Rozdział 10
Marisse zdążyła już przywyknąć do tego, że wieczorne powietrze pachniało inaczej niż w Sulles. Było pozbawione zapachu morskiej wody i soli, które zazwyczaj niosły się od nabrzeża. Tutaj, w Breavien, wszystko pachniało ziemią, drewnem i kwiatowym pyłem. Tym wszystkim, co kojarzyło się Marisse z naturą, a więc i z jej matką. Z siłą płynącą podziemnymi korzeniami krzewów i energią kryjącą się w duszy każdego ze stworzeń. W sokach, które pozwalały roślinom wzrastać i piąć się ku przejrzystemu niebu. W kwiatach równie żywych, jak ludzie, którzy mieli okazję pochylać się nad ich milczącym pięknem.
Breavien tętniło nie tylko magią, ale i sekretnym życiem. Tyle że tego wieczoru zapachy natury przyćmiło coś innego – wspomnienie aromatu, który ciągnął się za Astelskim księciem. Wbrew pozorom, on także pachniał lasem. Rozsiewał za sobą woń drzew, mchu i owoców dzikiej róży. Zupełnie jakby na co dzień nie układał się do snu w książęcym łożu, lecz na świeżej leśnej ściółce. Jakby gustował w regularnych kąpielach w dziewiczych stawach, zamiast oddawać się rozkoszom, które oferowały mu wygodna wanna i najwyższej jakości pachnidła.
Siedząca przy oknie Marisse, przyłożyła do twarzy obie dłonie i gwałtownie potrząsnęła głową, jakby chciała pozbyć się w ten sposób z umysłu zbyt wyrazistej wizji księcia. Już i tak była w paskudnym humorze i to nie z jednego, ale aż trzech powodów.
Pierwszym z nich był wspomniany już książę Caladien Hallvord, który okazał się wyniosłym, pozbawionym kultury idiotą (Marisse była zdania, że Fien naprawdę słabo dobierał sobie przyjaciół, skoro poświęcał dla kogoś takiego czas i drogocenne pieniądze).
Drugi powód był nieco bardziej przyziemny, ale równie dogłębny. Iarize jakimś cudem dowiedziała się o powrocie księcia i jego nieoczekiwanej wizycie na korytarzu. Podczas obiadu nie omieszkała zerkać w stronę Marisse z jeszcze większą, niż dotychczas niechęcią. Tancerka nie była w stanie wytrzymać tych nienawistnych, pozbawionych dyskrecji spojrzeń, toteż zaraz po posiłku, opuściła jadalnie. Zaledwie przeszła przez drzwi, oznajmiła zdziwionej Lisah, że nie pojawi się tego dnia na kolacji.
Służąca o nic nie dopytywała. Nic zresztą dziwnego, skoro najpewniej ona także słyszała już o nieprzyjemnej pogawędce swojej podopiecznej z właścicielem pałacu. Skoro Iarize wiedziała, to pewnie cała posiadłość huczała już od plotek. Niepochlebnych plotek, warto dodać, bo stawianie się księciu, kiedy było się nie tylko jego gościem, ale i kimś o dużo niższej pozycji, nie należało do szczególnie inteligentnych posunięć.
Trzeci powód łączył się w gruncie rzeczy z tym drugim. Marisse, która nie zjadła zbyt wiele podczas obiadu i zrezygnowała z pójścia na kolację, była zwyczajnie głodna. Żołądek domagał się jedzenia, duma nie pozwalała jej się jednak ruszyć z sypialni. Nie zamierzała dawać Iarize kolejnego pretekstu do obwijania innych za poszczególne decyzje księcia.
