Rozdział 11
Fien dotrzymał słowa. Gdy poprzedniego wieczoru wychodził z jej sypialni, poprosił, aby przekazała mu wszystkie napisane dotychczas listy. Wręczyła mu je z lekkim oporem, przypominając, aby nie zapomniał o dołączeniu do nich kwiatów. Zapamiętał o złożonej obietnicy, bo następnego ranka, gdy dziewczyna schodziła na śniadanie, napotkała na swojej drodze służącego z całym naręczem rozłożystych, fioletowych kwiatów. Przypominały róże, więc musiały to być Eustomy, o których rozmawiali w sypialni. Więc jednak, w ogrodzie rosło o wiele więcej odmian kwiatów, niż podejrzewała. Była to dla niej dobra wiadomość, bo zależało jej na tym, aby wysyłać ojcu właśnie róże. Pan Evenghard miał z nimi wiele dobrych wspomnień. Nie raz opowiadał Marisse, że w czasach, w których wciąż zajmował się kupiectwem, często wysyłał ich zasuszone płatki swojej przyszłej żonie. Liczba płatków świadczyła o tym, jak bardzo tęskni, a ich kolor, o tym, na jakich znajduje się obecnie wodach. Stąd też morza otaczające Villmar symbolizował pomarańcz, Breavien czerwień, Northuan biel, a Merthen żółć. Gdy kwiaty przybierały odcień różu, oznaczało to, że kapitan Joseph wraca w końcu do domu.
Marisse zapytała służącego, do czego są mu potrzebne kwiaty. Gdy uzyskała satysfakcjonującą odpowiedź, ruszyła na śniadanie, które minęło jej w zaskakująco przyjemnej atmosferze. Z jakiegoś powodu pozostałe dziewczyny były w naprawdę świetnych humorach, co z kolei przełożyło się na ich zachowanie przy stole. Delphine nuciła pod nosem jakąś piosenkę, Aida wciąż zachęcała Marisse do spróbowania cynamonowych ciasteczek, a Iarize, jak nigdy, powstrzymywała się od kąśliwych uwag. W pewnym momencie podała Marisse słoiczek z miodem, sugerując, aby oblała nimi leżące na jej talerzu jabłkowe krakersy.
– Zmiękną i będą słodsze – oznajmiła, sięgając przez stół, aby wziąć z jednego z jego krańców miseczkę ugotowanego, brązowego ryżu. – Zanim jednak zalejesz krakersy miodem, pokrusz je na mniejsze kawałki i wymieszaj z ryżem. Możesz dodać też parę plasterków gruszki.
– Breavienski klasyk! – ucieszyła się Aida. – Chyba też się skuszę.
Poczekała aż Marisse pokruszy zasuszone jabłka i po wrzuceniu ich do miseczki z ryżem, obleje powstałą mieszankę miodem. Wzięła od niej wtedy słoiczek i zabrała się za przygotowywanie własnego śniadania. Nie omieszkała zapełnić jednak dodatkowego talerzyka wspomnianymi już, cynamonowymi ciasteczkami.
Marisse spróbowała ryżu i musiała przyznać, że jest naprawdę dobry: niezbyt twardy i słodki. Spojrzała na Iarize, żeby podziękować jej za sugestię, ale ona wróciła już myślami do swojego własnego jedzenia. Chyba po raz pierwszy tancerka dostrzegała w jej oczach iskierki szczerej wesołości.
Zdecydowanie coś musiało się stać.
Po skończonym śniadaniu, Marisse planowała udać się z powrotem do pokoju, aby napisać kolejny list do ojca. Po drodze wpadła jednak na Lisah, która przyniosła jej ważną wiadomość od Fiena. Wynikało z niej, że znalazła się pusta, pałacowa sala, w której Marisse mogła oddawać się swojej największej pasji. Nikt z niej nie korzystał, więc od tego momentu tancerka mogła mieć ją do swojej dyspozycji o każdej porze dnia i nocy.
