedno zadanie: wstać wcześnie rano, zebrać się i dotrzeć o wyznaczonej porze do głównej sali. W teorii nic trudnego, zwłaszcza już od dobrych kilku dni miała wybrane odpowiednie na tę okazję strój, buty oraz fryzurę. Miała również obmyślony szczegółowy plan działania, aby nie zmarnować z rana ani jednej cennej minuty. Chodziło w końcu o zdobycie przychylności samego księcia.

Tak, Marisse zdecydowanie nie mogła sobie pozwolić na żaden błąd. Calden już i tak miał ją za złodziejkę i oszustkę. Nie zamierzała dopuścić, aby do tego wszystkiego doszła jeszcze myśl, że notorycznie się spóźnia.

– Może wplotę ci we włosy srebrne motyle? – zasugerowała Lisah, sięgając do leżącej na toaletce szkatułki. Wysunęła z niej drobne, połyskujące spinki z motywem skrzydlatych zwierząt. Były wśród nich zastygłe motyle, kruche ważki i pozłacane kolibry. – Będą się piękne komponowały z suknią.

– Nie, nie dodawaj żadnych ozdób. – Marisse pokręciłaby głową, gdyby nie fakt, że ta była unieruchomiona przez dłonie służącej. Po dokładnym i ciasnym zawiązaniu gorsetu, Lisah przystąpiła do rozczesywania jej długich, powykręcanych pukli. Zegar wciąż tykał. – Wyjątkowo opuść też sobie szpilki. Nie chciałabym, żeby przeszkadzały mi podczas tańca.

– Chcesz iść na prezentacje w zwykłym koku? Pozostałe dziewczęta na pewno się wystroją.

– Trudno. Wolę zaprezentować się najgorzej z całej naszej czwórki, ale mieć pewność, ze nie wyjdę z sali z podziurawioną czaszką lub połamanymi nogami.

– Od kiedy ozdoby do włosów są aż tak niebezpieczne?

– Nie słyszałaś nigdy o kobietach, które wykorzystały elementy swojej garderoby jako broń? – Marisse uśmiechnęła się, widząc w lustrze zaciekawione odbicie służącej. – O madame La Safette, która obcasem pantofla powaliła na ziemię jednego ze swoich wierzycieli? Albo o pannie Vedenford, która w noc poślubną poderżnęła gardło swojemu świeżo upieczonemu mężowi? Zrobiła to drutem wyłamanym ze stelaża krynoliny. Cięcie okazało się na tyle precyzyjne, że przez długi czas nikt jej nie podejrzewał, bo założono, że sprawcą musi być rzeźnik lub medyk.

Lisah zrobiła wielkie oczy.

– Naprawdę?

– Nie, ale miło, że tak bezgranicznie mi ufasz.

– No wiesz?! Faktycznie byłam skłonna uwierzyć!

– Na razie uwierz, że szpilki we włosach tancerki to nie najlepszy pomysł. Powinnaś poza tym pamiętać, że piękno kobiety płynie z jej wnętrza, a nie z tego, jakie świecidełka wplecie akurat we włosy.

– Pięknu zawsze można pomóc.

– Piękna mogę być i bez ozdobników. Wystarczy, że wcześniej nie zabiję się na parkiecie. I że w ogóle zdążę dotrzeć na prezentacje na czas. Jeśli się spóźnię, książę Hallvord, jak nic zatrzaśnie mi drzwi przed nosem.

Lisah zabrała się za wiązanie jej włosów w wysoki kok.

– Zdążysz.

Poprawka, zdążyłaby, gdyby z zegarkiem w ręku podążała punkt po punkcie za planem poranka. Jakby nie patrzeć, mogło jej się to udać. Wystarczyła odpowiednia organizacja i odrobina pomyślunku. No i, rzecz jasna, przychylność losu, który, jak widać, nie był dla niej ostatnimi czasy szczególnie łaskawy.