Zaburczało jej w brzuchu, co skwitowała przeciągłym westchnięciem. Próbowała odwrócić swoją uwagę, chłonąc piękno otaczających pałac terenów. Po tych kilku dniach nauczyła się już, że największe ukojenie przynosiło jej siadanie przy oknie i obserwowanie skąpanych w blasku księżyca ogrodów. Srebrne altany miały swoje zalety, połyskiwały w ciemnościach niczym światła latarni, wzywające zbłąkanych żeglarzy. Przypominały gwiazdy, które spadły z nieba i wsiąkły w ziemię, pozwalając, aby z resztek ich życiowej energii, wyrosły poszczególne listewki, słupki i dachy. Marisse co wieczór wyobrażała sobie ten proces: magiczne ziarna, z których kiełkują srebrzyste łodygi. Delikatne, mieniące się świetliście płatki, zdobione misternymi ornamentami. Wzlatujący ku niebu pyłek.
Zapatrzyła się na księżyc i wirujące wokół niego gwiazdy. W jej głowie krążyło wiele chaotycznych myśli, z czego większość wciąż oscylowała niestety wokół przystojnego, ale nad wyraz nieprzystępnego księcia. Już parokrotnie przeanalizowała całą ich rozmowę i nie doszła do żadnych sensownych wniosków. Nie potrafiła ustalić, kim tak naprawdę był mężczyzna, który władał pięknym, zimowym pałacem. Nie wiedziała, co myśleć o człowieku, który mdlał, oskarżał i uciekał przed tak wieloma kobietami. Niczego nie wiedziała...
Wzdrygnęła się, kiedy poczuła na swoim ramieniu ocierającą się o jej skórę firanę. Zasłona podrygiwała na wietrze, przypominając wirującą w tańcu suknię. Marisse obserwowała przez dobrą chwilę, jak gładki materiał podskakuje i opada, marszcząc się w coraz to nowych miejscach. Miała ochotę zedrzeć go z karnisza, aby podobnie jak ona, nie mógł się już więcej poruszyć. Widok swobodnie podskakującej firanki męczył ją i frustrował. Do tego stopnia tęskniła za swobodą, że zaczynała odchodzić od zmysłów. Nie pomagał fakt, że wciąż przez jej ciało przepływała magia Astelskich źródeł. Nie dość, że nie miała gdzie tańczyć, to jeszcze nie mogła zapanować nad szukającą ujścia mocą. Jeśli właśnie tak czuli się na co dzień niewyżyci, pozbawieni uciech mężczyźni, to chyba właśnie teraz powinna przestać się dziwić, dlaczego wielu z nich tak często odwiedzało burdele. To napięcie było nie do zniesienia!
Nieoczekiwanie rozległo się pukanie do drzwi. Pogrążona w myślach dziewczyna, odwróciła się gwałtownie. W pierwszej chwili nie mogła zlokalizować źródła dźwięku. Dopiero kiedy ten rozbrzmiał ponownie, zeszła z siedziska i poszła otworzyć. Nim położyła dłoń na mosiężnej klamce, podziękowała sobie w duchu, że zamiast od razu przebrać się w jedwabny szlafrok, wolała założyć na wieczór kremową suknię z szyfonu. Długie rękawy, choć delikatne, chroniły ją przed nocnym wiatrem. Drobna, luźno przyszyta koronka, łaskotała ją w dekolt.
Przygładziła włosy, które opadały kaskadami na jej ramiona i plecy, po czym otworzyła drzwi.
Stał w nich Fien.
– Dobry wieczór – przywitał się, unosząc trzymane w dłoniach pudełko niczym rycerską tarczę. Widniał na nim czarno-biały stempel przedstawiający misternie plecionego obwarzanka. Symbol piekarni, którą Marisse kojarzyła z miasta. – Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
Zamrugała i mimowolnie ułożyła dłonie w okolicy mostka, zakrywając wyeksponowane przez sukienkę piersi. Choć od dawna dążyła do tego spotkania, nie sądziła, że nadejdzie tak szybko. Była zdumiona, że faktycznie widzi przed sobą mężczyznę. Zakładała, że nadal będzie jej unikał.