Marisse nie mogła otrzymać cudowniejszych wieści. Od razu pobiegła do sypialni, aby przebrać się w wygodniejszą suknię. Wybrała taką, w której trenowała na co dzień, bo pozwalała jej na największą swobodę ruchów: białą i gładką, pozbawioną wszelkich zbędnych ozdobników. Marisse lubiła ją za to, że materiał był zwiewny, ale wytrzymały. Do rozkloszowanej, średniej długości spódnicy doszyto górę z marszczonym biustem i półprzeźroczystymi rękawkami. Dodatkowo można ją było regulować w talii za pomocą zawiązywanych z tyłu troczków, co dla tancerki stanowiło tylko dodatkowy atut.
Dziewczyna zmieniła strój i uwolniła włosy spod władzy tysiąca wsuwek. Podczas treningów lubiła mieć je związane, tym razem zostawiła je jednak rozpuszczone. Chciała poczuć, jak się unoszą i wirują wraz z nią w tańcu, być świadoma obecności każdego pokręconego kosmyka.
Gdy Lisah dotarła za nią do pokoju, zrobiła tak głupią minę, że Marisse nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
– Na wszystkie świętości! – krzyknęła, łapiąc się za głowę. – Przecież ty prawie nic na sobie nie masz! Żadnego gorsetu, kolana na wierzchu! Nie możesz wyjść w czymś takim na korytarz!
– Narzucę na wierzch szlafrok – zapewniła Marisse, zaglądając do garderoby. Nie przejmowała się tym, że ktoś mógłby ją zobaczyć w przykrótkiej, podkreślającej jej atuty sukience. Tańczyła od lat, więc przyzwyczaiła się już do wszelkiego rodzaju spojrzeń: zarówno tych pożądliwych, jak i tych wyrażających skrajne oburzenie.
– Jeszcze gorzej! – Lisah zrobiła wielkie oczy. – Przecież to będzie wyglądało, jakbyś szła na schadzkę!
Marisse zbyła jej uwagę machnięciem ręki. Wyciągnęła z szafy gruby szlafrok i narzuciła go od niechcenia na odkryte ramiona. Lisah miała racje, w cienkiej sukience i z potarganymi włosami wyglądała, jakby dopiero co wstała z łóżka. Książę miałby używanie, gdyby zobaczył ją w takim wydaniu.
Zerknęła na łóżko i na jedną z poduszek, pod którą czekał na nią ukryty sztylet. Nie mogła zabrać go ze sobą na trening, a nie chciała, aby Lisah przypadkiem zawiesiła na nim wzrok. Ta już i tak jeżyła się na samą myśl, że Marisse zamierza spacerować po korytarzach w niestosownym stroju. Co dopiero, gdyby odkryła, że jej pani cały ten czas nosiła pod ubraniem broń.
– Niech więc wszyscy myślą, że wybieram się na schadzkę – odparła, dumnie odrzucając włosy. – Taniec to jedyny kochanek, któremu jestem gotowa się oddać.
Mówiąc to, zacisnęła mocno pasek od szlafroka i ruszyła w stronę drzwi. Lisah nie odważyła się pójść za nią.
* * *
Marisse nie posiadała się ze szczęścia, gdy odkryła, że pokój, który wybrał dla niej Fien, to ten sam, na który natrafiła podczas jednego ze swoich spacerów po pałacu. Mężczyzna podjął najlepszą z możliwych decyzji, pomieszczenie było jasne i bardzo przestronne. O dziwo, okazało się także doskonale przystosowane do tańca. Już od progu Marisse mogła stwierdzić, że drewniany parkiet uchroni ją przed niespodziewaną utratą równowagi. Jego powierzchnia była idealnie gładka, a zarazem niezbyt śliska, co minimalizowało ryzyko upadku. Dla pewności dziewczyna parokrotnie przejechała po deskach swoimi pantoflami. Choć drewno zostało dokładnie wypastowane, buty niemal od razu zatrzymywały się w miejscu.
Zamykając za sobą drzwi, Marisse miała wrażenie, że śni. Cała sala wyłącznie dla niej. Zupełnie jakby na nią czekała.
Ostatnim razem z pomieszczenia wygoniły ją służące, tym razem stało puste. No, prawie puste, bo ktoś, być może także Fien, zlecił, aby wstawiono do środka dwa masywne lustra. Stanęły pod jedną ze ścian, dzięki czemu optycznie jeszcze bardziej powiększyły pokój. Marisse nie mogła się powstrzymać i od razu zajęła miejsce przed jednym z nich. W pierwszej chwili nieco zdumiał ją jej widok. Po raz pierwszy od wielu dni ujrzała swoje odbicie w pełnej okazałości, od stóp do głów. Zobaczyła siebie taką, jaką wiedzieli ją inni mieszkańcy Astel.