A przecież tak dobrze się przygotowała. Położyła się wcześniej, aby mieć pewność, że wstanie skoro świt i będzie wypoczęta. Zawczasu poprosiła też Lisah, aby przyszła do jej sypialni wcześniej niż zwykle, aby pomóc jej się ubrać i uczesać. Ustaliły przy okazji, że służąca przyniesie ze sobą świeże pieczywo, sok i parę owoców. Marisse i tak nie zamierzała jeść wystawnego śniadania, aby nie przeciążyć żołądka. Opuszczając wspólny posiłek w jadalni, mogła zaoszczędzić naprawdę dużo czasu.

Nie przewidziała tylko jednego. Mianowicie tego, że zmęczony umysł spłata jej figla i do późnych godzin porannych będzie ją trzymał w objęciach snu. Nie, nawet nie tyle snu, co koszmaru, z którego za nic nie potrafiła się wybudzić.

Zaczęło się w gruncie rzeczy dość niewinnie, tańczyła w ogrodzie pełnym czerwonych róż. Nie znała układu, któremu poddawało się jej ciało, po przebudzeniu nie była w stanie odtworzyć żadnej ze składających się na niego figur. We śnie wcale się nad tym jednak nie zastanawiała. Tańczyła, przybierając kolejne, skomplikowane pozycje. Wokół niej wirowały wodne wstęgi, oplatały jej wygięte dłonie i moczyły twarz. Były bardzo widowiskowe, ale nie pasowały do otoczenia tak, jak zrobiłyby to dzikie, ogniste węże. Kusiło ją, aby zastąpić nimi wodną iluzję, ale za bardzo bała się tego, że pod wpływem nieuwagi, spali delikatne płatki kwiatów.

W pewnym momencie senny krajobraz zaczął się zmieniać. Czarowny ogród zniknął, pozostały po nim wyłącznie barwne krzewy róż i niebo, które pokryło się czernią i migocącymi, srebrzystymi gwiazdami. No i ona, samotna, zagubiona i zatopiona po kostki w puszystym śniegu.

Przestała tańczyć, gdy otoczył ją niepokojący, zimowy krajobraz. Widoczność stała się nagle bardzo ograniczona, jedynym, co udało się jej zarejestrować, było to, że wszędzie wokół rosły ogromne, powyginane drzewa. Ich liczba sugerowała, że znalazła się w lesie. W dodatku takim, który został ukryty pod warstwą skrzypiącego śniegu.

Szron zagościł na powierzchni łysych sosen, lodowe kryształki wspinały się po ich powyginanych gałęziach i obdartych z kory pniach. Barwiły okolicę nienaturalną, świetlistą bielą, od której Marisse zrobiło się po chwili okropnie słabo. Jej wzrok zaczął przyzwyczajać się do dziwnego zjawiska, jakim było ciągłe mieszanie się światła i mroku. Była w stanie dostrzec coraz więcej szczegółów. Chociażby to, że rosnące gdzieniegdzie krzewy zostały do cna ogołocone z liści. Ostały się na nich jedynie kolorowe róże. Wszystkie, co do jednej, były otoczone przez ruchome ciernie. Ich kolce wbijały się boleśnie w poszarpane płatki kwiatków.

Choć Marisse miała na sobie ciepłą, ciemnoróżową pelerynę, poczuła na ramionach nieprzenikniony chłód. Narzuciła na głowę kaptur, po czym schowała skostniałe dłonie między głębokimi marszczeniami sukni. Nie miała rękawiczek, więc jej palce zdążyły zsinieć i pokryć się pierwszymi, bolesnymi pęcherzykami.

Rozejrzała się, ale żadna z dróg nie wydała jej się tą właściwą. Musiała zmrużyć powieki, aby dojrzeć majaczący w oddali drogowskaz. Nie była pewna, co zostało napisane na jego powierzchni, toteż ruszyła przed siebie, usiłując zignorować narastający w sercu niepokój. Każdemu z jej kroków towarzyszyło nieprzyjemne, bo przeszywające ciało i umysł, zgrzytanie. Brzmiało jak odgłos łamanych kości. Próbowała uciekać od tak nieprzyjemnych skojarzeń, ciesząc się skrzącymi drobinami światła, tańczącymi na śniegu. Okazało się to naprawdę trudne. Nieważne, jak bardzo się starała, nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że z każdą chwilą śniegowa pokrywa staje się coraz gęstsza i coraz bardziej lepka. Zupełnie jakby przedzierała się przez masę słodkiego marcepanu.