Wizyta, którą postanowił jej złożyć, była do tego stopnia niespodziewana, że natychmiast w jej głowie pojawiło się tysiące niefortunnych myśli. Najgłośniejsza zdawała się ta oparta na podejrzeniu, że Fien rozmawiał z księciem, który w swoim ogromnym wzburzeniu, już na tym etapie „znajomości" nakazał odesłać ją do domu. Mógł to zrobić. W końcu to wyłącznie od jego nadwyrężonej cierpliwości zależało, jak dużo czasu Marisse spędzi w Astel.
Zacisnęła palce na misternej koronce. Czyżby wystarczyło jedno niefortunne spotkanie, aby zaprzepaściła szansę na naukę w Akademii? Zamierzała przecież oddać sztylet. Książę zgodził się, aby zrobiła to podczas ich kolejnego spotkania. Nie mógł jej w międzyczasie ot tak wyrzucić, prawda?
Prawda?
Usiłując zachować obojętny wyraz twarzy, przyjrzała się Fienowi. Przez kilka długich sekund doszukiwała się w rysach jego twarzy oznak złości lub rozczarowania, czegokolwiek, co stanowiłoby niezbyt dyskretny dowód na to, że poniosła porażkę. Z lekką ulgą zmiarkowała, że mężczyzna nie wydawał się ani zawiedziony, ani tym bardziej zagniewany. Był raczej skruszony, co sugerowało, że przyszedł do niej z całkiem innego powodu. Być może Calden przysłał go właśnie po wspomnianą broń?
Po powrocie z miasta ogolił się na gładko i przyciął włosy, które sięgały mu teraz do uszu. Nabrały też jakby jaśniejszego odcienia, co dziewczyna zrzuciła na karb wieczornego światła. Już pierwszej nocy w Astel zorientowała się, że jej własne włosy zdawały się bliższe rudościom i blondom, niż głębokim brązom. Wszechobecne srebro płatało figle zmęczonym oczom.
– To jak? – zapytał bibliotekarz, przybierając zakłopotany wyraz twarzy. Otaksował wzrokiem jej wieczorny strój. – Porozmawiamy, czy lepiej będzie, jeśli się wycofam i przyjdę kiedy indziej?
Zacisnęła wargi, nie mając pewności, jaką dać mu odpowiedź. Była na niego tak wściekła, że najchętniej zatrzasnęłaby mu drzwi przed nosem. Zostawił ją na pastwę losu, zagubioną, wplątaną w szemrany, matrymonialny spisek i ograbioną z tego, co dla niej najcenniejsze: tańca. Jakaś złośliwa część jej charakteru podpowiadała, że zasłużył sobie na oziębłe traktowanie. Na własnej skórze powinien poczuć to, co Marisse czuła przez ostatni tydzień.
Problem w tym, że dziewczyna znała prawdziwy powód jego dotychczasowej nieobecności i mimo zranionej dumy, nie potrafiła zmusić się do tego typu okrucieństwa. Miała z nim zresztą do pogadania. Oboje o tym wiedzieli, w przeciwnym wypadku Fien nie przyniósłby ze sobą pudełka pełnego gorących wypieków.
– Możesz zostać – odparła po dość długiej chwili milczenia. Dla choć częściowego podkreślenia żywionej do niego niechęci, skrzyżowała ręce na piersi. – Mogę poświęcić ci kilka cennych minut.
– Świetnie. – Przestąpił z nogi na nogę. – Tyle wystarczy.
Była pewna, że ich rozmowa potrwa o wiele dłużej, więc przesunęła się, aby wpuścić go do środka. Widać plan, który ułożył sobie w głowie, nie obejmował wizyty w jej sypialni, bo momentalnie się stropił i zaczął protestować, tłumacząc, że nie wypada, aby mężczyzna wchodził o tak później porze do prywatnych pokoi damy. Marisse miała to w głębokim poważaniu. Rozmowa przez drzwi nie wchodziła w grę, nocny spacer po ogrodach zrodziłby zbyt wiele niepożądanych plotek, a przechadzka pałacowymi korytarzami wiązała się ze zbyt dużym prawdopodobieństwem, że ktoś podsłucha ich rozmowę. Wystarczyło, że ludzie gadali o jej spotkaniu z księciem, wolała nie myśleć, co by było, gdyby zaczęli spekulować na temat potajemnej schadzki z jego najlepszym przyjacielem.