Zrzuciła z ramion szlafrok i przyjrzała się górnej części swojego ciała. Jak każda przyzwyczajona do regularnych ćwiczeń osoba, miała wrażenie, że przytyła od zbyt długiego lenistwa. Piersi napierały na przylegający do jej klatki dekolt, ramiona zdawały się jakby szersze, a policzki bardziej okrągłe. Nabrała przy tym kolejnych rumieńców, które odznaczały się na tle jej ciemnych włosów i białej sukienki.
Dotknęła brzucha, karcąc się w duchu za podobne myśli. Była młoda, ładna i zdrowo odżywiona. A do tego okropnie potargana, co zauważyła dopiero teraz, w momencie, w którym światło dnia stało się na tyle intensywne, że było w stanie przebić się przez okna i objąć swoim blaskiem całą salę. Marisse mogła pomyśleć mimo wszystko o dokładniejszym rozczesaniu włosów. Ewentualnie o jakimś luźnym, ale gustownym upiciu, które choć po części pozwoliłoby ujarzmić jej dziką, niesforną fryzurę.
Zdecydowanie zbyt wiele czasu spędzała w towarzystwie Lisah. Zaczynała myśleć jak ona.
Odłożyła szlafrok na bok i zrzuciła z nóg pantofle. Wyobraziła sobie płynącą zewsząd muzykę. Nie było nikogo, kto mógłby przygrywać jej na instrumentach jakąś taneczną melodię, musiała więc improwizować. Idąc na środek sali i przybierając wyjściową pozycję, zaczęła odtwarzać w głowie poszczególne dźwięki. Przymknęła powieki, wyobrażając sobie salę pełną gości. Wszystkie oczy były wpatrzone w scenę, nikt nie mógł oderwać od niej wzroku. Wszelkie niepożądane hałasy ucichły, ludzie zamarli w oczekiwaniu na występ.
Powinna najpierw rozgrzać mięśnie, aby się nie przeforsować, tęsknota za tańcem okazała się jednak zbyt silna. Gdy milcząca melodia nabrała intensywności, Marisse ruszyła. Nie chcąc naciągnąć mięśni, zrezygnowała z energicznych podskoków na rzecz powolnych, gładkich ruchów. Jej taniec był połączeniem tańca klasycznego i baletu. Układała choreografię na bieżąco, przechodząc z jednej pozycji do drugiej. Stawała na palcach, unosiła nogi i kłaniała się tak głęboko, że palcami była w stanie dotknąć podłogi. Jej ciało doskonale odnajdywało się w kolejnych, coraz to bardziej skomplikowanych figurach. Stopniowo przypominało sobie, do czego zostało stworzone.
Marisse nie ruszała się w ten sposób od bardzo dawna, w karczmie podobne układy nie wchodziły w grę. Leniwe obrotu, przysiady i subtelne ruchy dłoni, w ogóle się tam nie sprawdzały. Ludzie domagali się zapierającego dech w piersi widowiska, płomiennej energii, pasji... Marisse zależało na ich aprobacie, więc dawała im to, czego chcieli. Pozwalała im wierzyć, że taniec, któremu się oddaje, zrodził się z najgłębszych czeluści piekła. A oni podążali za nią jak ćmy oczarowane blaskiem światła. Hipnotyzowani przez muzykę i jej wygimnastykowane ciało, stawali się pustymi, kruchymi naczyniami. Napełniała je fascynacją.
Wołali na nią Mara, żartowali, że w tańcu staje się marionetką, za której sznurki pociąga sam diabeł. Tyle tylko, że nie było nikogo, kto stał nad jej kukiełką. Sama pociągała za wszystkie nici. Szarpała za mięśnie, zmuszając je do katorżniczej pracy, codziennie trenowała, aby przyzwyczaić kończyny do nadludzkiego wysiłku. Każdego wieczoru znosiła ból piekących palców i wycie zdartych pięt.