Ale to nie była słodycz, lecz ludzka krew. Marisse zrozumiała to dopiero, gdy z jej stóp zniknęły pantofle. W miejscach, w których śniegu było najmniej, tworzyły się ciepłe, krwawe kałuże. W pewnym momencie nieostrożna tancerka wdepnęła w jedną z nich. Natychmiast odskoczyła i szarpnęła za spódnicę, aby unieść ją do góry. Po jej drżących nogach spływały strumienie kleistej, niemalże czarnej krwi. Krwi, która pochodziła z płatków czerwonych róż. Tych samych, które tkwiły w objęciach ostrych cierni.

Marisse uświadomiła, że kwiaty krwawią. Chciała zawrócić, ale w chwili, w której się obróciła, drogę zastąpiła jej jakiś potężny stwór. Wysoka na co najmniej dziesięć stóp bestia uniosła pokryte futrem łapy i ryknęła, doprowadzając dziewczynę do drżenia. Pod osłoną nocy, jej wygląd był naprawdę trudny do określenia. Marisse nawet nie próbowała się jej przyjrzeć. Rzuciła się do ucieczki.

Właśnie wtedy obudziło ją głośne, niemalże desperackie pukanie do drzwi. Lisah wyrwała ją z objęć koszmaru.

* * *

Marisse zdążyła się zebrać dosłownie w ostatniej chwili. Wybiegła z sypialni z prędkością wypuszczonej z cięciwy strzały. Nie wiedziała, którędy powinna się kierować, ale na szczęście towarzyszyła jej Lisah, która wskazywała właściwe korytarze. Usiłowała nie upuścić przy tym żadnej z kilkunastu szpilek, które, jak stwierdziła, „weźmie ze sobą tylko na wszelki wypadek". Nie dała sobie wyperswadować tego pomysłu.

Dotarły pod główną salę jakieś pięć po ósmej. Lisah dyszała, Marisse trzęsła się na myśl, że nie zostanie wpuszczona do środka. Z duszą na ramieniu, uniosła dłoń i zapukała w drzwi. Liczyła, że jeśli nie książę, to może Fien dopuści ją do pokazów. Był jej coś winien za te wszystkie kłamstwa i czcze obietnice. Mógł wstawić się za nią u swojego przyjaciela.

Drzwi otworzyły się bez najmniejszego szmeru. Wyjrzał zza nich Fien, który wyraźnie odetchnął, widząc przestępującą z nogi na nogę tancerkę.

– No w końcu. – Otworzył szerzej drzwi. – Doprawdy, skaranie z tobą, Marisse. Dziękuj bogom, że Calden ma dzisiaj zaskakująco dobry humor, bo normalnie właśnie w tej chwili odesłałbym cię do pokoju i kazał pakować rzeczy.

– Robiłam, co mogłam.

– To trzeba się było postarać bardziej. Czekamy już tylko na ciebie.

Przepuścił ją w drzwiach, więc powoli weszła do środka. Jeszcze nigdy nie była w tej konkretnej sali, więc dyskretnie się rozejrzała. W pomieszczeniu znajdowało się sporo mebli, którym chętnie przyjrzałaby się nieco bliżej, gdyby nie fakt, że dostrzegła kątem oka znanego jej już, ciemnowłosego księcia. Od tego momentu jej umysł nie potrafił skupić się już na niczym innym.

Caladien Hallvord zajmował miejsce na wysoko ustawionym fotelu na środku pomieszczenia. Nie był to żaden wystawny tron, ot, duży, wygody fotel, jakie widywało się w eleganckich gabinetach lub salonikach. Sam książę też nie wyglądał zresztą zbyt książęco, bo nie miał na sobie bogato zdobionych ubrań. Mimo to, w stroju złożonym z białej koszuli, ciasno przylegających, czarnych spodni, wyglądał bardzo majestatycznie. Szlacheckiego wdzięku nie odbierały mu nawet porażająco znudzony wyraz twarzy, czy opadające na twarz włosy. Marisse po raz kolejny zwróciła uwagę na jego srebrzyste pasemka. Mieniły się w blasku rozpalonych świec.