Z krótkich odwiedzin w sypialni była się zresztą w stanie wytłumaczyć, z pytań na temat jej planów wobec księcia, już niekoniecznie.
Fien jeszcze chwilę nalegał, aby przeszli się korytarzami. Do odwiedzin w sypialni dał się przekonać dopiero po usłyszeniu argumentu, że o wiele bardziej dwuznaczne wyda się każdemu to, że spędza kolejną minutę pod jej drzwiami, niż to, że na parę chwil wejdzie do środka. W razie czego Marisse miała w zanadrzu jeszcze jeden pretekst. Nie przygotowała się na spotkanie, a co za tym idzie, nie miała na sobie wyjściowej kreacji. Suknia z szyfonu nadawała się po prawdzie na nieformalny spacer po okolicy, ale mag nie musiał o tym wiedzieć. Zapewne i tak wolał nie wiedzieć, zważywszy że większość mężczyzn (z drobnymi wyjątkami) za wszelką cenę starała się unikać rozmów o wyszukanych tkaninach czy nazbyt kobiecych koronkach. Marisse nauczyła się tego mieszkając z ojcem. Nawet on – kupiec doskonale orientujący się w setkach, jeśli nie tysiącach materiałów – zdawał się głuchnąć, gdy tylko temat rozmów schodził na damskie kreacje.
Koniec końców Fien dał się jej przekonać i przekroczył próg sypialni. Gdy mijał Marisse, ta poczuła dobywający się z pudełka znajomy zapach. Symbol na opakowaniu nie był przypadkowy, bo zaraz po całym pokoju rozniósł się aromat ciepłych bułeczek. Zapachniało pieczoną konfiturą i skarmelizowanym cukrem.
Przełknęła ślinę.
– To może ja zacznę. – Fien stanął na środku sypialni i odwrócił się w jej stronę. – Domyślam się, że chcesz mi zarzucić parę rzeczy, pozwól jednak, że uprzedzę wszelkie twoje oskarżenia i już na wstępie za wszystko przeproszę.
Marisse zamknęła drzwi. Nic nie powiedziała, więc mężczyzna uznał to za przyzwolenie na kontynuowanie swojego wywodu.
– Mam świadomość, że zawiodłem twoje oczekiwania. – Zacisnął palce na pudełku. – Obiecałem, że będę w pobliżu i już pierwszego dnia, bez słowa wyjaśnienia, zniknąłem z pałacu.
Wzruszyła ramionami.
– Spędziliśmy w swoim towarzystwie zaledwie kilka dni. Wciąż nie jesteśmy ze sobą na tyle blisko, abyś czuł się zobligowany do jakichkolwiek tłumaczeń. – Przeszła przez pokój i otworzyła szafę, z której wyciągnęła następnie jeden z jedwabnych szlafroków. – O moje oczekiwania też nie masz się co martwić. Jestem na tyle duża, że nie wymagam całodobowej opieki. Nie potrzebuję żadnego przesadnie zaangażowanego opiekuna.
Chyba po części ubodła go ta uwaga, bo lekko się skrzywił. Nie dał się jednak zbić z tropu.
– Jesteś tu na moje zaproszenie, Marisse – przypomniał i odwrócił wzrok, pozwalając jej w spokoju narzucić na siebie dodatkowe okrycie. – Możesz grać przede mną twardą i niewzruszoną, ale fakty są takie, że to przeze mnie znalazłaś się w obcym kraju, wśród równie obcych ci ludzi. Czy ci się to podoba czy nie, jestem za ciebie odpowiedzialny. Chcę mieć pewność, że czujesz się tu u nas w stu procentach swobodnie.
– Bez obaw. Doskonale odnalazłam się w pałacu.
Kłamała, ale Fien nie musiał o tym wiedzieć. Jeszcze gotów byłby pomyśleć, że popełnił błąd, bo Marisse sobie nie radzi. Choć była na niego okropnie zła, nie chciała, aby w jego głowie zamajaczyła myśl, że powinna wracać do domu. Nie mogła sobie na to pozwolić. Jeszcze nie teraz.