Nienawidziła, gdy mówili, że ma talent. Talentem było to, że mogła kontrolować żywioły. Nie to, że poświęciła lata i wiele litrów krwi, aby dojść do perfekcji. By tańczyć tak, że widownia zapominała, jak się oddycha.
Gdy fantomowa muzyka ucichła, Marisse otworzyła oczy. Napotkała na swojej drodze filigranowe odbicie, zamglone spojrzenie utkwione w rozchylonych ustach. Podeszła do lustra i sięgnęła dłonią pod włosy. Jej kark pokrywały kropelki ciepłego potu.
Po tylu dniach spędzonych w pałacu, jej serce w końcu zaczęło wybijać właściwy rytm.
* * *
Wbrew oczekiwaniom, prezentacje zapowiedziano nie na dwudziesty, lecz na dwudziesty pierwszy dzień miesiąca. Fien powiedział im o tym podczas jednego ze wspólnych śniadań. Z jego słów wynikało, że przyszedł do jadalni na prośbę samego księcia. Ku ogromnej uciesze, a zarazem rozczarowaniu Iarize, Caladien Hallvord postanowił zaprosić wszystkie cztery panny na comiesięczne pokazy umiejętności. Pragnął przyjrzeć się talentom swoich uroczych gości.
Wszystkich. Bez wyjątku.
To oznaczało, że Marisse nie została jeszcze skreślona z listy... no właśnie. Tak właściwie jakiej listy? Marisse wciąż nie mogła zrozumieć, dlaczego książę pozwalał Fienowi na sprowadzanie kobiet. Przecież gdyby chodziło wyłącznie o chęć zdobycia nowych przyjaciół, Calden nie wzbraniałby się przed goszczeniem u siebie mężczyzn. Z jakiegoś powodu nie spodobało mu się jednak, że Fien przywiózł do Astel młodego chłopaka. Deilan Routte został przez niego odtrącony. Nie miało znaczenia to, że był ponoć bardzo utalentowany. Chodziło wyłącznie o jego płeć, a więc o określone preferencje księcia. Marisse nie mogła tego rozgryźć.
Wracając jednak do pokazów. Dziewczyna czuła się nieco rozdarta. Z jednej strony fakt przesunięcia prezentacji był jej jak najbardziej na rękę, zyskała dzięki temu dodatkowy dzień na treningi i dopracowywanie wymyślonego przez siebie układu. Z drugiej strony, miała wrażenie, że zbyt wcześnie dała się porwać wszechobecnej ekscytacji. Wychodziło na to, że pokazy nie były wcale aż tak wielkim wydarzeniem, na jakie kreowały je Aida, Iarize i Delphine. Zakładała, że w momencie ich oficjalnego ogłoszenia, wszyscy dostaną niepojętego przyspieszenia: że służący będą ścierać kurze we wszystkich zakamarkach pałacu, kucharze rozszerzą obiadowe menu, a posłańcy zjawią się po odbiór listów wcześniej niż zwykle. Ku jej rozczarowaniu, nic takiego się nie wydarzyło. Każdy pracował w tym samym tempie co wcześniej, jedynie ściany były częstszymi powiernikami plotek i dyskretnych zakładów między rozbawionymi zaistniałą sytuacją strażnikami. Marisse przyłapała ich kiedyś na rozmowie, szła akurat na trening, kiedy jej uwagę przykuło niesione korytarzem imię. Trzech wracających z warty strażników, obstawiało, która z dziewczyn założy na pokazy najbardziej obcisłą sukienkę.
Jeden był przekonany, że to Iarize będzie próbowała oczarować księcia swoimi wdziękami. Dwóch z godnym pozazdroszczenia uporem obstawiało Marisse. Dziewczyna wcale się im nie dziwiła. Widzieli ją, jak przekradała się w krótkich sukienkach do sali treningowej, więc nie mieli wątpliwości, że także i podczas prezentacji zaprezentuje się w jakiejś skandalicznie uwodzicielskiej kreacji.
Marisse chętnie by to zrobiła. Wygrzebałaby z kufra swoją najbardziej kuszącą kreację (obcisłą, krwistoczerwoną i wręcz boleśnie krótką), aby napawać się zdumieniem wymalowanym na twarzach wszystkich obecnych. Wyobrażała sobie oburzone, purpurowiejące ze złości oblicze Iarize, zawstydzoną, uciekającą wzrokiem Delphine i zaciekawioną Aidę. Próbowała wizualizować sobie także potencjalną minę księcia, ale akurat to szło jej raczej kiepsko. Nie mogła się zdecydować, czy mężczyzna byłby wzburzony, zakłopotany, czy zniesmaczony jej bezczelnością.