Fien wspomniał, że książę był w dobrym humorze. Nie była pewna, po czym to stwierdził, skoro wokół Caldena roztaczała się mroczna, niezwykle chłodna aura. Opierał prawy łokieć na poręczy fotela i przechylał się lekko w bok. Jego głowa spoczywała na uniesionej dłoni, wskazującym i środkowym palcem muskał blady policzek. Serdecznym wodził zaś po zaciśniętych wargach.

Ani na sekundę nie odwrócił się w stronę drzwi. Zignorował jej przybycie, traktując ją niczym nic nieznaczącym elementem wystroju. Może zresztą ta myśl nie była zbyt daleka od prawdy, skoro Calden z takim samym zaangażowaniem lekceważył stojących wokół siebie strażników. Czterech rosłych mężczyzn w fantazyjnych, grafitowych mundurach posyłało mordercze spojrzenia każdemu, kto ośmielił się zrobić choć krok w jego stronę. Marisse widziała ich po raz pierwszy.

Powiodła spojrzeniem za Lisah, która przeszła dyskretnie pod jedną ze ścian. W kącie czekały już na nią pozostałe służące. Znalazło się tam również paru innych strażników i kucharzy, co sugerowało, że prezentacje nie obejdą się bez większej widowni. Wszyscy zdawali się szczerze podekscytowani. Wiele oczu było utkwione w stojących nieopodal Aidzie i Delphine.

Lisah miała rację, dziewczyny wybrały naprawdę zjawiskowe kreacje. Aida postawiła na suknię w żywym, zielonym kolorze, który doskonale współgrał z jej rudymi włosami i eleganckimi, koronkowymi rękawiczkami. Góra była wyszywana maleńkimi, czarnymi koralikami (Marisse dostrzegła je tylko dlatego, że mieniły się pod światło), dół zaś nabudowano z wielu warstw cienkiego materiału. Niektóre z nich opadały kaskadami ku ziemi, inne unosiły się, tworząc iluzję dodatkowych poziomów. Większość z nich była lamowana czernią i złotem. Pasowały tym samym do kolczyków, które połyskiwały w uszach zaaferowanej Aidy. Przedstawiały jakieś kwiaty, ale z tej odległości Marisse nie była w stanie dojrzeć, jakie.

Zupełnie inaczej sprawy miały się w przypadku Delphine, która zdecydowała się na o wiele skromniejszą kreację. Jej suknia wpadała w odcień delikatnego, wręcz brzoskwiniowego pomarańczu, który dodawał blasku jej już i tak promienistej cerze. Cieniutki gorset, który stanowił raczej przyjemny dodatek, niż konieczny element stroju, zdobiły połyskujące cekiny. Błyszczące drobinki wchodziły na spódnicę i kończyły się gdzieś w połowie jej długości. Przypominały opadające gwiazdy lub pyłek kwiatów, który zawieruszył się niechcący na gładkim materiale.

Warstwa półprzeźroczystego tiulu, która zdobiła suknię Delphine, była naprawdę imponująca, to jednak jej górna część przyciągała najwięcej ciekawskich spojrzeń. W okolicy ramion podpięto dodatkową warstwę materiału, która niczym welon lub peleryna, opadała gładko na odkryte plecy dziewczyny. Delphine dla wielu obecnych w sali osób musiała się przez to kojarzyć z piękną i delikatną wróżką. Czarodziejką, która w każdej chwili mogła unieść swoje magiczne skrzydła i poderwać się do lotu.

– Co mam robić? – Marisse zwróciła się do Fiena, który podszedł, aby wskazać jej drogę. Poprowadził ją w kierunku pozostałych kobiet. – Jest jakiś harmonogram? Kolejność?

– Przyszłaś ostatnia, więc ostatnia się zaprezentujesz – odparł cicho mężczyzna. – Każda z was ma kwadrans, aby pokazać się księciu z jak najlepszej strony. Wyjątkiem jest Iarize, której potrzeba nieco więcej czasu.