– Więc – zawahał się – nie czujesz się zagubiona?
Pokręciła głową.
– Lisah wszystko mi wyjaśniła – rzuciła niby od niechcenia, zaciskając palce na wiązaniu szlafroka. – To miła dziewczyna, cieszę się, że ją do mnie przydzieliłeś.
Nie planowała tego, ale na samo wspomnienie służącej, jej ton złagodniał. Fien nieco się dzięki temu rozluźnił.
– Nie ukrywam, liczyłem, że się polubicie. – Zdobył się na ostrożny uśmiech. Wciąż patrzył jej głęboko w oczy. Być może doszukiwał się w jej spojrzeniu skrywanych emocji. – Lis jest młoda i bardzo otwarta. Jest też wyjątkowo... energiczna, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Marisse potaknęła. Odwzajemniłaby jego uśmiech, gdyby nie fakt, że wciąż pamiętała, dlaczego do niej przyszedł i co sama chciała mu od dawna powiedzieć. W innych okolicznościach być może nie miałaby nic przeciwko plotkowaniu o swoich pierwszych dniach w pałacu. Fien nie przyszedł jednak po to, aby przeprowadzić z nią jedną z wielu bezsensownych, towarzyskich konwersacji. Mieli parę spraw do ustalenia.
– Lisah jest cudowna, sam pałac też okazał się naprawdę piękny. Skłamię jednak, jeśli powiem, że nie przytłoczył mnie wszechobecny blichtr. Bogato zdobione wnętrza, witraże, srebrne sufity... To wszystko jest dla mnie zupełnie nowe. Nie wspominając o własnej służącej i tańczącej zastawie.
Otworzył usta.
– Faktycznie! Zapomniałem powiedzieć, że w pałacu znajduje się wiele zaczarowanych przedmiotów. Przyzwyczaiłem się do nich do tego stopnia, że zupełnie wypadło mi z głowy, że każdą nową osobę może to zaskoczyć.
Zmrużyła powieki.
– Uwierz mi, że podskakujące talerze to coś, co zaskoczyło mnie w tym pałacu najmniej – skwitowała, nie panując dłużej nad głosem, który zaczął ociekać ironią. – Wiesz, co zdziwiło mnie o wiele bardziej? Obecność trzech innych panien na ten przykład. Do nich także przyzwyczaiłeś się na tyle, że uznałeś za zbyteczne, żeby mi o nich wspomnieć?
– Poznałaś je – odgadł, momentalnie się krzywiąc. Cała pewność siebie uleciała z niego, jak woda z przebitej nożem menażki. Szybko i gwałtownie.
– Jestem tu już ponad tydzień. Dziwne, gdybym tego nie zrobiła.
– I co... o nich sądzisz?
– Są przeurocze. – Oparła dłoń na wysunięte biodro. – Przyjęły mnie wyjątkowo ciepło. Zwłaszcza panna Langdarse, która najchętniej dosypałaby mi arszeniku lub potłuczonego szkła do śniadania. Dziwię się, że jeszcze nie wpadła na ten pomysł.
Fienowi opadły ramiona.
– Przepraszam. Gdyby to ode mnie zależało, zostałbym na miejscu, aby odpowiednio cię wprowadzić i... zaprezentować – zawahał się, patrząc to na nią, to na trzymane w dłoniach pudełko. Nagle zaczęło mu ciążyć, bo rozejrzał się w poszukiwaniu miejsca, w które mógłby je odłożyć. – Planowałem zostać, ale okazało się, że muszę naprawdę pilnie wyjechać do miasta. Pomagałem – odchrząknął, jakby nie był pewien własnych słów – przyjacielowi.
Przewróciła oczami.