Nie, właśnie przez tę niepewność, co do jego reakcji, nie mogła sobie pozwolić na żaden wyskok. Skoro pierwsze spotkanie z księciem wypadło najtragiczniej, jak tylko się dało, musiała dołożyć wszelkich starań, aby każde kolejne było udane nie tyle w stu, co w dwustu procentach. Dostała szansę, aby poprawić swoją sytuację właśnie podczas wspomnianych pokazów. Nie chciała i nie mogła tego zepsuć.
Jej plan był w gruncie rzeczy, stosunkowo prosty. Zamierzała wzbudzić w Caldenie choć odrobinę ciekawości. Aby zaskarbić sobie jego sympatię, planowała zachowywać się przy tym tak nienagannie, jak tylko się da. Właśnie dlatego od kilku dni obserwowała uważnie zachowanie Iarize. Dziewczyna zdawała jej się w tej kwestii niedoścignionym wzorem. Nosiła się bardzo wytwornie, chodziła z dumnie podniesioną głową i zawsze, ale to zawsze wyrażała się o księciu w samych superlatywach. Była w stanie zmiękczyć ton swojego głosu, aby mimo dosadności przekazu, wciąż wyrażać się z należytą galanterią. Co jednak interesowało Marisse najbardziej to to, że Breavienka potrafiła hamować gwałtowne emocje. Sama od zawsze miała z tym problem.
– Marisse?
To, co było największą zaletą tancerzy, było jednocześnie największą wadą nobliwych, dobrze sytuowanych kobiet. Marisse zdawała sobie sprawę, że jej charakter i wizja świata nie pasują do wizji, jaką w chwili narodzin przygotowało dla niej społeczeństwo. Nie wstydziła się swojego ciała, nie bała się też stawiać czoła mężczyznom. Uwielbiała dyskutować, tłumaczyć i wykładać swoje racje. Nie miała też oporów, aby odpuszczać w momencie, gdy ktoś faktycznie był w stanie udowodnić, że jej rozumowanie jest błędne.
Teraz musiała nauczyć się odpuszczać... tak w ogóle. I wcale jej się to nie podobało.
– Marisse! – Ktoś pomachał jej ręką przed twarzą. – Ziemia do Marisse. Jesteś tam?
Dziewczyna zamrugała, gdy głos Aidy wyrwał ją nieoczekiwanie z głębokiego zamyślenia. Spojrzała bez zrozumienia na Merthenkę, która od dobrej chwili próbowała przywrócić ją do rzeczywistości.
– Co?
– Pytałam, gdzie się wybierasz? – Aida wskazała z uśmiechem na rozciągający się przed nimi korytarz. – Wydajesz się nieobecna.
Marisse nie odpowiedziała, zamiast tego uniosła dłoń, w której trzymała zalakowaną kopertę. Napisała kolejny list do ojca, więc wyszła z sypialni, aby spróbować odszukać Fiena. Odkąd mężczyzna obiecał wysyłać jej wiadomości, przekazywała mu je średnio dwa razy dziennie.
– Oh, wysyłasz wiadomości do bliskich. – Aida nachyliła się nad wyciągniętą w jej stronę kopertą. Nie zainteresował jej jednak wypisany na papierze adres, tylko odciśnięty na nim lak. – Czyli to ty używasz fioletowego wosku!
Marisse zmarszczyła brwi.
– Mam w pokoju świece tylko w tym jednym kolorze. To źle?
– Skąd. – Aida podniosła głowę. Z jej twarzy nie schodził uśmiech. – Po prostu... napędziłaś Rize niezłego stracha. Od paru dni głowi się nad tym, do czyich listów są dołączane kwiaty. Petrice, to jest jej pomocnica, wypytała o nie chyba połowę służących. Zdążyły już nawet obie dojść do wniosku, że książę ma poza murami pałacu jakąś tajemniczą kochankę.
Słysząc to, Marisse nie dała rady powstrzymać śmiechu.