Wskazał siedzącą pod ścianą dziewczynę. Marisse, która skupiła swoją uwagę w centrum pomieszczenia, w ogóle jej nie zauważyła. Iarize siedziała na wysokim stołku, który niemal w całości utonął pod warstwami grafitowej sukni. Także i tym razem kreacja panny Langdarse okazała się najwytworniejsza ze wszystkich. Po jej ciasno wiązanym gorsecie piął się misterny, ciemnoniebieski haft. Gdzieniegdzie znajdowały się koraliki, odpowiednio przycięte kryształki i skrawki lekkiej, ażurowej tkaniny. Brokatowy tiul ciągnął się przez całą długość spódnicy, znajdował się także w zagłębieniu wyraźnie podniesionego dekoltu.

Marisse zmarszczyła brwi. Na kolanach Iarize znajdował się biały obrusik, a na nim, drewniana paleta. Była pokryta mnóstwem kolorowych plam.

– Iarize maluje? – zdziwiła się, bo co jak co, ale nie tego spodziewała się po poważnej i sztywnej na każdej z możliwych płaszczyzn rywalce.

Słysząc w jej głosie niedowierzanie, Fien nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Jak widać. – Ani trochę nie zdziwiła go jej reakcja. – Nie ty pierwsza jesteś tym faktem szczerze zaskoczona. Założę się też zresztą, że nie ostatnia.

– Ale... malarstwo? Nie sądziłam, że jej talent ma tak ścisły związek ze sztuką.

– Wszystkie jesteście z nią związane. – Mężczyzna powiódł spojrzeniem w stronę centralnej części sali. – Pewnie zorientowałaś się już, że Delphine ma piękny głos. Jej talentem jest śpiew. Aida z kolei pisze i recytuje wiersze. Swoją poezją potrafi oczarować nawet najzagorzalszych mężczyzn.

Marisse skinęła głową, choć w duchu poczuła nowy rodzaj niepokoju. Wyglądało na to, że nie tylko ona, lecz także i pozostała trójka dziewczyn, mogła pochwalić się typowo artystycznym talentem. Tancerka jeszcze nigdy nie rywalizowała z nikim ze swojej własnej „dziedziny". To komplikowało wiele z jej planów na przyszłość.

Poczuła w sercu nieprzyjemne ukłucie. Zdusiła jednak ten niewysłowiony ból, zanim na dobre zagościł w jej ciele i narobił szkód. Nie mogła być przecież zazdrosna o poezję Aidy, głos Delphine czy sztukę Iarize. Nie powinna obawiać się tego, że jej własny talent zostanie przyćmiony przez umiejętności reszty dziewczyn. Przecież nikt poza nią nie tańczył, nie miała się czego obawiać.

– Iarize maluje portret księcia? – zapytała, niby od niechcenia.

– Najwyraźniej. Calden pozuje jej już od przeszło godziny.

Zaniepokoiła się. Zaprezentowanie układu tanecznego nie wymagało tak wiele czasu. Podobnie zresztą jak recytowanie wierszy czy śpiewanie. Czy to oznaczało, że Iarize mogła spędzać z Caldenem wiele godzin, kiedy jej i pozostałej dwójce oferowano zaledwie kwadrans jego czasu?

Dotarli do Aidy i Delphine. Fien skłonił się i zachęcił Marisse, aby dołączyła do swoich pięknych konkurentek. Sam ruszył w kierunku księcia. Bez problemów wyminął strażników i stanął po jego lewej stronie. Calden oderwał policzek od dłoni i o coś go zapytał. Fien skinął głową.

– Już myślałyśmy, że nie zdążysz – szepnęła Aida. – Jeszcze chwila i zaczęłybyśmy bez ciebie.

– Iarize nie miała z tym problemu – rzuciła oskarżycielsko Marisse i zaraz zrugała się za to w myślach.

– Nie zdążyłaby namalować obrazu w kwadrans. – Delphine stanęła w obronie towarzyszki. – Każda z nas dostaje tyle czasu, ile wymaga tego jej talent.

Marisse westchnęła. Nie chciała zabrzmieć zbyt szorstko. Doskonale zdawała sobie przecież sprawę, że to nie od Iarize zależał czas powstawania jej obrazów. Jej taniec również wymagał wielogodzinnych prób. W jej przypadku liczył się jednak przede wszystkim efekt końcowy.

Była niesprawiedliwa.