– Mówiłam już: w tej konkretnej kwestii nie wymagam od ciebie żadnych tłumaczeń – odparła i akurat w tym wypadku mówiła całkowicie szczerze. Nie miała mu za złe, że zamiast niej, wybrał opiekę nad bliską osobą. Gdyby chodziło o kogoś z jej własnego otoczenia, postąpiłaby dokładnie w ten sam sposób. – Musiałeś wyjechać, rozumiem to i nie mam do ciebie żadnych pretensji. Nie sądzisz jednak, że powinieneś wytłumaczyć się z nieco innego powodu? Chociażby z tego, że ściągnąłeś mnie do Astel jako kandydatkę na żonę? W dodatku żonę dla swojego księcia?
Zaskoczyła go, wiedziała o tym. Momentalnie cały się spiął i zaczął intensywnie mrugać powiekami. Wkradający się przez okno blask księżyca, musnął srebrem jego ramiona. Granatowa koszula, którą miał na sobie, wydawała się w tym momencie oblana gwiezdnym światłem.
– Co powiedziałaś?
Marisse miała wrażenie, że dostrzega każdy z jego napinających się mięśni.
– To co słyszałeś. Myślałeś, że jestem na tyle głupia, że nie połączę faktów, czy wręcz przeciwnie, założyłeś, że dość szybko odkryję prawdę i będę wdzięczna, że podstępem wciągnąłeś mnie w rywalizację o jego rękę?
Rozchylił wargi. Przypominał spłoszone dziecko, które matka przyłapała na podjadaniu świątecznego ciasta, więc chwytając się ostatniej deski ratunki, postanowiło iść w zaparte, że to nie jego wina. Z tym, że brakowało już trzech czwartych wypieku, a wspomniane dziecko miało wysmarowane lukrem połowę twarzy.
Musiał zdać sobie sprawę, że tym razem Marisse nie uwierzy w żadne z jego kłamstw.
– Masz rację. – Odwrócił się i podszedł do stolika. Jego wzrok padł na leżący na blacie, niedokończony list i odłożone na bok pióro. Nie zagłębiając się w treść wiadomości, ostrożnie przesunął kartkę na bok, aby zrobić miejsce dla pudełka ze słodkościami. Potem znów się przemieścił, tym razem, aby usiąść na brzegu łóżka.
– No więc?
– Liczyłem, że sama dojdziesz do prawdy – wyznał, kładąc dłonie na kolanach.
– Jak widzisz, doszłam. Teraz domagam się wyjaśnień. Sprowadziłeś mnie do pałacu z zamiarem zrobienia ze mnie przyszłej panny młodej?
Splótł z zakłopotaniem dłonie.
– Tak czy nie, Fien? To proste pytanie.
– Sprowadziłem cię do pałacu, wierząc, że zyskasz sympatię księcia.
Spodziewałam się takiej odpowiedzi. Mimo wszystko, nie mogła uwierzyć w to, co słyszy.
– Jesteś niepoważny.
– Mylisz się. – Podniósł głowę. – Jestem w stu procentach poważny. W żadnej sprawie nie byłem równie oficjalny, jak w tej.
– Czy w którymkolwiek momencie dałam ci do zrozumienia, że chcę wyjść za mąż?! – Rozłożyła ręce. W jej sercu kotłowały się frustracja i rozczarowanie. Fien bardzo nadszarpnął jej zaufanie. – Czy zasugerowałam w jakikolwiek, ale to w jakikolwiek, sposób, że zależy mi na uwikłaniu się w romantyczną relację? Że rzucę wszystko, do czego dążyłam przez ostatnie lata na rzecz zainteresowania ze strony pierwszego lepszego, przystojnego mężczyzny?
Fien nie odpowiedział.
– Mówisz, że jesteś poważny – podniosła, skoro on sam użył chwilę wcześniej tego argumentu. – Powiedz mi w takim razie, z jakiej racji twój plan miałby się powieść? Dlaczego miałabym chcieć wyjść za człowieka, który jest mi całkowicie obcy? Mało tego! Z którym widziałam się dzisiaj po raz pierwszy w życiu.
– Nic nie rozumiesz, Marisse. Pozwól mi...