– To z moimi listami są wysyłane kwiaty – rzuciła, wymachując kopertą. Nie mogła uwierzyć, że Iarize stała się zazdrosna o jej korespondencję. – Piszę je do mojego taty. Chciałam, aby miał pewność, że wszystko jest ze mną w porządku. Jest dość mocno związany z morzem, więc poprosiłam Fiena, żeby dołączał do każdej wiadomości kwiat.
– System żeglarskiej komunikacji – domyśliła się Aida. – Kojarzę.
Zaskoczyła ją tym. Komunikacja za pomocą płatków róż nie była zbyt znaną procedurą. Znały ją głównie osoby zaznajomione z morzem lub te, które były z nimi w jakimś stopniu związane.
– Skąd dokładnie pochodzisz? – zapytała Marisse. Kierowała nią nie tylko ciekawość, ale i najzwyklejsza chęć podtrzymania rozmowy. Po raz pierwszy spotkała którąś z dziewczyn poza jadalnią. Miło było móc zamienić z Aidą kilka słów. – Wiem, że z Merthen, ale jakoś nie potrafię wyłapać konkretnego akcentu.
Aida zmarszczyła nos, próbując sobie przypomnieć, czy wcześniej wspominała o swoim pochodzeniu.
– Z Sedvy – powiedziała po krótkiej chwili. – Na południe od centrum kraju.
– Nadmorskie miasto – skojarzyła Marisse. – Mojemu ojcu zdarzało się tam stacjonować podczas podróży. Bardzo dobrze je wspomina.
– Już nie pływa?
– Od lat. – Na myśl o ojcu, uśmiech Marisse nieco zmalał. – Kocha morze, ale śmierć mamy i późniejsza choroba zmusiły go do zejścia na stały ląd. Bardzo to przeżył.
Aida przygryzła wargę. Radość bijąca z jej oczu wyraźnie przygasła.
– Przykro mi.
Tancerka skinęła głową. Jej też było przykro. Współczuła ojcu, który tak naprawdę kochał w życiu tylko trzy rzeczy: swoją żonę, córkę i bezkresne morze. Po stracie ukochanej kobiety stanął przed najtrudniejszym wyborem w życiu. Musiał zdecydować między porzuceniem żeglugi, a osieroceniem jedynego dziecka.
Bez namysłu wybrał to pierwsze. A potem zachorował i wybór stał się jeszcze bardziej oczywisty. Świat zatrzasnął przed Josephem Evenghardem ostatnie uchylone drzwi. Mężczyzna mógł jedynie patrzeć, jak klucz znika w głębinach bezdennej otchłani. Tonie równie szybko, jak jego wiara w to, że kiedyś znów stanie na pokładzie własnego statku.
– Marisse – zaczęła Aida, drapiąc się po ramieniu. – Wybacz, że zmienię temat, ale jeśli chodzi o Fiena i twój list, to... nie tędy droga.
– Słucham?
– Dosłownie „nie tędy". – Dziewczyna rozłożyła ręce. – Jesteśmy w pobliżu wschodniego skrzydła, a do niego Fien zapuszcza się bardzo rzadko. Jeśli chcesz go znaleźć, sugeruję zajrzeć do kuchni. Możliwe, że jest z Deilanem. To pomocnik kucharza.
Marisse powiodła spojrzeniem na korytarz. Zdziwiła się, bo nie planowała zapuszczać się w te okolice. Pamiętała, że Fien stanowczo jej tego zabronił.
Aida nieświadomie uratowała ją przed popełnieniem kolejnego poważnego błędu. Korytarz prowadzący do wschodniego skrzydła nie różnił się niczym od pozostałych. Mało brakowało, a znalazłaby się na zakazanym dla niej terenie.
– Pewnie masz rację. – Uśmiechnęła się, próbując zamaskować zdenerwowanie. – Poszukam go w kuchni. Dziękuję za podpowiedź.
– Nie ma za co. – Aida splotła dłonie za plecami. – Tak przy okazji, sugeruję, abyś następnym razem poprosiła Fiena o dołączenie do listu Avanalii.
Marisse uniosła brwi.
– To kwiaty, które mężczyźni dają kobietom podczas zaręczyn.
Tamta zachichotała.
– Dokładnie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top