– Masz rację, Delphine. Niepotrzebnie się uniosłam. – Uśmiechnęła się przepraszająco. Miała nadzieję, że jej komentarz zostanie jak najszybciej zapomniany, więc dodała: – Chyba troszeczkę się denerwuję.

Dziewczyna od razu się rozpromieniła. Wymieniły z Aidą porozumiewawcze spojrzenia.

– Niepotrzebnie. Na pewno wypadniesz świetnie.

– Byle tylko mój taniec spodobał się księciu.

– Taniec! – podchwyciła momentalnie Aida. – Więc tańczysz! To jest twój talent.

Przytaknęła. Chciała powiedzieć, że ona także poznała już talenty jej i Delphine, ale nie zdążyła. W tym momencie Fien uniósł dłoń i wszelkie hałasy ucichły.

– Aido – zwrócił się do rudowłosej, która chwyciła brzegi sukni i głęboko się przed nim skłoniła. – Ty zaczynasz. Zaprezentuj nam, proszę, swoje umiejętności.

Dziewczyna odetchnęła. Zerknęła jeszcze dyskretnie na swoje towarzyszki, po czym wyprostowała się i pewnym krokiem wyszła na środek pomieszczenia. Wszyscy wstrzymali oddech w oczekiwaniu na jej niezwykły występ. Nawet Iarize podniosła oczy znad malowanego obrazu.

– Poemat nosi tytuł: „Okrzyk ciszy".

Przymknęła powieki i zaczęła mówić.

Marisse słuchała wiersza jak urzeczona. Był zaskakująco długi jak na poemat, swoją formą przypominał czarowną baśń. Opowiadał historię Northuanskiej czarodziejki. Starej wdowy, która straciła w krwawej wojnie ukochanego męża i dwóch synów. W momencie, w którym zaczynał się wiersz, wyczekiwała powrotu do domu swojego najmłodszego syna. Chłopak opuścił rodzinne strony zaraz po osiągnięciu pełnoletności. Podobnie jak ojciec i bracia, on także wyruszył na bezimienną wojnę. Bał się, ale nie miał wyjścia. Odziedziczył po matce ogromny talent, więc został zmuszony do wzięcia odpowiedzialności za bezpieczeństwo swojego kraju. Chcąc nie chcąc, spakował się więc i odszedł, nie pożegnawszy się ani z matką, ani z ciężarną narzeczoną.

Obie kobiety bardzo przeżyły to nieoczekiwane rozstanie. Stara czarodziejka każdego dnia siadała w oknie swojej małej, wiejskiej chatki i spoglądała z utęsknieniem na drogę prowadzącą ku Farevie. Ponieważ syn nie wracał przez wiele kolejnych lat, założyła, że poległ w bitwie. Mimo to nie przestała wyglądać przez okno. Zaczęła pisać do niego ponadto długie, emocjonalne listy. Opowiadała w nich o jego dorastającej córce, a także pięknej narzeczonej, która nigdy nie wyrzekła się ich utraconej miłości. Wspominała o następujących porach roku i resztkach życiodajnej magii, które wciąż tliły się w kącikach jej pokiereszowanego serca. O cichym krzyku, który wydawała z siebie za każdym razem, gdy wspominała utraconą rodzinę. Żadne czary nie były w stanie oddać jej tego, co odebrała jej wojna. Uciszyć zawodzącej z rozpaczy duszy...

Marisse przyłapała się na tym, że jej warga drży. Pociągnęła nosem, próbując przywołać się do porządku. Nie tylko ona zresztą miała z tym problem. Strażnicy usiłowali zapanować nad czerwieniejącymi policzkami. Jedna ze służących ocierała powieki chustką wyciągniętą z kieszeni beżowego fartuszka, inna wachlowała dłońmi pobladłą twarz swojej sąsiadki.

Wszyscy wsłuchiwali się w skupieniu w opowieść Aidy. Nie tylko ona wzbudzała jednak emocje w poruszonej widowni. Już w chwili, w której Aida wspomniała o listach starej wdowy, materiał jej sukni zaczął falować. Pod stopami dziewczyny ukazał się obłoczek niebieskiego dymu. Wypłynął spod jej spódnicy i pokrył drewnianą podłogę niczym błękitne, Villmarskie wino rozlane na powierzchni płaskiego talerza. Dotarł do miejsca, w którym czekały Marisse i Delphine.