– Doskonale rozumiem, Fien – nie dała mu dokończyć. – To ty ewidentnie nie rozumiesz, że życie to nie bajka, w której książę, ot tak, znajdzie sobie oczarowaną nim ukochaną. Nie istnieje coś takiego jak miłość od pierwszego wejrzenia. Istnieją za to kobiety, które mają inne priorytety, niż szybkie zamążpójście. Mówiłam ci o tym, ale widocznie nie słuchałeś. Uznałeś zapewne - zresztą tak jak większość mężczyzn - że to czcze gadanie młodej, nieświadomej życia pannicy. W końcu kobiety nie mogą wiedzieć, czego chcą, prawda? Są na to za głupie.
Mężczyzna przejechał sobie dłonią po włosach.
– Raczysz w końcu posłuchać, co mam ci do powiedzenia?
– Może dla odmiany to ty mnie w końcu posłuchasz? – Tupnęła nogą, co nie mogło wyglądać zbyt dojrzale, ale poza rękoczynami nic innego nie przychodziło jej do głowy. – Zawarłeś ze mną umowę, Fien. Byłam z tobą całkowicie szczera, dałam ci do zrozumienia, że zależy mi wyłącznie na dostaniu się do Akademii. Jestem w stanie poświęcić naprawdę wiele, aby spełnić to marzenie, nie oznacza to bynajmniej, że ofiaruję w zamian własne życie. Nie będę niczyją żoną, kochanką, ani prywatną tancerką. Moja magia należy wyłącznie do mnie. Myślałam, że wtedy, w karczmie, wyraziłam się dość ja...
– Kobieto no! – Fien zacisnął ręce w pięści. – Dasz mi w końcu dojść do słowa? Mieliśmy rozmawiać, a nie odgrywać twój wielki, teatralny monolog!
Tym wybuchem, wytrącił ją z pantałyku, więc zamilkła. Mag znów wsunął palce we włosy i przez dobrą chwilę zastanawiał się, w jakie słowa ująć to, co chciał jej przekazać.
– Po pierwsze: tak, wyraziłaś się dość jasno. – Odetchnął, starając się uspokoić. – Wiem, że nie zależy ci ani na koronie, ani tym bardziej na Caldenie. Podczas tych twoich daleko powziętych i szeroko zakrojonych rozważań, nie przyszło ci jak widać do głowy, że właśnie dlatego mogłem cię uznać za idealną kandydatkę dla jego wysokości.
Zmarszczyła nos. Czuła się niekomfortowo, stojąc, kiedy on sam cały czas siedział, więc przeszła przez pokój i zajęła miejsce na krześle. Zapach słodkich bułeczek stał się jeszcze intensywniejszy, nie miała jednak w tym momencie głowy do żadnych, nawet tych najpyszniejszych deserów.
– Twoja logika jest naprawdę pokrętna. – Pokręciła z niedowierzaniem głową. – Chcesz zrobić ze mnie bohaterkę opowieści, która nie doczeka się najpewniej żadnego sensownego zakończenia.
– Nawet nie wiesz, jak bliska jesteś teraz prawdy.
– Opanuj się, Fien. W tym pałacu jest nie jedna, ale aż trzy dziewczyny, którym faktycznie zależy na zyskaniu sympatii księcia. Aida, Delphine i Iarize wciąż dopytują, kiedy do nich wróci, widzą zagrożenie tam, gdzie go nie ma. Nie uważasz, że szczere uczucia będą lepsze od tych wymuszonych? Opartych na interesowności?
Prychnął.
– Wybacz, że użyję tego argumentu, ale akurat w tym momencie wydaje się dość słuszny. Żadna z was nie zgodziła się przybyć do Breavien ze względu na Caldena.
Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła.
– Touché – cmoknęła z niezadowoleniem.
Miał rację. Wszystkie cztery miały w tym wyjeździe jakiś interes. Przecież już raz nawet o tym rozmawiały. „Interesuje cię książę, jego tron, czy umowa, jaką zawarłaś z Kalavashem?" – zapytała wtedy Aida, jakby to było coś najbardziej oczywistego na świecie. Rzuciła pytanie z niemalże tak dużą łatwością, jakby tyczyło się leżących na stole potraw.
Aida przybyła do pałacu przez wzgląd na umowę, którą zawarła z Fienem. Iarize ewidentnie była zainteresowana pozycją księcia, a Delphine... Akurat co do niej Marisse nie miała pewności, ale było jasne, że też nie chodzi o prawdziwą miłość. Przebywanie w Astel było jej po prostu na rękę.
Przez krótką chwilę zrobiło jej się wręcz żal księcia, który miał po swojej stronie jedynie Fiena. Żadna z nich nie znalazła się w pałacu przez wzgląd na szczerość uczuć. Mało tego, żadna z nich nie przystała na propozycję bibliotekarza z myślą, że spróbuje coś poczuć. Jakimś cudem Caladien Hallvord okazał się najmniej istotnym elementem tej złożonej układanki.
Gdy Marisse to sobie uświadomiła, poczuła się zagubiona. Motywacje Fiena przestały mieć dla niej jakikolwiek sens. Po co sprowadzał kolejne panny, skoro wybierał tylko takie dziewczyny, którym nie zależało na księciu? Nie chodziło o samą ich obecność, Calden dał jej przecież odczuć, że nie było mu na rękę goszczenie w pałacu kolejnych kobiet. Może chodziło więc o to, co owe kobiety mogły mu zaoferować?
Swoje ciała? Magię?
Zmarszczyła nos. Nieważne, jak bardzo by się starała, nie potrafiła połączyć obrazu Caldena z obrazem kogoś, kto interesował się wyjątkowymi talentami. Ale przecież Fien szukał wyłącznie utalentowanych dziewcząt. Coś musiało być na rzeczy.
– Czy książę w ogóle zdaje sobie sprawę, po co sprowadzasz do pałacu kolejne dziewczyny?
Fien skinął głową.
– Wie. Zrozum jednak, że to nieporozumienie. Tak samo jak ty nie chcesz znaleźć sobie męża, tak samo Calden ani myśli szukać sobie teraz żony. Powtarzał mi to setki, nie!, tysiące razy. Nie ufa ludziom. Ani myśli o wiązaniu się z kimś na stałe. Choćby jednak uciekał przed wszystkimi i walczył z całym światem, nie zdoła zaprzeczyć, że potrzebny mu ktoś, kto będzie w stanie go wesprzeć. Kto będzie miał dość siły, aby zabrać z jego ramion choć część ciężaru.
Marisse pomyślała o omdleniu księcia. Czyżby był umierający? Co jeśli Fien szukał kogoś, kto umili jego władcy ostatnie lata życia?
– Dobrze. – Ułożyła dłonie na kolanach. – Powiedz mi, czego dokładnie oczekujesz.
– Tego samego, co wcześniej. Zbliż się do Caldena, zrób, co w twojej mocy, aby ci zaufał. Jeśli tego nie zrobi, trudno. Obiecuję, dotrzymać swojej części umowy i sfinansować twoje studia.
– Chcę, żebyś przekazywał posłańcowi moje listy.
– Do ojca i przyjaciółek?
– Przede wszystkim do ojca. Zależy mi na tym, aby do każdego był dołączony kwiat. Najlepiej róża.
– Róże nie wchodzą w grę. Calden zabrania ich dotykać.
– Więc inne kwiaty. Może Eustomy. Są podobne.
– Zapytam, czy mamy takie w ogrodach. Jeszcze coś?
– Przestrzeń do tańca. Pokój, sala, szeroki korytarz... W sypialni nie mam wystarczająco dużo miejsca.
– Zajmę się tym.
– Jeszcze jedna rzecz.
– Tak?
– Zakładasz, że nie uda mi się zyskać zaufania Caldena. Co jednak, jeśli jakimś cudem go do siebie przekonam?
– Zyskasz przyjaciela – odparł bez zastanowienia. – I najsilniejszego z możliwych sojuszników.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top