Marisse wstrzymała oddech, gdy z dymu zaczęły wyłaniać się pierwsze obrazy. Nie musiała się nawet zbytnio wysilać, aby rozpoznać wśród nich ludzkie postaci. Kształt zgarbionej kobiety i pogrążonej w smutku, młodej dziewczyny. Oddalającego się mężczyznę, którego nie zatrzymały ich desperacko wyciągnięte dłonie. Pojawiającą się na jego miejscu małą dziewczynkę o włosach upiętych w dwa urocze kucyki...

W miarę kontynuowania przez Aidę jej opowieści, iluzja ulegała zmianie. Wnętrze wiejskiego domu zastąpiły obrazy pola bitwy. Postacie z dymu upadały, ranione strzałami, włóczniami i ostrzami mieczy. Dym kłębił się na podłodze, przybierając coraz to nowe odcienie. Gdy Aida opowiadała o Northuanskiej wdowie, magiczne obłąki barwiły się na zielono, fioletowo i niebiesko, kiedy wracała myślami do historii utraconego syna, ich kolor harmonizował ze świeżo przelaną krwią. Nikt nie miał wątpliwości, że chłopak poległ. Niekończąca się wojna odebrała wdowie, narzeczonej i córce ich ukochanego mężczyznę.

Spektakl nie był wzruszający, on dosłownie chwytał za serce i szarpał za najczulsze strony ludzkiej wrażliwości. Nic dziwnego, że kiedy się skończył, wielu służących zaczęło klaskać i przełykać łzy. Nawet Fien zdawał się z trudem panować nad targającymi nim emocjami. Poemat Aidy miał ogromną moc. Atmosfera w sali diametralnie się zmieniła.

Tylko Caladien Hallvord pozostał niewzruszony. Choć jego brwi nieznacznie drgnęły, nic nie wskazywało na to, aby usłyszana historia do głębi go poruszyła. Miał przynajmniej dość przyzwoitości, aby ze swoim książęcym komentarzem poczekać do momentu, aż ucichną brawa.

– Twoje wiersze stają się coraz lepsze, Aido – zwrócił się do rudowłosej dziewczyny. Na dźwięk jego głosu, Aida rozchyliła powieki (do tej pory miała je lekko przymrużone). – Dziękuję za twój emocjonalny pokaz.

– To ja dziękuję za możliwość wystąpienia – Odpowiedziała na jego życzliwe słowa pięknym ukłonem. – Mam nadzieję, że wasza wysokość dobrze się bawił.

– Oczywiście. Tak ja, jak i pozostali. – Calden objął spojrzeniem służbę, strażników i Delphine. Marisse po raz kolejny pominął. Tym razem dziewczyna miała pewność, że zrobił to intencjonalnie. – Jak widać, mój przyjaciel, Fien, do tej pory nie może powstrzymać łez.

Z kąta, w którym stała służba, rozległy się ciche chichoty. Marisse była w szoku, nie spodziewała się, że książę jest w stanie żartować. Nie powiedziałaby też, że jest zdolny do uśmiechu, a tu proszę, na dźwięk rozlegających się zewsząd śmiechów, kąciki jego ust wyraźnie się podniosły. Na sekundę lub dwie, oblicze Caladiena, rozjaśnił najprawdziwszy uśmiech.

Aida także to zauważyła, bo w jej oczach pojawiły się radosne iskierki.

– Wróć na miejsce, Aido – polecił Fien. Dziewczyna podwinęła spódnicę i opuściła środek sali. Marisse, która cały ten czas usiłowała powstrzymać łzy, była pełna podziwu dla jej gracji i opanowania. Dziewczyna, która chwilę temu opowiadała światu niezwykle tragiczną historię, promieniała teraz najczystszym szczęściem. Oznaczało to, że albo opanowała do perfekcji sztukę odcinania się od gwałtownych emocji, albo tak długo powtarzała wiersz w zaciszu własnej sypialni, że przyzwyczaiła się do jego bolesnego wydźwięku. Obie opcje były prawdopodobne.

Nadeszła kolej Delphine. Dziewczyna poczekała aż zostanie oficjalnie wywołana przez Fiena i dopiero wtedy ruszyła przed siebie, aby zająć miejsce przed księciem. Nie wyglądała na zdenerwowaną, ale spokój malujący się na jej twarzy, mógł być przecież równie dobrze udawany. Wzorem Aidy, stanęła na środku sali i ukłoniła się przed czekającym na występ władcą.

– Piosenka, którą zaśpiewam, nie ma jeszcze tytułu – odparła, posyłając mężczyźnie prześliczny uśmiech. – Uznałam, że to ktoś inny powinien nadać jej nazwę.

Jej dźwięczny głos i łagodny wyraz twarzy, tworzyły razem tak doskonałe połączenie, że jeden ze strażników księcia wydał z siebie niekontrolowany jęk zachwytu. I choć już po sekundzie zorientował się, co zrobił i próbował uciec wzrokiem gdzieś w bok, jego niestosowna reakcja nie uszła uwadze księcia, który zmarszczył groźnie brwi.

– Liczę, że coś takiego więcej się nie powtórzy, Bashtonie. – Posłał strażnikowi tak kategoryczne spojrzenie, że tamten momentalnie się spocił. Jego imię zabrzmiało w ustach księcia niczym najgorsza z obelg. – Znasz zasady.

– Oczywiście. Najmocniej przepraszam, wasza wysokość.

Calden nie wyglądał na przekonanego, ale darował sobie kolejną uwagę. Marisse, która nie wiedziała, co się właśnie wydarzyło, zwróciła się z tym pytaniem do Aidy.

– Od paru miesięcy książę nie pozwala, aby którykolwiek mężczyzna spoufalał się z jego gośćmi – wyznała naprędce, obserwując Delphine. Dziewczyna nie wyglądała na przejętą, ale już się nie uśmiechała. – Strażnikom nie wolno się do nas zbliżać, a już tym bardziej wykazywać względem nas jakiegokolwiek zainteresowania.

Marisse przełknęła ślinę.

– I jest tak dopiero od kilku miesięcy? – podchwyciła, choć domyślała się, co mogły oznaczać te słowa. Nie żyła na tym świecie od wczoraj, aby wierzyć, że chodziło wyłącznie o zapewnienie młodym pannom jak największego komfortu.

– Wcześniej strażnicy bardzo sobie folgowali, jeśli chodzi o przyjeżdżające do pałacu dziewczyny. – Aida potwierdziła jej najgorsze obawy. – Napastowali co ładniejsze z nich, twierdząc, że skoro są gośćmi księcia, to powinny się podporządkować. Wmawiali im, że nie zadowolą Caladiena, o ile wcześniej nie zabawią się z nimi.

Krew w żyłach Marisse, zawrzała z oburzenia.

– Okropne – syknęła, w porę powstrzymując się przed krzykiem. – Rozumiem, że książę natychmiast ukrócił te obrzydliwe praktyki.

Aida przytaknęła.

– Słyszałam, że Fien nakrył raz gwardzistę i jedną z dziewczyn w dość... niedwuznacznej sytuacji. Jak tylko książę się o tym dowiedział, natychmiast kazał pozbyć się z pałacu wszystkich strażników. Ponoć od tamtej pory sam wybiera ludzi, którzy będą mu służyć. Mężczyźni muszą podpisać w jego obecności specjalne dokumenty, w których zaręczają, że nie dotkną żadnej z przebywających w Astel kobiety. Tyczy się to także służących.

– Któremuś zdarzyło się złamać zasady?

– A widziałaś minę księcia Caladiena?

W istocie, spojrzenie, którym mężczyzna obdarzył bogu ducha winnego strażnika, mówiło samo przez się, że dla własnego bezpieczeństwa, lepiej było trzymać swoje żądze na wodzy.

Marisse pomyślała o sztylecie, który czekał pod jej poduszką. Nie zdążyła jednak wyobrazić sobie, do czego mogłaby go użyć, bo w tym momencie, gdzieś zza fotela księcia, rozbrzmiały dźwięki pięknej, spokojnej melodii.

Chwilę później Delphine zaczęła śpiewać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top